Kino antyczne

Dodano:   /  Zmieniono: 
W "Quo vadis" Jerzy Kawalerowicz zabija "Faraona"
Franciszek Pieczka, czyli św. Piotr, wraca do Rzymu Anno Domini 2001 - to ostatnia scena najnowszego "Quo vadis". Zamysł reżysera jest wręcz nachalnie przejrzysty: uczynić przesłanie powieści Sienkiewicza oraz swojego filmu maksymalnie uniwersalnym i współczesnym. Po obejrzeniu watykańskiej premiery najdroższej polskiej produkcji filmowej, która wedle części zapowiedzi miała zerwać z "autarkiczną samobójczą polityką twórców kultury masowej", wyobraziłem sobie inną symboliczną puentę. Oto zamiast Pieczki do dzisiejszego Wiecznego Miasta podąża sam Jerzy Kawalerowicz. Z jednej strony, podpierając się dziełem noblisty niczym laską, z drugiej zaś, podtrzymywany przez Jana Pawła II, rusza na podbój światowej publiczności.

Wersja krajowa, czyli z papieżem w roli głównej
"Film skazany jest na sukces" - wieszczono i wiele na to wskazywało. Był niemal gotowy scenariusz w postaci słynnego literackiego pierwowzoru, znalazły się względnie duże pieniądze, kamerą pokierował twórca "Faraona", czyli jedynego bodajże "globalnego" hitu w dziejach polskiej kinematografii. Do tego dochodziła ogromna dyscyplina i kreatywność producenta, czyli Mirosława Słowińskiego. On też wpadł na rewelacyjny pomysł, by w gronie pierwszych widzów zasiadł Następca Piotrowy, i to nie byle gdzie, bo w Auli Pawła VI, powstałej na miejscu ogrodów Nerona, miejscu kaźni pierwszych chrześcijan. I co w rezultacie? Wielki znak zapytania.
Tuż przed premierą Jerzy Kawalerowicz stwierdził publicznie z niejaką dumą, że uhonorowanego Oscarami "Gladiatora" Ridleya Scotta "może kiedyś zobaczy, ale nie spieszy mu się". Problemem jest jednak nawet nie to, że reżyser "Austerii" czy "Matki Joanny od Aniołów" nie poszedł na, powiedzmy, amerykańską łatwiznę i w pełni świadomie stworzył film wybitnie "antyhollywoodzki", co przesadnej frekwencji dziś w kinach wróżyć nie może. Zasadniczy problem polega na tym, że Kawalerowicz zrobił film całkowicie... "antykawalerowiczowski". Człowiek, który z wyjątkowym wyczuciem łączył przed laty nowoczesną formę z treścią swoich obrazów, o którym Martin Scorsese powiedział, że "ma kamerę w głowie", przyznał, iż na planie "Quo vadis" "nie mógł się zdecydować na nonszalancką kamerę, na szybkie jazdy i tego rodzaju atrakcje". To się, niestety, czuło podczas projekcji aż do bólu pośladków.
Można nawet zaryzykować tezę, że w "Quo vadis" Jerzy Kawalerowicz zabija "Faraona". O ile widowiskowa, pełna rozmachu opowieść o Ramzesie XIII (uznana w Hollywood za mistrzowskie studium degeneracji i ograniczeń władzy absolutnej) zaczynała się od walki skarabeuszy, bez reszty wciągając widza, o tyle "wielką epicką opowieść o władzy, którą pokonała wiara/ o wierze, która przyniosła miłość/o miłości, która odmieniła Rzym" (za prospektem reklamowym) otwiera długi, statyczny ogląd Koloseum. Przez minimum godzinę jesteśmy świadkami nie kina za 18 mln USD, lecz czegoś na podobieństwo antycznego teatru telewizji. Kamera stoi niemal w miejscu, a akcja toczy się z ociężałością byka, którego usiłuje nieco zdynamizować i ze znawstwem rzuca na łopatki nasz mistrz świata w dżudo Rafał Kubacki-Ursus. Wcześniej, nie wiedząc do końca czemu, zakochują się w sobie Ligia (Magdalena Mielcarz porusza się po starożytnych plenerach z gracją początkującej modelki) i Marek Winicjusz (Paweł Deląg; znacznie bardziej przekonujący w dżinsach i w "Chłopaki nie płaczą"). Atmosfera trochę się zagęszcza przy okazji pożaru Rzymu i dzięki wigorowi lwów, które sterylnie, bo całkowicie bezkrwawo (sic!), rozprawiają się na arenie z chrześcijanami. Nagle reżyser przypomina chyba sobie, że film nie powinien raczej trwać dłużej niż trzy godziny, zatem pośpiesznie kończy widowisko krótkimi sekwencjami: wspomaganego samobójstwa Nerona (Michał Bajor) i Mielcarzówny w objęciach Deląga, którzy oby żyli długo i szczęśliwie. Coś chciałoby się jeszcze powiedzieć o muzyce niezłego w swym fachu Jana A.P. Kaczmarka, ale ta dociera do widza w postaci szczątkowej.
Twórcy "Quo vadis" nie ukrywają, że w głównej roli w akcji promocyjnej zamierzają obsadzić papieża. Jest cień szansy, że na kraj to wystarczy.

