Żadnego czarnego scenariusza tej nie wypowiedzianej wojny XXI wieku nie da się wykluczyć
11 września 2001 r. przejdzie do historii nie tylko jako najczarniejszy dzień w historii Stanów Zjednoczonych - to także pierwszy dzień nowej epoki. Zagłada World Trade Center to początek największej kampanii w globalnej wojnie toczonej przez desperatów i nieprzejednanych fanatyków z zachodnią cywilizacją. Terroryści prowadzący krucjatę przeciwko USA udowodnili, że nic nie jest już niemożliwe. Dlatego musi się zmienić wyobrażenie o globalnym bezpieczeństwie, o sojuszach politycznych i militarnych. Od tej pory świat Zachodu będzie żył w rzeczywistości, która dotychczas istniała tylko w wyobraźni autorów political fiction i twórców filmów katastroficznych.
Poligon terroru
"Najbliższe 15 lat może się stać epoką superterroryzmu" - napisano w poufnym raporcie Departamentu Obrony USA, opracowanym w 1995 r. Od tego czasu ostrzeżenia CIA i amerykańskich agend rządowych powtarzały się z zatrważającą regularnością. Louis Freeh, były szef amerykańskiego wywiadu, ostrzegał, że organizacje przestępcze są w stanie dostarczyć terrorystom broń masowego rażenia. Jego następca George Tenet, występując w lutym 2001 r. przed Kongresem USA z dorocznym raportem o zagrożeniach dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, na pierwszym miejscu swojej listy umieścił funkcjonowanie międzynarodowej sieci terroru zbudowanej przez Osamę bin Ladena. Po raz pierwszy nasilenie się międzynarodowego terroryzmu amerykańscy analitycy uznali za większe zagrożenie dla stabilności świata niż konsekwencje rozpadu dawnego imperium sowieckiego. Na gorzkie potwierdzenie trafności swojej ekspertyzy szefowie CIA musieli czekać zaledwie pół roku.
Wojna terrorystów nie zaczęła się na Manhattanie - trwa od trzech dziesięcioleci. W imię wzniosłych celów mordowano sportowców, pasażerów samolotów, polityków, przypadkowych przechodniów. W 1995 r. poligonem terroru stał się Paryż. Dobrze zorganizowana grupa zamachowców przez cztery miesiące terroryzowała stolicę Francji, przeprowadzając serię eksplozji. Na szczęście nieudolność terrorystów spowodowała, że większość zamachów się nie powiodła. Skuteczniejsi okazali się podwładni samozwańczego japońskiego proroka Shoko Asahary, którzy po raz pierwszy w historii terroryzmu sięgnęli po broń masowego rażenia, trując sarinem kilkudziesięciu pasażerów tokijskiego metra.
Cel: Ameryka
Najbardziej narażeni na ataki są jednak od lat obywatele Stanów Zjednoczonych. Zarówno dla skrajnych lewaków, jak i dla islamskich "bojowników Proroka" właśnie oni stali się uosobieniem "szatańskiego imperium". Ukaranie Ameryki to obsesja całego legionu watażków i kandydatów na męczenników. Właśnie oni atakowali amerykańskich żołnierzy i dyplomatów w Iranie, Libanie czy Arabii Saudyjskiej. Marzeniem terrorystów stało się jednak przeniesienie świętej wojny do samej Ameryki. Udało się tego dokonać 26 lutego 1993 r., kiedy bomba zdetonowana w World Trade Center zabiła 6 osób i raniła tysiąc innych. Właśnie największe centrum biznesowe świata - serce globalnego kapitalizmu - stało się obsesyjnym celem terrorystów. Nie przypadkiem powrócili tu po ośmiu latach.
Eksplozja na Manhattanie w 1993 r. wstrząsnęła Ameryką. Walka z międzynarodowym terroryzmem została uznana za jeden z czynników określających kierunki polityki zagranicznej i sojusze Waszyngtonu. Amerykańskie służby specjalne otrzymały wyjątkowe uprawnienia. Agenci FBI i CIA mogą prowadzić dochodzenia w każdym miejscu na świecie, a koszty tych akcji nie mają większego znaczenia. To dlatego udało się schwytać i postawić przed sądem sprawców zamachu na samolot PanAm, dokonanego przez Libijczyków w 1988 r., choć kosztujące kilkanaście milionów dolarów śledztwo trwało niemal dziesięć lat. Ujęto i osądzono także wykonawców pierwszego zamachu w World Trade Center.
