Na festiwalu filmowym w Wenecji nikt nikogo nie rzucił na kolana
Hinduski film w reżyserii Miry Nair "Monsoon Wedding" ("Monsunowe wesele") to prosta, zwyczajna opowieść, której największym atutem jest umiejętne połączenie wizerunku współczesnych i tradycyjnych Indii. To niewiele, ale na Złotego Lwa w Wenecji wystarczyło. Odważnym akcentem filmu było podjęcie kwestii molestowania seksualnego dzieci. "W Indiach nie porusza się głośno tego tematu, nie tylko w kinie" - podkreślali na konferencji producenci filmu. Trudno jednak wyrokować, że to właśnie przesądziło o werdykcie jury. Najwyraźniej po latach postmodernistycznych udziwnień filmowcy znów stawiają na prostotę formy i treści.
Ekran kontrowersyjny
Nowym - i nie najszczęśliwszym - pomysłem tegorocznego festiwalu było wprowadzenie dwóch sekcji konkursowych. Pierwszy konkurs nazwano po prostu "Wenecja 58", a drugi, mający grupować filmy trudniejsze, eksperymentalne - "Kino współczes-ności". W efekcie program imprezy był przeładowany. Do drugiego konkursu trafiły filmy, które z różnych powodów nie mogły się znaleźć w konkursie "Wenecja 58".
Festiwal wenecki - w przeciwieństwie do coraz bardziej biznesowej imprezy w Cannes i promującego kino polityczne Berlina - cieszy się opinią wyrafinowanego. Nie stawia na wielkie nazwiska, z powodzeniem jednak prezentuje najnowsze tendencje światowego kina. Trafiają tu najbardziej kontrowersyjne obrazy, których nie pokazałby żaden inny festiwal. W tym roku też ich nie brakowało. Najciekawszym był bez wątpienia austriacki obraz "Dog Days" Ulricha Seidla, uhonorowany Wielką Nagrodą Jury, drugą co do ważności w Wenecji. Film niezwykły, z bohaterami smutnymi i nieszczęśliwymi, żyjącymi w świecie tak zbrukanym przez zło, że wychodzi się z kina chorym z obrzydzenia. Zasiadający w jury polski reżyser Jerzy Skolimowski wyznał, że to był właśnie jego faworyt. "Dog Days" podobał się też publiczności, zwłaszcza że pozostałe filmy festiwalu, utrzymane w podobnej poetyce, prezentowały na ekranie głównie zamęt.
Mętny był kolejny obraz nagrodzonego przed laty Złotym Lwem Macedończyka Milczo Manczewskiego "Dust", epicka opowieść bombardująca taką wielością krwawych scen, że trudno było się skupić na fabule. Nie przekonał też widzów Amerykanin Larry Clark (twórca pokazywanych i u nas "Dzieciaków") historią wstrząsającej zbrodni dokonanej na nastolatku z bogatego domu przez jego kolegów. Wielkie wrażenie zarówno na widzach, jak i krytykach (nagroda FIPRESCI, czyli Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych) zrobił za to francuski obraz Philippe’a Garrela "Wild Innocence" ("Dzika niewinność"), opowieść o młodym reżyserze, którego żona umiera po przedawkowaniu heroiny. Po jej śmierci artysta postanawia zrobić film o szkodliwości narkotyków, ale okazuje, że jedynym sposobem na zdobycie pieniędzy na jego produkcję jest... przeszmuglowanie za granicę heroiny. Dlaczego filmu nie doceniło weneckie jury, pozostaje tajemnicą. Doceniono za to drugi z filmów nagrodzonych przez FIPRESCI, również Francuza, Damiena Odoula - "Le Souffle" ("Oddech"), przyznając mu Wielką Nagrodę Jury w konkursie "Kino współczesne". To kolejna bardzo prosta historia. Dla nas ciekawostką jest to, że jego fabuła przypominała nagrodzony w Karlowych Warach (i to podwójnie) polski film Roberta Glińskiego "Cześć Tereska". Najbardziej wysmakowane obrazy jak zwykle można było zobaczyć w sekcjach "Tydzień krytyki" oraz "Nowe terytoria". Ciekawie zaprezentowało się tu kino portugalskie w historii miłosnej "Fragile as the World" ("Kruchy jak świat"), zrealizowanej w konwencji realistycznej baśni przez Ritę Azevedo Gomes.
