Odgórna waloryzacja napędza inflację i ogranicza działanie praw rynku
Waloryzacja to takie podwyższenie wyceny nominalnej (pierwotnej), która przywraca w całości lub w części realną wartość, siłę nabywczą - na przykład płacy, depozytu, należności i zobowiązań - obniżoną w wyniku inflacji. To oczywiste, że przy znacznym wzroście cen pojawiają się żądania waloryzacji. Żądamy odpowiedniego wzrostu płac nominalnych, emerytur, wzrostu wyrównującego utratę ich siły nabywczej. Żądamy waloryzacji państwowych papierów wartościowych, któreśmy kiedyś (na przykład w latach 80.) nieopatrznie kupili, licząc na korzyści, a nie na straty.
Gwarancje waloryzacji bywają integralną częścią umów zbiorowych i indywidualnych. Wytargowuje się bowiem zasadę izolacji poziomu realnych dochodów od różnych czynników zewnętrznych, takich jak spadek kursu walutowego, ogólny wzrost cen. Stosuje się również waloryzacją wtórną, pochodną, na przykład na podstawie wzrostu wskaźnika płac nominalnych w sektorze przedsiębiorstw. W przeciwieństwie do waloryzacji płac i świadczeń waloryzacja wartości majątkowych odbywa się po prostu na rynku, na giełdzie. Oczywiście nie ma tu żadnych gwarancji. Rynek określa, ile wart jest jakiś obiekt. Do dziś nie możemy wytłumaczyć naszym obrońcom własności państwowej, że nabywcy absolutnie nie obchodzą koszty wytworzenia, zbudowania tego majątku. Interesuje go wyłącznie zysk możliwy do uzyskania z eksploatacji obiektu w relacji do ceny jego zakupu.
Waloryzacja płac i świadczeń, społecznie uzasadniona w warunkach wysokiej inflacji, jest wynalazkiem socjaldemokratycznym, wykorzystywanym, niestety, także wtedy, gdy nie ma ku temu podstaw makro- i mikroekonomicznych. Nie ma ku temu podstaw, gdy stopa inflacji jest niska, a także wtedy, gdy poziom płac i świadczeń jest już wysoki w stosunku do wydajności gospodarki, gdy koszty pracy i świadczeń są tak wysokie, że obniżają konkurencyjność gospodarki. Przykładem są tu Niemcy ze słabnącym tempem wzrostu i w coraz większym stopniu Polska. Koszt wytworzenia jednostki PKB jest już u nas wyższy niż w wielu krajach, także sąsiednich.
Temat nie byłby wart podjęcia, gdyby nie kłaniająca się nam ciągle "polska specyfika". Polega ona na tym, że waloryzacji wszystkiego, co się da, żąda się od państwa, od "wrogiego państwa opiekuńczego", a w znacznie mniejszej mierze od pracodawców prywatnych. Nawet zupełny ignorant wie, że reakcją pracodawcy na żądania płacowe może być zwolnienie z pracy. Bezrobotni czekają za rogiem. Państwo zaś nie jest uważane za wspólne dobro, lecz za dojną, obcą krowę. Rezultat znamy: w ciągnącym naszą gospodarkę do przodu sektorze prywatnym zahamowany został ostatnio - w obliczu osłabienia koniunktury - wzrost płac. Mowy o tym nie ma natomiast w sektorze państwowym, publicznym i w sferze budżetowej. Krytyka waloryzacji traktowana jest tutaj jak obrazoburstwo. Beneficjentów tej waloryzacji zupełnie nie obchodzi spadek dochodów budżetowych i wzrost długu publicznego. W ten sposób odwracają się proporcje: to już nie aparat państwowy i sfera budżetowa wspomagają swoją dobrą pracą gospodarkę, lecz na odwrót - to gospodarka prywatna utrzymuje wyobcowaną, często źle pracującą biurokrację i przynoszące straty przedsiębiorstwa państwowe.
Ekonomiczne konsekwencje masowej państwowej waloryzacji przy niskiej stopie inflacji są niebezpieczne. Odgórna waloryzacja napędza inflację, utrudnia jej obniżanie, ogranicza działanie praw rynku, zachęca do nadużyć kalkulacyjnych. Wszystko to zgodne jest zresztą z teorią racjonalnych oczekiwań, mówiącą, że ludzie antycypują inflację, niejako wymuszając jej kontynuację.