Wersja eksportowa, czyli nożyczki potrzebne na gwałt!
Pierwsi recenzenci (krajowi) chwalili "pietyzm w odtworzeniu szczegółów historycznych", "wierność literze powieści Sienkiewicza" i "konsekwencję w konstruowaniu głównej linii dramatu w triadzie Neron-Chilon-Petroniusz". Zgodzę się, że ekipa Kawalerowicza wykonała kawał rzetelnej dokumentacyjnej roboty. Nie sądzę jednak, by miliony widzów na świecie zechciały się z pasją oddać dogłębnym studiom na ten temat. Z kolei, by się zapoznać z "literą powieści Sienkiewicza", nie trzeba odwiedzać sal kinowych, wystarczy sięgnąć po książkę. Choć zapewne spora grupa młodzieży szkolnej, ze zrozumiałych względów, zdecyduje się na wariant pierwszy. Za granicą problem Kawalerowicza przemawiającego Sienkiewiczem ma już jednak znacznie większy ciężar gatunkowy. Konia z rzędem temu, kto wiernie przetłumaczy na angielski czy włoski na przykład Winicjuszowe "miłuję cię".
Michał Bajor (Neron) i Jerzy Trela (Chilon Chilonides) radzą sobie na planie nieźle. Władca Rzymu w wydaniu Bajora bardziej przypomina tego z biografii Swetoniusza (oświeconego satrapę, który tuż przed śmiercią miał rzec: Qualis artifex pereo; "Jakimżę artystą będąc, ginę") niż pajaca-kabotyna z portretu Sienkiewicza. Trela-Chilon jest zaś głęboko, przejmująco ludzki ze swą pazernością i cierpieniem. Inna rzecz, że zachodniego widza zapewne będzie razić tak rozpowszechniona u nas maniera ostentacyjnie teatralnego aktorstwa. Klasą dla siebie jest Bogusław Linda (Petroniusz) właśnie dzięki stonowaniu, oszczędności w gestach, zimnemu profesjonalizmowi. Z tego samego powodu uwagę zwraca kreacja Agnieszki Wagner (Poppea), grającej niemal wyłącznie... twarzą. Gorzej już ze wspomnianą wyżej "główną linią dramatu". Niebotyczny poziom ogólności, na jakiej została rozpostarta (między tyranem-szaleńcem-pieśniarzem, cynicznym, rozsmakowanym w życiu pięknoduchem a targikomicznym, przekupnym prostaczkiem) sprawia, że reżyser niebezpiecznie otarł się o historiozoficzny banał.
Jedno nie ulega wątpliwości: jeśli kiedykolwiek wyrób spółki Sienkiewicz-Kawalerowicz ma opuścić nasz zaścianek, filmowa taśma winna jak najrychlej się znaleźć w rękach sprawnego krojczego. W innym wypadku na pytanie: quo vadis, polskie kino? - da się słyszeć wyraźną odpowiedź: idę w świat, by po raz kolejny dać się zignorować.


Więcej możesz przeczytać w 36/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.