Nie tylko dla snobów
Wenecja to jednak nie tylko kino artystyczne i trudne. Nie brakowało produkcji adresowanych do przeciętnego widza, sprawnych warsztatowo i wiarygodnych psychologicznie. W głównym konkursie znalazł się jedynie "The Others" - hollywoodzki horror wyreżyserowany przez sławnego już Hiszpana Alejandro Amenábara z rewelacyjną Nicole Kidman w roli głównej. Nie powstydziłby się go sam Hitchcock. Historia młodej wdowy, pozostawionej z dziećmi w domu nawiedzonym przez zmarłych przed laty dawnych jego mieszkańców, była jednym z niewielu filmów, po których zakończeniu widownia długo jeszcze siedziała wbita w krzesła. W trakcie seansu mniej odporni krzyczeli z przerażenia. Rzeczywiście było się czego bać. Amenábar zaprezentował świetne kino, które na pewno znajdzie ogromną widownię. Na tym festiwalu nie mógł jednak liczyć na nagrodę - zrobił film "komercyjny", a Wenecja nagradza z reguły kino "artystyczne". Klasą sam dla siebie był pokazywany poza konkursem najnowszy obraz Stevena Spielberga "A.I.", będący ukłonem w stronę twórczości zmarłego niedawno Stanleya Kubricka, oparty zresztą na jego niedokończonym scenariuszu. Ta futurystyczna wersja "Pinokia" zasługuje na to, by poświęcić jej osobny tekst.
Bez wielkich olśnień
Na weneckim biennale zabrakło filmów, o których zwykło się mówić, że rzucają na kolana. Jak na najstarszy festiwal na świecie przystało, Wenecja trzyma poziom i nie trafiają tu knoty. Atmosfera tegorocznego festiwalu na Lido przypominała jednak tę znaną z rodzimej imprezy w Gdyni - stan oczekiwania na wielkie wydarzenie trwał bowiem od pierwszego do ostatniego dnia. Podobał się i rodak Kusturicy Goran Paskaljevic z ciekawym filmem o obsesyjnej zemście "Jak Harry zamienił się w drzewo", i opowiadający o ludziach z nizin społecznych Ken Loach z obrazem "The Navigators". Niezły był film "Lion" André Téchiné - historia o młodych ludziach z Tangeru, żyjących na styku trzech kultur - francuskiej, arabskiej i żydowskiej (kolejne bardzo proste, zwyczajne historie). Poza konkursem prezentowany był najnowszy film Woody’ego Allena "The Course of the Jade Scorpion" - dowcipna crime story osadzona w latach 40. Allen jak zwykle zrobił film inteligentny i zabawny, w którym zagrał główną rolę. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że wszystko to już znamy z jego wcześniejszych dokonań. Żaden z wymienionych obrazów nie poruszył nas na tyle, byśmy jeszcze po zakończeniu festiwalu mogli o nim pamiętać, jak pamięta się "Przełamując fale" czy "Niebieskiego".
Nie było olśnień, ale były wielkie rozczarowania. Za największe uznano film Wernera Herzoga, twórcy "Stroszka", który pokazał obraz "Invincible", opowieść o polskim Żydzie robiącym karierę w hitlerowskich Niemczech. Od wielkiego mistrza oczekiwano czegoś więcej niż historii, pod którą mógłby się podpisać każdy sprawny rzemieślnik. Wielkim zawodem okazał się też nowy film Waltera Sallesa, reżysera oscarowego "Dworca nadziei", "Behind the Sun" - pompatyczny, balansujący na granicy kiczu.
Włosi kochają Jerzego Stuhra
Polskim akcentem w Wenecji była retrospektywa filmów Andrzeja Munka, zorganizowana w czterdziestą rocznicę śmierci twórcy "Eroiki". Po mistrzowsku zorganizowała ją mieszkająca od lat we Włoszech Małgorzata Furdal, autorka bardzo ciekawej książki o Munku. Nie trafił, niestety, choćby do sekcji pozakonkursowej żaden film polski.
A szkoda, bo na tle tego, co zobaczyliśmy w Wenecji, niektóre miałyby szanse zostać zauważone (choćby "Angelus" Lecha Majewskiego i wspomniany już film Roberta Glińskiego "Cześć Tereska"). Zagraniczni producenci podkreślali w kuluarowych rozmowach, że Polacy nie potrafią zabiegać o własne interesy.
