Witamy w największym teatrze na świecie! - te słowa widnieją na stronie internetowej warszawskiego Tea-tru Wielkiego - Opery Narodowej. To nie chełpliwość, lecz prawda: na scenie im. Moniuszki można by zmieścić cały budynek La Scali. Wielka scena rodzi wielkie emocje, między innymi dlatego, że siłą rzeczy pochłania wielkie fundusze, a to zawsze komuś wyda się podejrzane. Zawsze też znajdzie się ktoś, kto zechce zrobić skok na tę kasę. Dlatego żaden dyrektor Teatru Wielkiego nie miał i nie będzie miał łatwego życia, nawet jeśli scena pod jego kierownictwem osiągnie profesjonalny poziom, jak to się stało w wypadku szefa artystycznego Jacka Kaspszyka.
Opera od chwili powstania była prestiżową rozrywką wyższych sfer, wymagającą odpowiedniej oprawy. Pierwsze dzieło tego gatunku - "Euridice" Jacopo Periego - zostało wystawione we Florencji w roku 1600 z okazji ślubu Marii Medycejskiej z Henrykiem IV, królem Francji. Do Polski operę sprowadził król Władysław IV, który zachwycił się nią po obejrzeniu we Florencji "Wybawienia Ruggiera z wyspy Alcyny" Franceski Caccini, zakończonego baletem jeźdźców na koniach. Dworskie teatry olśniewały utytułowanych widzów wymyślnymi dekoracjami i skomplikowaną maszynerią. Francuzi stworzyli własną wersję tego gatunku. Opera stała się w Paryżu tak popularna, że po rewolucji nowe władze wprzęgły ją w służbę propagandy. Od tej pory trzeba było olśniewać nie królów i dworaków, lecz masy. Tematyka oper zmieniła się z mitologicznej na patriotyczną, ale wystawiano je z nie mniejszym rozmachem niż w czasach monarchii.
Teatr operowy był nie tylko miejscem wielkiej sztuki, ale i życia towarzyskiego. Dziś nadal odgrywa taką rolę. Obecnie w Operze Narodowej odbywają się imprezy, które z samym teatrem nie mają nic wspólnego, ale kiczowatość i rozmach wiążą je z tym miejscem. Przypomnijmy choćby kuriozalny koncert "Requiem dla mojego przyjaciela", kiedy gigantyczne pieniądze sponsora poszły na równie gigantyczną miernotę, a głównym punktem programu był bankiet w cmentarnych dekoracjach.
Teatr widzę ogromny
Na początku lat 60. władze PRL postanowiły - mimo propagowanego przez Gomułkę ascetyzmu - nie oszczędzać na operze. Na ruinach przedwojennego Teatru Wielkiego zbudowano więc olbrzymie gmaszysko na sowiecką modłę, zachowując cechy dawnej fasady zaprojektowanej przez Antonia Corazziego. Za tą fasadą znalazło się około dwóch hektarów powierzchni. Widownia w głównej sali operowej, licząca ponad 1800 miejsc, jest co prawda znacznie mniejsza niż w nowojorskiej Metropolitan Opera (3800), londyńskiej Covent Garden (2760) czy mediolańskiej La Scali (2015). Rozmiary warszawskiej widowni można porównać z Operą Wiedeńską czy z pięknym Palais Garnier, pierwszą siedzibą Opery Paryskiej, ale za to scena jest ponaddwukrotnie głębsza. Całkowita powierzchnia sceny warszawskiej wynosi 2500 m2! Teatr robi wrażenie i w związku z nim różnym ludziom różne dziwne rzeczy przychodziły do głowy. Kiedy Kazimierz Dejmek został ministrem kultury, jednym z jego celów stało się organizacyjne połączenie mieszczącego się w prawym skrzydle Teatru Narodowego, odbudowywanego wówczas po pożarze, z Teatrem Wielkim. Ministrowi wydawało się, że wynikną z tego same korzyści i oszczędności. Potem nie był już ponoć tego tak pewien. "Zostawiam panu to kukułcze jajo" - miał na odchodnym powiedzieć ówczesnemu dyrektorowi Januszowi Pietkiewiczowi. Pietkiewicz zaprosił do dyrekcji artystycznej całego obiektu reżysera Ryszarda Peryta. Razem stworzyli dokument programowy, który jest przykładem literatury fantastycznej. I tak na rok 2001 zaplanowano wykonanie wszystkich 27 dzieł scenicznych Giuseppe Verdiego. Jak się skończyło - pamiętamy.