Oczywiste jest też, że najlepszym lekarstwem na ekspansję waloryzacyjną jest ograniczenie sektora państwowego, publicznego, budżetowego. W Polsce nadmierna, pięćdziesięcioprocentowa stopa redystrybucji PKB, hamująca rozwój, jest prostą konsekwencją wielkości sektora państwowego i najrozmaitszych jego serwitutów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zasadniczym warunkiem poprawy stanu finansów publicznych jest ograniczenie wszechobecności i ingerencji naszego państwa. Obawiam się jednak, że w wyborach Polacy znowu nie postawią na siebie samych, na indywidualizm, lecz na "wrogie państwo opiekuńcze". To takie wygodne.
Gwarancje waloryzacji bywają integralną częścią umów zbiorowych i indywidualnych. Wytargowuje się bowiem zasadę izolacji poziomu realnych dochodów od różnych czynników zewnętrznych, takich jak spadek kursu walutowego, ogólny wzrost cen. Stosuje się również waloryzacją wtórną, pochodną, na przykład na podstawie wzrostu wskaźnika płac nominalnych w sektorze przedsiębiorstw. W przeciwieństwie do waloryzacji płac i świadczeń waloryzacja wartości majątkowych odbywa się po prostu na rynku, na giełdzie. Oczywiście nie ma tu żadnych gwarancji. Rynek określa, ile wart jest jakiś obiekt. Do dziś nie możemy wytłumaczyć naszym obrońcom własności państwowej, że nabywcy absolutnie nie obchodzą koszty wytworzenia, zbudowania tego majątku. Interesuje go wyłącznie zysk możliwy do uzyskania z eksploatacji obiektu w relacji do ceny jego zakupu.
Waloryzacja płac i świadczeń, społecznie uzasadniona w warunkach wysokiej inflacji, jest wynalazkiem socjaldemokratycznym, wykorzystywanym, niestety, także wtedy, gdy nie ma ku temu podstaw makro- i mikroekonomicznych. Nie ma ku temu podstaw, gdy stopa inflacji jest niska, a także wtedy, gdy poziom płac i świadczeń jest już wysoki w stosunku do wydajności gospodarki, gdy koszty pracy i świadczeń są tak wysokie, że obniżają konkurencyjność gospodarki. Przykładem są tu Niemcy ze słabnącym tempem wzrostu i w coraz większym stopniu Polska. Koszt wytworzenia jednostki PKB jest już u nas wyższy niż w wielu krajach, także sąsiednich.
Temat nie byłby wart podjęcia, gdyby nie kłaniająca się nam ciągle "polska specyfika". Polega ona na tym, że waloryzacji wszystkiego, co się da, żąda się od państwa, od "wrogiego państwa opiekuńczego", a w znacznie mniejszej mierze od pracodawców prywatnych. Nawet zupełny ignorant wie, że reakcją pracodawcy na żądania płacowe może być zwolnienie z pracy. Bezrobotni czekają za rogiem. Państwo zaś nie jest uważane za wspólne dobro, lecz za dojną, obcą krowę. Rezultat znamy: w ciągnącym naszą gospodarkę do przodu sektorze prywatnym zahamowany został ostatnio - w obliczu osłabienia koniunktury - wzrost płac. Mowy o tym nie ma natomiast w sektorze państwowym, publicznym i w sferze budżetowej. Krytyka waloryzacji traktowana jest tutaj jak obrazoburstwo. Beneficjentów tej waloryzacji zupełnie nie obchodzi spadek dochodów budżetowych i wzrost długu publicznego. W ten sposób odwracają się proporcje: to już nie aparat państwowy i sfera budżetowa wspomagają swoją dobrą pracą gospodarkę, lecz na odwrót - to gospodarka prywatna utrzymuje wyobcowaną, często źle pracującą biurokrację i przynoszące straty przedsiębiorstwa państwowe.
Ekonomiczne konsekwencje masowej państwowej waloryzacji przy niskiej stopie inflacji są niebezpieczne. Odgórna waloryzacja napędza inflację, utrudnia jej obniżanie, ogranicza działanie praw rynku, zachęca do nadużyć kalkulacyjnych. Wszystko to zgodne jest zresztą z teorią racjonalnych oczekiwań, mówiącą, że ludzie antycypują inflację, niejako wymuszając jej kontynuację.
Oczywiste jest też, że najlepszym lekarstwem na ekspansję waloryzacyjną jest ograniczenie sektora państwowego, publicznego, budżetowego. W Polsce nadmierna, pięćdziesięcioprocentowa stopa redystrybucji PKB, hamująca rozwój, jest prostą konsekwencją wielkości sektora państwowego i najrozmaitszych jego serwitutów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zasadniczym warunkiem poprawy stanu finansów publicznych jest ograniczenie wszechobecności i ingerencji naszego państwa. Obawiam się jednak, że w wyborach Polacy znowu nie postawią na siebie samych, na indywidualizm, lecz na "wrogie państwo opiekuńcze". To takie wygodne.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.