Włosi nadal pamiętają jednak, jak w 1993 r. Krzysztof Kieślowski odbierał Złotego Lwa za "Niebieskiego". Na wiadomość, że jest się z Polski, reagują z sympatią. "Poland? A, Kieślowski i Stuhr. Znam, znam" - mówią. Krakowski aktor i reżyser cieszy się zresztą w Wenecji dużym uznaniem. Kiedy "Historie miłosne" dostały tylko nagrodę FIPRESCI, cała włoska prasa nie posiadała się z oburzenia. W tym roku gospodarze także dopytywali się o nowy film Jerzego Stuhra, którego uważają za następcę Kieślowskiego.
Ekran kontrowersyjny
Nowym - i nie najszczęśliwszym - pomysłem tegorocznego festiwalu było wprowadzenie dwóch sekcji konkursowych. Pierwszy konkurs nazwano po prostu "Wenecja 58", a drugi, mający grupować filmy trudniejsze, eksperymentalne - "Kino współczes-ności". W efekcie program imprezy był przeładowany. Do drugiego konkursu trafiły filmy, które z różnych powodów nie mogły się znaleźć w konkursie "Wenecja 58".
Festiwal wenecki - w przeciwieństwie do coraz bardziej biznesowej imprezy w Cannes i promującego kino polityczne Berlina - cieszy się opinią wyrafinowanego. Nie stawia na wielkie nazwiska, z powodzeniem jednak prezentuje najnowsze tendencje światowego kina. Trafiają tu najbardziej kontrowersyjne obrazy, których nie pokazałby żaden inny festiwal. W tym roku też ich nie brakowało. Najciekawszym był bez wątpienia austriacki obraz "Dog Days" Ulricha Seidla, uhonorowany Wielką Nagrodą Jury, drugą co do ważności w Wenecji. Film niezwykły, z bohaterami smutnymi i nieszczęśliwymi, żyjącymi w świecie tak zbrukanym przez zło, że wychodzi się z kina chorym z obrzydzenia. Zasiadający w jury polski reżyser Jerzy Skolimowski wyznał, że to był właśnie jego faworyt. "Dog Days" podobał się też publiczności, zwłaszcza że pozostałe filmy festiwalu, utrzymane w podobnej poetyce, prezentowały na ekranie głównie zamęt.
Mętny był kolejny obraz nagrodzonego przed laty Złotym Lwem Macedończyka Milczo Manczewskiego "Dust", epicka opowieść bombardująca taką wielością krwawych scen, że trudno było się skupić na fabule. Nie przekonał też widzów Amerykanin Larry Clark (twórca pokazywanych i u nas "Dzieciaków") historią wstrząsającej zbrodni dokonanej na nastolatku z bogatego domu przez jego kolegów. Wielkie wrażenie zarówno na widzach, jak i krytykach (nagroda FIPRESCI, czyli Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych) zrobił za to francuski obraz Philippe’a Garrela "Wild Innocence" ("Dzika niewinność"), opowieść o młodym reżyserze, którego żona umiera po przedawkowaniu heroiny. Po jej śmierci artysta postanawia zrobić film o szkodliwości narkotyków, ale okazuje, że jedynym sposobem na zdobycie pieniędzy na jego produkcję jest... przeszmuglowanie za granicę heroiny. Dlaczego filmu nie doceniło weneckie jury, pozostaje tajemnicą. Doceniono za to drugi z filmów nagrodzonych przez FIPRESCI, również Francuza, Damiena Odoula - "Le Souffle" ("Oddech"), przyznając mu Wielką Nagrodę Jury w konkursie "Kino współczesne". To kolejna bardzo prosta historia. Dla nas ciekawostką jest to, że jego fabuła przypominała nagrodzony w Karlowych Warach (i to podwójnie) polski film Roberta Glińskiego "Cześć Tereska". Najbardziej wysmakowane obrazy jak zwykle można było zobaczyć w sekcjach "Tydzień krytyki" oraz "Nowe terytoria". Ciekawie zaprezentowało się tu kino portugalskie w historii miłosnej "Fragile as the World" ("Kruchy jak świat"), zrealizowanej w konwencji realistycznej baśni przez Ritę Azevedo Gomes.