Teatr wielki i drogi
Teatr Wielki - Opera Narodowa i Teatr Narodowy zostały rozdzielone już w roku 1997. Eksperyment skończył się krachem. Opera Narodowa pozostaje jednak największym obiektem w Polsce. Utrzymanie samego budynku w roku 2000 kosztowało 19,875 mln zł.
W Operze Narodowej pracuje 1100 osób. Tylko płace w zeszłym roku pochłonęły prawie 46 mln zł, czyli o 2 mln zł więcej niż planowana dotacja, a o ponad 4 mln zł więcej niż faktyczna. Pamiętajmy, że Kazimierz M. Ujazdowski, poprzedni minister kultury, obciął w grudniu całą przypadającą na ten miesiąc sumę - 2,7 mln zł (aktualny minister Andrzej Zieliński za wynikłe z tego powodu długi wini dyrekcję opery).
Czy Teatr Wielki musi być tak drogi i zatrudniać tylu pracowników? Wiele oper na świecie pracuje w systemie stagione, angażując artystów do konkretnych przedsięwzięć. Warszawska opera - podobnie jak La Scala czy Metropolitan Opera - jest teatrem repertuarowym: utrzymuje wystawione przez siebie pozycje "na składzie", a pracowników artystycznych na etatach. W teatrze mieszczą się pracownie, w których powstają dekoracje i kostiumy. Pracownie obsługują nie tylko operę, ale i Teatr Narodowy. Wielka scena warszawska wymaga ponadto większej liczby obsługujących ją pracowników. W sumie pion techniczny to prawie 400 zatrudnionych.
W La Scali, której budynek (mimo większej widowni) można by cały postawić na naszej scenie, pracuje w sumie 900 osób. W moskiewskim Teatrze Bolszoj - aż 2600 osób.
Bunty dziesiątych pulpitów
System repertuarowy, czyli etatowy, powoduje wystąpienie zjawiska zwanego wśród muzyków buntem dziesiątych pulpitów, a wśród ludzi teatru - buntem halabardników. Polskie teatry z tego słyną; tak działo się nie tylko w Warszawie, ale i w Krakowie czy we Wrocławiu. W Operze Narodowej w III Rzeczypospolitej żaden dyrektor nie doczekał końca kontraktu, odwoływano ich w atmosferze skandalu. Przyczyniały się do tego związki zawodowe.
Tymczasem zespół opery w ostatnich latach osiągnął poziom nie znany wcześ-niej na tej scenie. Entuzjastyczne wręcz recenzje premier ukazują się w prasie niemieckiej czy brytyjskiej. Recenzent tygodnika "Times" napisał o "Strasznym dworze": "Wspaniale melodyjna partytura (...) w stylowej interpretacji Jacka Kaspszyka". Recenzentka "Financial Times" zachwyca się nie tylko "Strasznym dworem", ale i "Królem Rogerem". Na okładce miesięcznika "Opera" znalazło się zdjęcie ze "Strasznego dworu". Teraz widać, że polityka Kaspszyka, który obejmując dyrekcję, postanowił przede wszystkim podwyższyć poziom codziennego życia artystycznego teatru, była prawdziwie dalekowzroczna. Na tej podstawie można już budować. Po raz pierwszy od dawna teatr zamawia dzieła u polskich kompozytorów. Pojawili się nowi reżyserzy, a efekty ich działalności już spotkały się z uznaniem ("Madame Butterfly" w realizacji Mariusza Trelińskiego zostanie wystawiona w Waszyngtonie na zaproszenie Placido Domingo, dyrektora tamtejszej opery).