W Stanach Zjednoczonych świadomość zagrożenia już od kilku lat jest powszechna. Po zamachu z 1993 r. przystąpiono do opracowywania planów działania na wypadek ataku na Nowy Jork. Jak na ironię, centrum kryzysowe miało się znajdować w jednym z budynków World Trade Center.
Wojna z cieniem
Po hekatombie czarnego wtorku sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Tym razem nie chodzi już o ściganie przestępców, których w majestacie prawa należy postawić przed sądem. To wojna. Stany Zjednoczone - a wraz z nimi wszyscy ich sojusznicy - zmuszone zostały do podjęcia wyzwania większego niż wszystkie konflikty zbrojne ostatniego półwiecza. Niewykluczone, że w ciągu kilkunastu minut pod gruzami World Trade Center zginęło więcej Amerykanów niż podczas roku wojny wietnamskiej.
Nowa wojna jest inna od wszystkich konfliktów ostatnich dziesięcioleci. To wojna z cieniem. Nie ma w niej frontu i reguł. Nie ma zasad moralnych i konwencji genewskich. W tej wojnie niewiele znaczą dywizje czołgów, flotylle łodzi podwodnych i rakiety balistyczne. Wielkie systemy militarne zbudowane podczas zimnej wojny miały za zadanie odstraszenie groźnego, ale obliczalnego i dobrze znanego przeciwnika. Globalne mocarstwa uznały, że potrafią się obronić przed atakiem lwa albo niedźwiedzia. Dziś stają przed koniecznością obrony przed zabójczymi szerszeniami.
Doskonale zorganizowana, wykorzystująca możliwości współczesnej techniki grupa gotowych na wszystko fanatyków może się okazać groźniejsza niż armie dyktatorów. Terroryści mogą zresztą wciąż liczyć na wsparcie kilku państw. Żadne z nich nie jest potęgą, ale wszystkie łączy nienawiść do Ameryki, a przynajmniej kilka może mieć dostęp do broni masowego rażenia. Gdzie znajduje się czterdzieści głowic nuklearnych, których nie sposób doliczyć się w arsenale jądrowym Rosji? Czy laboratoria Saddama Husajna zdołały zrealizować programy produkcji broni chemicznej i bakteriologicznej? Czy Korea Północna albo Iran posiadają już środki przenoszenia broni masowego rażenia? Nie można wykluczyć żadnego czarnego scenariusza nie wypowiedzianej wojny XXI wieku.
Wojownicy pierwszej linii
Otwarcie frontów nowej wojny wymaga nowej taktyki obrony. Nikt w Stanach Zjednoczonych nie może już krytykować forsowanych przez administrację prezydenta Busha planów budowy systemu obrony rakietowej (BND). Także w Europie stopnieją szeregi przeciwników "atomowego parasola". Przede wszystkim jednak amerykańskie służby specjalne będą musiały dokonać całkowitej przebudowy swoich struktur. Mimo wszelkich posiadanych uprawnień nie potrafiły zapobiec akcji, która w ocenie specjalistów była przygotowywana przynajmniej rok. A tymczasem to właśnie funkcjonariusze służb specjalnych muszą się stać wojownikami pierwszej linii frontu, ważniejszymi od pilotów myśliwców i żołnierzy piechoty morskiej. Być może ceną skutecznej obrony przed terroryzmem będzie musiało być także przejściowe ograniczenie swobód demokratycznych, choćby zgoda na kontrolę przepływu informacji i korespondencji. Pod znakiem zapytania stanąć może tajemnica bankowa i niemal nieograniczona do tej pory wolność Internetu.
Na razie wokół ruin World Trade Center stoją same znaki zapytania. Wciąż nie wiadomo, kto naprawdę jest odpowiedzialny za największy w historii zamach terrorystyczny. Dlaczego zawiodły wszystkie środki ostrożności i systemy zabezpieczeń? Jak to możliwe, że bezbronny okazał się nawet Pentagon - najlepiej chroniony gmach świata? Wreszcie - co zamierzali osiągnąć terroryści? Czy chcieli "ukarać" Amerykę? A może chodziło im wręcz o wywołanie globalnego konfliktu?
Test sojuszników
Policzek wymierzony Ameryce jest w istocie zuchwałym wyzwaniem dla całego cywilizowanego świata. I cały świat musi na to wyzwanie odpowiedzieć. "Ameryka nie ugnie się przed terrorem" - powiedział w przemówieniu do rodaków prezydent Bush. Ale Ameryka nie może pozostać sama. Wobec globalnego wyzwania całkiem nowego wymiaru nabierają zobowiązania sojuszników Waszyngtonu z NATO. W czasie wojny nie ma miejsca na niezależną "tożsamość obronną" albo "tymczasowe wyjście ze struktur militarnych". Już pierwsze reakcje Paryża, Bonn, Londynu czy Rzymu pokazały, że przywódcy europejscy zrozumieli powagę sytuacji. Być może Europa pojęła wreszcie, że dla fanatycznych bojowników nowej wojny światów wieżowce Frankfurtu, londyńskie City albo wieża Eiffla będą równie dobrym celem jak World Trade Center.