Nie tylko dla snobów
Wenecja to jednak nie tylko kino artystyczne i trudne. Nie brakowało produkcji adresowanych do przeciętnego widza, sprawnych warsztatowo i wiarygodnych psychologicznie. W głównym konkursie znalazł się jedynie "The Others" - hollywoodzki horror wyreżyserowany przez sławnego już Hiszpana Alejandro Amenábara z rewelacyjną Nicole Kidman w roli głównej. Nie powstydziłby się go sam Hitchcock. Historia młodej wdowy, pozostawionej z dziećmi w domu nawiedzonym przez zmarłych przed laty dawnych jego mieszkańców, była jednym z niewielu filmów, po których zakończeniu widownia długo jeszcze siedziała wbita w krzesła. W trakcie seansu mniej odporni krzyczeli z przerażenia. Rzeczywiście było się czego bać. Amenábar zaprezentował świetne kino, które na pewno znajdzie ogromną widownię. Na tym festiwalu nie mógł jednak liczyć na nagrodę - zrobił film "komercyjny", a Wenecja nagradza z reguły kino "artystyczne". Klasą sam dla siebie był pokazywany poza konkursem najnowszy obraz Stevena Spielberga "A.I.", będący ukłonem w stronę twórczości zmarłego niedawno Stanleya Kubricka, oparty zresztą na jego niedokończonym scenariuszu. Ta futurystyczna wersja "Pinokia" zasługuje na to, by poświęcić jej osobny tekst.
Bez wielkich olśnień
Na weneckim biennale zabrakło filmów, o których zwykło się mówić, że rzucają na kolana. Jak na najstarszy festiwal na świecie przystało, Wenecja trzyma poziom i nie trafiają tu knoty. Atmosfera tegorocznego festiwalu na Lido przypominała jednak tę znaną z rodzimej imprezy w Gdyni - stan oczekiwania na wielkie wydarzenie trwał bowiem od pierwszego do ostatniego dnia. Podobał się i rodak Kusturicy Goran Paskaljevic z ciekawym filmem o obsesyjnej zemście "Jak Harry zamienił się w drzewo", i opowiadający o ludziach z nizin społecznych Ken Loach z obrazem "The Navigators". Niezły był film "Lion" André Téchiné - historia o młodych ludziach z Tangeru, żyjących na styku trzech kultur - francuskiej, arabskiej i żydowskiej (kolejne bardzo proste, zwyczajne historie). Poza konkursem prezentowany był najnowszy film Woody’ego Allena "The Course of the Jade Scorpion" - dowcipna crime story osadzona w latach 40. Allen jak zwykle zrobił film inteligentny i zabawny, w którym zagrał główną rolę. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że wszystko to już znamy z jego wcześniejszych dokonań. Żaden z wymienionych obrazów nie poruszył nas na tyle, byśmy jeszcze po zakończeniu festiwalu mogli o nim pamiętać, jak pamięta się "Przełamując fale" czy "Niebieskiego".
Nie było olśnień, ale były wielkie rozczarowania. Za największe uznano film Wernera Herzoga, twórcy "Stroszka", który pokazał obraz "Invincible", opowieść o polskim Żydzie robiącym karierę w hitlerowskich Niemczech. Od wielkiego mistrza oczekiwano czegoś więcej niż historii, pod którą mógłby się podpisać każdy sprawny rzemieślnik. Wielkim zawodem okazał się też nowy film Waltera Sallesa, reżysera oscarowego "Dworca nadziei", "Behind the Sun" - pompatyczny, balansujący na granicy kiczu.
Włosi kochają Jerzego Stuhra
Polskim akcentem w Wenecji była retrospektywa filmów Andrzeja Munka, zorganizowana w czterdziestą rocznicę śmierci twórcy "Eroiki". Po mistrzowsku zorganizowała ją mieszkająca od lat we Włoszech Małgorzata Furdal, autorka bardzo ciekawej książki o Munku. Nie trafił, niestety, choćby do sekcji pozakonkursowej żaden film polski.
A szkoda, bo na tle tego, co zobaczyliśmy w Wenecji, niektóre miałyby szanse zostać zauważone (choćby "Angelus" Lecha Majewskiego i wspomniany już film Roberta Glińskiego "Cześć Tereska"). Zagraniczni producenci podkreślali w kuluarowych rozmowach, że Polacy nie potrafią zabiegać o własne interesy.
Włosi nadal pamiętają jednak, jak w 1993 r. Krzysztof Kieślowski odbierał Złotego Lwa za "Niebieskiego". Na wiadomość, że jest się z Polski, reagują z sympatią. "Poland? A, Kieślowski i Stuhr. Znam, znam" - mówią. Krakowski aktor i reżyser cieszy się zresztą w Wenecji dużym uznaniem. Kiedy "Historie miłosne" dostały tylko nagrodę FIPRESCI, cała włoska prasa nie posiadała się z oburzenia. W tym roku gospodarze także dopytywali się o nowy film Jerzego Stuhra, którego uważają za następcę Kieślowskiego.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.