Teraz pozostaje sprawić, aby Opera Narodowa utrwaliła swój wizerunek Teatru Wielkiego nie tylko z nazwy i nie tylko ze względu na gigantyczną powierzchnię sceny. Rozgłos nadawany "operetkom" grywanym za kulisami z pewnością temu nie sprzyja.
Opera od chwili powstania była prestiżową rozrywką wyższych sfer, wymagającą odpowiedniej oprawy. Pierwsze dzieło tego gatunku - "Euridice" Jacopo Periego - zostało wystawione we Florencji w roku 1600 z okazji ślubu Marii Medycejskiej z Henrykiem IV, królem Francji. Do Polski operę sprowadził król Władysław IV, który zachwycił się nią po obejrzeniu we Florencji "Wybawienia Ruggiera z wyspy Alcyny" Franceski Caccini, zakończonego baletem jeźdźców na koniach. Dworskie teatry olśniewały utytułowanych widzów wymyślnymi dekoracjami i skomplikowaną maszynerią. Francuzi stworzyli własną wersję tego gatunku. Opera stała się w Paryżu tak popularna, że po rewolucji nowe władze wprzęgły ją w służbę propagandy. Od tej pory trzeba było olśniewać nie królów i dworaków, lecz masy. Tematyka oper zmieniła się z mitologicznej na patriotyczną, ale wystawiano je z nie mniejszym rozmachem niż w czasach monarchii.
Teatr operowy był nie tylko miejscem wielkiej sztuki, ale i życia towarzyskiego. Dziś nadal odgrywa taką rolę. Obecnie w Operze Narodowej odbywają się imprezy, które z samym teatrem nie mają nic wspólnego, ale kiczowatość i rozmach wiążą je z tym miejscem. Przypomnijmy choćby kuriozalny koncert "Requiem dla mojego przyjaciela", kiedy gigantyczne pieniądze sponsora poszły na równie gigantyczną miernotę, a głównym punktem programu był bankiet w cmentarnych dekoracjach.
Teatr widzę ogromny
Na początku lat 60. władze PRL postanowiły - mimo propagowanego przez Gomułkę ascetyzmu - nie oszczędzać na operze. Na ruinach przedwojennego Teatru Wielkiego zbudowano więc olbrzymie gmaszysko na sowiecką modłę, zachowując cechy dawnej fasady zaprojektowanej przez Antonia Corazziego. Za tą fasadą znalazło się około dwóch hektarów powierzchni. Widownia w głównej sali operowej, licząca ponad 1800 miejsc, jest co prawda znacznie mniejsza niż w nowojorskiej Metropolitan Opera (3800), londyńskiej Covent Garden (2760) czy mediolańskiej La Scali (2015). Rozmiary warszawskiej widowni można porównać z Operą Wiedeńską czy z pięknym Palais Garnier, pierwszą siedzibą Opery Paryskiej, ale za to scena jest ponaddwukrotnie głębsza. Całkowita powierzchnia sceny warszawskiej wynosi 2500 m2! Teatr robi wrażenie i w związku z nim różnym ludziom różne dziwne rzeczy przychodziły do głowy. Kiedy Kazimierz Dejmek został ministrem kultury, jednym z jego celów stało się organizacyjne połączenie mieszczącego się w prawym skrzydle Teatru Narodowego, odbudowywanego wówczas po pożarze, z Teatrem Wielkim. Ministrowi wydawało się, że wynikną z tego same korzyści i oszczędności. Potem nie był już ponoć tego tak pewien. "Zostawiam panu to kukułcze jajo" - miał na odchodnym powiedzieć ówczesnemu dyrektorowi Januszowi Pietkiewiczowi. Pietkiewicz zaprosił do dyrekcji artystycznej całego obiektu reżysera Ryszarda Peryta. Razem stworzyli dokument programowy, który jest przykładem literatury fantastycznej. I tak na rok 2001 zaplanowano wykonanie wszystkich 27 dzieł scenicznych Giuseppe Verdiego. Jak się skończyło - pamiętamy.
Teatr wielki i drogi
Teatr Wielki - Opera Narodowa i Teatr Narodowy zostały rozdzielone już w roku 1997. Eksperyment skończył się krachem. Opera Narodowa pozostaje jednak największym obiektem w Polsce. Utrzymanie samego budynku w roku 2000 kosztowało 19,875 mln zł.
W Operze Narodowej pracuje 1100 osób. Tylko płace w zeszłym roku pochłonęły prawie 46 mln zł, czyli o 2 mln zł więcej niż planowana dotacja, a o ponad 4 mln zł więcej niż faktyczna. Pamiętajmy, że Kazimierz M. Ujazdowski, poprzedni minister kultury, obciął w grudniu całą przypadającą na ten miesiąc sumę - 2,7 mln zł (aktualny minister Andrzej Zieliński za wynikłe z tego powodu długi wini dyrekcję opery).
Czy Teatr Wielki musi być tak drogi i zatrudniać tylu pracowników? Wiele oper na świecie pracuje w systemie stagione, angażując artystów do konkretnych przedsięwzięć. Warszawska opera - podobnie jak La Scala czy Metropolitan Opera - jest teatrem repertuarowym: utrzymuje wystawione przez siebie pozycje "na składzie", a pracowników artystycznych na etatach. W teatrze mieszczą się pracownie, w których powstają dekoracje i kostiumy. Pracownie obsługują nie tylko operę, ale i Teatr Narodowy. Wielka scena warszawska wymaga ponadto większej liczby obsługujących ją pracowników. W sumie pion techniczny to prawie 400 zatrudnionych.
W La Scali, której budynek (mimo większej widowni) można by cały postawić na naszej scenie, pracuje w sumie 900 osób. W moskiewskim Teatrze Bolszoj - aż 2600 osób.
Bunty dziesiątych pulpitów
System repertuarowy, czyli etatowy, powoduje wystąpienie zjawiska zwanego wśród muzyków buntem dziesiątych pulpitów, a wśród ludzi teatru - buntem halabardników. Polskie teatry z tego słyną; tak działo się nie tylko w Warszawie, ale i w Krakowie czy we Wrocławiu. W Operze Narodowej w III Rzeczypospolitej żaden dyrektor nie doczekał końca kontraktu, odwoływano ich w atmosferze skandalu. Przyczyniały się do tego związki zawodowe.
Tymczasem zespół opery w ostatnich latach osiągnął poziom nie znany wcześ-niej na tej scenie. Entuzjastyczne wręcz recenzje premier ukazują się w prasie niemieckiej czy brytyjskiej. Recenzent tygodnika "Times" napisał o "Strasznym dworze": "Wspaniale melodyjna partytura (...) w stylowej interpretacji Jacka Kaspszyka". Recenzentka "Financial Times" zachwyca się nie tylko "Strasznym dworem", ale i "Królem Rogerem". Na okładce miesięcznika "Opera" znalazło się zdjęcie ze "Strasznego dworu". Teraz widać, że polityka Kaspszyka, który obejmując dyrekcję, postanowił przede wszystkim podwyższyć poziom codziennego życia artystycznego teatru, była prawdziwie dalekowzroczna. Na tej podstawie można już budować. Po raz pierwszy od dawna teatr zamawia dzieła u polskich kompozytorów. Pojawili się nowi reżyserzy, a efekty ich działalności już spotkały się z uznaniem ("Madame Butterfly" w realizacji Mariusza Trelińskiego zostanie wystawiona w Waszyngtonie na zaproszenie Placido Domingo, dyrektora tamtejszej opery).
Teraz pozostaje sprawić, aby Opera Narodowa utrwaliła swój wizerunek Teatru Wielkiego nie tylko z nazwy i nie tylko ze względu na gigantyczną powierzchnię sceny. Rozgłos nadawany "operetkom" grywanym za kulisami z pewnością temu nie sprzyja.
Więcej możesz przeczytać w 34/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.