Poligon terroru
"Najbliższe 15 lat może się stać epoką superterroryzmu" - napisano w poufnym raporcie Departamentu Obrony USA, opracowanym w 1995 r. Od tego czasu ostrzeżenia CIA i amerykańskich agend rządowych powtarzały się z zatrważającą regularnością. Louis Freeh, były szef amerykańskiego wywiadu, ostrzegał, że organizacje przestępcze są w stanie dostarczyć terrorystom broń masowego rażenia. Jego następca George Tenet, występując w lutym 2001 r. przed Kongresem USA z dorocznym raportem o zagrożeniach dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, na pierwszym miejscu swojej listy umieścił funkcjonowanie międzynarodowej sieci terroru zbudowanej przez Osamę bin Ladena. Po raz pierwszy nasilenie się międzynarodowego terroryzmu amerykańscy analitycy uznali za większe zagrożenie dla stabilności świata niż konsekwencje rozpadu dawnego imperium sowieckiego. Na gorzkie potwierdzenie trafności swojej ekspertyzy szefowie CIA musieli czekać zaledwie pół roku.
Wojna terrorystów nie zaczęła się na Manhattanie - trwa od trzech dziesięcioleci. W imię wzniosłych celów mordowano sportowców, pasażerów samolotów, polityków, przypadkowych przechodniów. W 1995 r. poligonem terroru stał się Paryż. Dobrze zorganizowana grupa zamachowców przez cztery miesiące terroryzowała stolicę Francji, przeprowadzając serię eksplozji. Na szczęście nieudolność terrorystów spowodowała, że większość zamachów się nie powiodła. Skuteczniejsi okazali się podwładni samozwańczego japońskiego proroka Shoko Asahary, którzy po raz pierwszy w historii terroryzmu sięgnęli po broń masowego rażenia, trując sarinem kilkudziesięciu pasażerów tokijskiego metra.
Cel: Ameryka
Najbardziej narażeni na ataki są jednak od lat obywatele Stanów Zjednoczonych. Zarówno dla skrajnych lewaków, jak i dla islamskich "bojowników Proroka" właśnie oni stali się uosobieniem "szatańskiego imperium". Ukaranie Ameryki to obsesja całego legionu watażków i kandydatów na męczenników. Właśnie oni atakowali amerykańskich żołnierzy i dyplomatów w Iranie, Libanie czy Arabii Saudyjskiej. Marzeniem terrorystów stało się jednak przeniesienie świętej wojny do samej Ameryki. Udało się tego dokonać 26 lutego 1993 r., kiedy bomba zdetonowana w World Trade Center zabiła 6 osób i raniła tysiąc innych. Właśnie największe centrum biznesowe świata - serce globalnego kapitalizmu - stało się obsesyjnym celem terrorystów. Nie przypadkiem powrócili tu po ośmiu latach.
Eksplozja na Manhattanie w 1993 r. wstrząsnęła Ameryką. Walka z międzynarodowym terroryzmem została uznana za jeden z czynników określających kierunki polityki zagranicznej i sojusze Waszyngtonu. Amerykańskie służby specjalne otrzymały wyjątkowe uprawnienia. Agenci FBI i CIA mogą prowadzić dochodzenia w każdym miejscu na świecie, a koszty tych akcji nie mają większego znaczenia. To dlatego udało się schwytać i postawić przed sądem sprawców zamachu na samolot PanAm, dokonanego przez Libijczyków w 1988 r., choć kosztujące kilkanaście milionów dolarów śledztwo trwało niemal dziesięć lat. Ujęto i osądzono także wykonawców pierwszego zamachu w World Trade Center.
W Stanach Zjednoczonych świadomość zagrożenia już od kilku lat jest powszechna. Po zamachu z 1993 r. przystąpiono do opracowywania planów działania na wypadek ataku na Nowy Jork. Jak na ironię, centrum kryzysowe miało się znajdować w jednym z budynków World Trade Center.
