Teraz jeździ się do Polski, żeby napić się soku z czarnej porzeczki albo najeść pierogów
Można się zżymać na autobusy Autosan, na obecność piwa w reklamie sieci wyspecjalizowanej w pizzach, na zawartość ścieków miejskich w rzeczce Stramniczance i na sporo innych rzeczy - ale podróż po Polsce za każdym razem dostarcza przede wszystkim powodów do zadowolenia z widocznych postępów na drodze ku normalności.
Prawie z dziecinną radością chodzi się po małych, dużych i wielkich sklepach. Trzeba się wczytywać w opakowania wielu towarów, aby się dowiedzieć, co to jest, bo widzi się te towary pierwszy raz w życiu. Większość z nich to wyroby polskie, których przy poprzednim pobycie jeszcze nie było, albo takie, których we Francji nie uświadczysz. Ze zmysłową rozkoszą graniczy np. picie soku z czarnej porzeczki. Francuzi robią z czarnej porzeczki wszystko - dżemy, galaretki, lody, likiery, batoniki i Bóg wie, co jeszcze - ale do dziś nie przyszło im do głowy, żeby robić z niej sok albo chociaż importować go z Polski. Dawniej jechało się do Francji, żeby się napić wreszcie dobrego wina i najeść się dobrych serów i mięs. Teraz jeździ się do Polski, żeby nareszcie się napić soku z czarnej porzeczki i najeść się pierogów, chłodników i podobnych specjałów.
Serce jednak rośnie nie tylko dlatego, że podlega presji jeszcze bardziej rosnącego żołądka. Rośnie również dlatego, że ciągle zwiększa się liczba miejsc, gdzie widać ślady działalności ludzi, którym na czymś naprawdę zależy i którzy mają pomysły, jak to coś osiągnąć. Gdyby mnie ktoś jeszcze trzy miesiące temu zapytał, od kiedy przeprowadza się inscenizacje bitwy pod Grunwaldem w miejscu, gdzie ona się odbyła, na pewno odpowiedziałbym, że chyba od zawsze. Nie ma niczego bardziej oczywistego niż wykorzystanie takiego atutu, jeśli się chce przyciągnąć turystów i ich pieniądze w rejon, gdzie z samego rolnictwa wyżyć trudno. Jeśli niektórzy żyją z potwora z Loch Ness, którego nie ma, to brak powodów, żeby nie żyć z bitwy, która odbyła się naprawdę. We Francji od dawna są gminy, którym wystarczy kawałek zamku czy innych ruin, żeby wspólnymi siłami mieszkańców organizować przez cały letni sezon - albo i dłużej - spektakle dla turystów. Tymczasem okazuje się, że regularne coroczne inscenizacje bitwy pod Grunwaldem odbywają się dopiero od 1998 r. Trzeba było chcieć. A kiedy już zechciano, naprawdę jest na co popatrzeć i co podziwiać, na czele z członkami bractw rycerskich z różnych krajów, którzy nierzadko sami są autorami swoich strojów, zbroi i broni. Rozłożone wokół pola bitwy rycerskie miasteczka mają bardzo szczególną, surrealistyczno-ponadczasową atmosferę, którą trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Surrealistyczną atmosferę - ale z zupełnie innych powodów - wyczułem także w kościele św. Brygidy w Gdańsku, gdzie byłem pierwszy raz w życiu. Tam też ludzie czegoś chcą, lecz poczucie surrealizmu płynie stąd, że nie bardzo można się zorientować, czego dokładnie. Zdaje się, że chodzi o to, by się przypodobać Bogu. Można się domyślać, że temu celowi ma służyć budowa olbrzymiego ołtarza z bursztynu. Na razie jest tylko bursztynowy wizerunek Matki Boskiej, którego fundatorami są m.in. państwo Krzaklewscy i Wałęsowie, ale ambicją proboszcza jest skonstruowanie ołtarza przewyższającego powierzchnią słynną Bursztynową Komnatę. Ponieważ tak jakoś przyzwyczaiłem się, że kościół to miejsce rozważań o Bogu, przeto zacząłem się zastanawiać, jak właściwie sprawa budowy tego ołtarza może wyglądać z punktu widzenia Trójcy Świętej. Żeby nie było, że Moszyński to skrajny megaloman, umówmy się, że wszyscy razem wyobrazimy sobie, iż jesteśmy Trójcą Świętą i nagle się dowiadujemy, że ksiądz Jankowski chce nam zbudować szalenie kosztowny bursztynowy ołtarz większy od Bursztynowej Komnaty. Ciekawe, czyby nas ta wiadomość ucieszyła. Czy my w roli Boga - uosobienia miłości, choć niekoniecznie akurat miłości do bursztynu - odczulibyśmy radosne podniecenie na wiadomość, że w Gdańsku wydaje się górę szmalu po to, żeby nas uczcić w formie kompozycji z kopalnej żywicy drzew iglastych? Czy poczulibyśmy, że dzięki tym wydatkom szacunek parafian do nas wzniósł się na nowy, wyższy poziom? Czy też raczej westchnęlibyśmy miłosiernie: "Oj, Heniek, Heniek, znowu cię wzięło…?".
Jedni budują w Polsce ołtarze, a inni pensjonaty. Baza noclegowa rozwija się burzliwie, co owocuje częściowo powstaniem drogich cacuszek (na przykład hoteliku Petite Fleur na toruńskiej starówce), a częściowo powstaniem równie drogich ohydek (nazwy zmilczę, bom się rozpędził w miłosierdziu). Zdarzyło nam się na przykład płacić 150 zł za noc w "apartamencie", w którym pościel trzeba było powlekać samodzielnie, zaś powłoczki wyglądały tak, jakby pochodziły z demobilu po garnizonie radzieckim i jakby ich ani razu porządnie nie wyprano ani nie wyprasowano od czasu wymarszu Armii Czerwonej z naszego terytorium. Za to było, nie powiem, wesoło. Właściciel odziany w damską suknię już od wczesnego rana siedział na progu restauracji i tubalnym głosem zamawiał na śniadanie kolejne setki czystej. Też surrealizm. Nie historyczny, nie boski, ale nasz własny.
Prawie z dziecinną radością chodzi się po małych, dużych i wielkich sklepach. Trzeba się wczytywać w opakowania wielu towarów, aby się dowiedzieć, co to jest, bo widzi się te towary pierwszy raz w życiu. Większość z nich to wyroby polskie, których przy poprzednim pobycie jeszcze nie było, albo takie, których we Francji nie uświadczysz. Ze zmysłową rozkoszą graniczy np. picie soku z czarnej porzeczki. Francuzi robią z czarnej porzeczki wszystko - dżemy, galaretki, lody, likiery, batoniki i Bóg wie, co jeszcze - ale do dziś nie przyszło im do głowy, żeby robić z niej sok albo chociaż importować go z Polski. Dawniej jechało się do Francji, żeby się napić wreszcie dobrego wina i najeść się dobrych serów i mięs. Teraz jeździ się do Polski, żeby nareszcie się napić soku z czarnej porzeczki i najeść się pierogów, chłodników i podobnych specjałów.
Serce jednak rośnie nie tylko dlatego, że podlega presji jeszcze bardziej rosnącego żołądka. Rośnie również dlatego, że ciągle zwiększa się liczba miejsc, gdzie widać ślady działalności ludzi, którym na czymś naprawdę zależy i którzy mają pomysły, jak to coś osiągnąć. Gdyby mnie ktoś jeszcze trzy miesiące temu zapytał, od kiedy przeprowadza się inscenizacje bitwy pod Grunwaldem w miejscu, gdzie ona się odbyła, na pewno odpowiedziałbym, że chyba od zawsze. Nie ma niczego bardziej oczywistego niż wykorzystanie takiego atutu, jeśli się chce przyciągnąć turystów i ich pieniądze w rejon, gdzie z samego rolnictwa wyżyć trudno. Jeśli niektórzy żyją z potwora z Loch Ness, którego nie ma, to brak powodów, żeby nie żyć z bitwy, która odbyła się naprawdę. We Francji od dawna są gminy, którym wystarczy kawałek zamku czy innych ruin, żeby wspólnymi siłami mieszkańców organizować przez cały letni sezon - albo i dłużej - spektakle dla turystów. Tymczasem okazuje się, że regularne coroczne inscenizacje bitwy pod Grunwaldem odbywają się dopiero od 1998 r. Trzeba było chcieć. A kiedy już zechciano, naprawdę jest na co popatrzeć i co podziwiać, na czele z członkami bractw rycerskich z różnych krajów, którzy nierzadko sami są autorami swoich strojów, zbroi i broni. Rozłożone wokół pola bitwy rycerskie miasteczka mają bardzo szczególną, surrealistyczno-ponadczasową atmosferę, którą trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Surrealistyczną atmosferę - ale z zupełnie innych powodów - wyczułem także w kościele św. Brygidy w Gdańsku, gdzie byłem pierwszy raz w życiu. Tam też ludzie czegoś chcą, lecz poczucie surrealizmu płynie stąd, że nie bardzo można się zorientować, czego dokładnie. Zdaje się, że chodzi o to, by się przypodobać Bogu. Można się domyślać, że temu celowi ma służyć budowa olbrzymiego ołtarza z bursztynu. Na razie jest tylko bursztynowy wizerunek Matki Boskiej, którego fundatorami są m.in. państwo Krzaklewscy i Wałęsowie, ale ambicją proboszcza jest skonstruowanie ołtarza przewyższającego powierzchnią słynną Bursztynową Komnatę. Ponieważ tak jakoś przyzwyczaiłem się, że kościół to miejsce rozważań o Bogu, przeto zacząłem się zastanawiać, jak właściwie sprawa budowy tego ołtarza może wyglądać z punktu widzenia Trójcy Świętej. Żeby nie było, że Moszyński to skrajny megaloman, umówmy się, że wszyscy razem wyobrazimy sobie, iż jesteśmy Trójcą Świętą i nagle się dowiadujemy, że ksiądz Jankowski chce nam zbudować szalenie kosztowny bursztynowy ołtarz większy od Bursztynowej Komnaty. Ciekawe, czyby nas ta wiadomość ucieszyła. Czy my w roli Boga - uosobienia miłości, choć niekoniecznie akurat miłości do bursztynu - odczulibyśmy radosne podniecenie na wiadomość, że w Gdańsku wydaje się górę szmalu po to, żeby nas uczcić w formie kompozycji z kopalnej żywicy drzew iglastych? Czy poczulibyśmy, że dzięki tym wydatkom szacunek parafian do nas wzniósł się na nowy, wyższy poziom? Czy też raczej westchnęlibyśmy miłosiernie: "Oj, Heniek, Heniek, znowu cię wzięło…?".
Jedni budują w Polsce ołtarze, a inni pensjonaty. Baza noclegowa rozwija się burzliwie, co owocuje częściowo powstaniem drogich cacuszek (na przykład hoteliku Petite Fleur na toruńskiej starówce), a częściowo powstaniem równie drogich ohydek (nazwy zmilczę, bom się rozpędził w miłosierdziu). Zdarzyło nam się na przykład płacić 150 zł za noc w "apartamencie", w którym pościel trzeba było powlekać samodzielnie, zaś powłoczki wyglądały tak, jakby pochodziły z demobilu po garnizonie radzieckim i jakby ich ani razu porządnie nie wyprano ani nie wyprasowano od czasu wymarszu Armii Czerwonej z naszego terytorium. Za to było, nie powiem, wesoło. Właściciel odziany w damską suknię już od wczesnego rana siedział na progu restauracji i tubalnym głosem zamawiał na śniadanie kolejne setki czystej. Też surrealizm. Nie historyczny, nie boski, ale nasz własny.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.