Świat przekonał się, że inwigilacja potencjalnych żołnierzy nowego terroryzmu jest uzasadniona i konieczna
Ameryka zapłaciła straszliwą cenę za marzenia dzieci-kwiatów o kraju bez wojska, policji i tajnych służb. Podstawowym wątkiem publicznej debaty w USA zaraz po tym, gdy minie pierwsze odrętwienie po doznanym szoku, będzie pytanie: jak to możliwe, że CIA, FBI i inne rządowe agendy nie przekazały żadnego ostrzeżenia przed atakiem, choć operacja terrorystyczna na taką skalę wymagała długich i wszechstronnych przygotowań? Stało się tak, ponieważ od dziesięcioleci amerykańskie elity upatrywały w instytucjach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo narodowe jedynie zagrożenia dla demokracji i zarodka potencjalnego faszystowskiego spisku. W najlepszym wypadku uznawały, że jest to marnotrawstwo pieniędzy, które, skoro skończyła się zimna wojna, lepiej przeznaczać na programy społeczne.
Wyzwanie nowego wieku
Degrengolada amerykańskich służb specjalnych dla nikogo nie była tajemnicą; kolejne afery szpiegowskie, prześlepienie pakistańskiej bomby atomowej, o której prezydent USA dowiedział się z telewizji, czy wręcz operetkowe perypetie z notorycznym gubieniem laptopów pełnych tajnych danych dawno już powinny się stać impulsem do zmiany polityki spychającej narodowe bezpieczeństwo na daleki plan.
Teraz najpewniej wahadło odbije w drugą stronę - pojawi się społeczne przyzwolenie na zwielokrotnienie budżetów służb specjalnych i udzielenie im uprawnień, jakie jeszcze niedawno nie mieściłyby się Amerykanom w głowach. Godząc się na nie, muszą zmienić wyobrażenia o tym, co należy do niezbywalnych praw i swobód obywatelskich. Ameryka potrafiła swego czasu wyciągnąć wnioski z wojny wietnamskiej, przegranej głównie za sprawą własnej, wolnej prasy: podczas wojny w Zatoce Perskiej wzięto już wolne media na krótką smycz, a podczas bardziej od niej wątpliwych etycznie bombardowań Belgradu wręcz posługiwano się nimi umiejętnie do prowadzenia wojny psychologicznej. Ta sama historia powtórzy się teraz na znacznie szerszą skalę.
Koniec świata hipisów
Kilka miesięcy temu pojawiły się w światowej prasie przecieki, iż - zdaniem specjalistów - z dawnych struktur terrorystycznych w rodzaju Czerwonych Brygad czy Frakcji Czerwonej Armii wyłoniła się międzynarodówka terrorystów, mających innych patronów i wyposażonych w broń nowej generacji, ale wciąż ożywionych tą samą komunistyczną ideologią "walki z kapitalizmem", podlaną tylko nowym, antyglobalistycznym sosem. Nawet jeśli nie mieli oni nic wspólnego z amerykańską hekatombą - samobójcza taktyka wskazuje raczej na fundamentalistów islamskich - to, co się stało, przekona świat, że ponadnarodowa współpraca w zakresie inwigilacji czy "monitoringu" ruchów antyglobalistycznych i ich aktywistów (jako potencjalnych żołnierzy nowego terroryzmu) jest uzasadniona i konieczna.
Cios bolesny, a nie dość mocny, by zabić, to pewna zguba dla tego, kto go zadał - uczył Machiavelli. Szok wywołany pierwszym w dziejach ciosem, jaki dosięgnął amerykańskie miasta, porównywalny z wstrząsem po ataku na Pearl Harbor, choć znacznie od niego silniejszy, w dłuższej perspektywie podziała zapewne ozdrowieńczo na amerykański patriotyzm, przywiązanie do ideałów demokracji i wolę ich obrony, mocno w ostatnich dziesięcioleciach nadwątlone. Oznacza to zasadniczą zmianę w duchowym klimacie tego kraju, a co za tym idzie, także innych krajów Zachodu. To koniec świata hipisów.
Powrót do przeszłości
W polityce międzynarodowej pierwszą ofiarą tego, co się stało, jest naród palestyński - nawet jeśli okaże się, że zamachy nie były dziełem fundamentalistów islamskich. W ostatnich miesiącach po raz pierwszy od dawna świat stanął po stronie Palestyńczyków, wyrażając im coraz większe współczucie. Jednak po tym, jak telewizje satelitarne pokazały dziką radość Palestyńczyków, świętujących na ulicach po zbrodni dokonanej na przypadkowych Amerykanach, żadna forma represji wobec nich długo jeszcze nie wyda się światu przesadna. