Scena w polskiej polityce zagranicznej kultowa: prezydenci Polski, Ukrainy, Estonii, Łotwy, Litwy i Estonii stoją na Placu Wolności w Tbilisi ramię w ramię z Micheilem Saakaszwilim, prezydentem Gruzji. Jego kraj kilka dni wcześniej został napadnięty przez Rosję, na co goszczący w stolicy liderzy odpowiedzieli pokazem solidarności. Próbowali wykrzyczeć do Zachodu, że Rosja sięga jak po swoje tam, gdzie już od dawna sięgać nie powinna.
Micheil Saakaszwili jest wówczas u szczytu międzynarodowej popularności. Krajową zyskał kilka lat wcześniej, gdy gruzińska rewolucja róż wyniosła go do władzy. To on, wraz z Nino Burdżanadze i Zurabem Żwanią, mobilizował Gruzinów, by niezadowolenie z zafałszowanych wyników wyborów parlamentarnych przelać w coś więcej, niż wyrazy niezadowolenia. Gdy na początku 2004 roku po raz pierwszy został prezydentem, dostał poparcie od ponad 96 proc. wyborców.
Nie poszedł po władzę dla samej władzy i jako prezydent faktycznie zabiera się do reformowania kraju. Twardo negocjuje z rozpasanymi oligarchami, ukraca urzędniczą korupcję i, przy pomocy pozyskanego z zagranicy kapitału, czyni szereg widocznych gołym okiem inwestycji.
– Gruzja Saakszwiliego jest prymusem regionu. Oczkiem w głowie Zachodu, bo uniezależnia się od Rosji i jednoznacznie opowiada za europeizacją – mówi Karol Przywara, politolog i prezes Fundacji Kaukaskiej.
Co więc się stało, że 20 lat później, w rocznicę rewolucji róż, były prezydent gnije w więzieniu i nie posiada nawet gruzińskiego obywatelstwa?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.