Wojna z cieniem
Po hekatombie czarnego wtorku sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Tym razem nie chodzi już o ściganie przestępców, których w majestacie prawa należy postawić przed sądem. To wojna. Stany Zjednoczone - a wraz z nimi wszyscy ich sojusznicy - zmuszone zostały do podjęcia wyzwania większego niż wszystkie konflikty zbrojne ostatniego półwiecza. Niewykluczone, że w ciągu kilkunastu minut pod gruzami World Trade Center zginęło więcej Amerykanów niż podczas roku wojny wietnamskiej.
Nowa wojna jest inna od wszystkich konfliktów ostatnich dziesięcioleci. To wojna z cieniem. Nie ma w niej frontu i reguł. Nie ma zasad moralnych i konwencji genewskich. W tej wojnie niewiele znaczą dywizje czołgów, flotylle łodzi podwodnych i rakiety balistyczne. Wielkie systemy militarne zbudowane podczas zimnej wojny miały za zadanie odstraszenie groźnego, ale obliczalnego i dobrze znanego przeciwnika. Globalne mocarstwa uznały, że potrafią się obronić przed atakiem lwa albo niedźwiedzia. Dziś stają przed koniecznością obrony przed zabójczymi szerszeniami.
Doskonale zorganizowana, wykorzystująca możliwości współczesnej techniki grupa gotowych na wszystko fanatyków może się okazać groźniejsza niż armie dyktatorów. Terroryści mogą zresztą wciąż liczyć na wsparcie kilku państw. Żadne z nich nie jest potęgą, ale wszystkie łączy nienawiść do Ameryki, a przynajmniej kilka może mieć dostęp do broni masowego rażenia. Gdzie znajduje się czterdzieści głowic nuklearnych, których nie sposób doliczyć się w arsenale jądrowym Rosji? Czy laboratoria Saddama Husajna zdołały zrealizować programy produkcji broni chemicznej i bakteriologicznej? Czy Korea Północna albo Iran posiadają już środki przenoszenia broni masowego rażenia? Nie można wykluczyć żadnego czarnego scenariusza nie wypowiedzianej wojny XXI wieku.
Wojownicy pierwszej linii
Otwarcie frontów nowej wojny wymaga nowej taktyki obrony. Nikt w Stanach Zjednoczonych nie może już krytykować forsowanych przez administrację prezydenta Busha planów budowy systemu obrony rakietowej (BND). Także w Europie stopnieją szeregi przeciwników "atomowego parasola". Przede wszystkim jednak amerykańskie służby specjalne będą musiały dokonać całkowitej przebudowy swoich struktur. Mimo wszelkich posiadanych uprawnień nie potrafiły zapobiec akcji, która w ocenie specjalistów była przygotowywana przynajmniej rok. A tymczasem to właśnie funkcjonariusze służb specjalnych muszą się stać wojownikami pierwszej linii frontu, ważniejszymi od pilotów myśliwców i żołnierzy piechoty morskiej. Być może ceną skutecznej obrony przed terroryzmem będzie musiało być także przejściowe ograniczenie swobód demokratycznych, choćby zgoda na kontrolę przepływu informacji i korespondencji. Pod znakiem zapytania stanąć może tajemnica bankowa i niemal nieograniczona do tej pory wolność Internetu.
Na razie wokół ruin World Trade Center stoją same znaki zapytania. Wciąż nie wiadomo, kto naprawdę jest odpowiedzialny za największy w historii zamach terrorystyczny. Dlaczego zawiodły wszystkie środki ostrożności i systemy zabezpieczeń? Jak to możliwe, że bezbronny okazał się nawet Pentagon - najlepiej chroniony gmach świata? Wreszcie - co zamierzali osiągnąć terroryści? Czy chcieli "ukarać" Amerykę? A może chodziło im wręcz o wywołanie globalnego konfliktu?
Test sojuszników
Policzek wymierzony Ameryce jest w istocie zuchwałym wyzwaniem dla całego cywilizowanego świata. I cały świat musi na to wyzwanie odpowiedzieć. "Ameryka nie ugnie się przed terrorem" - powiedział w przemówieniu do rodaków prezydent Bush. Ale Ameryka nie może pozostać sama. Wobec globalnego wyzwania całkiem nowego wymiaru nabierają zobowiązania sojuszników Waszyngtonu z NATO. W czasie wojny nie ma miejsca na niezależną "tożsamość obronną" albo "tymczasowe wyjście ze struktur militarnych". Już pierwsze reakcje Paryża, Bonn, Londynu czy Rzymu pokazały, że przywódcy europejscy zrozumieli powagę sytuacji. Być może Europa pojęła wreszcie, że dla fanatycznych bojowników nowej wojny światów wieżowce Frankfurtu, londyńskie City albo wieża Eiffla będą równie dobrym celem jak World Trade Center.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.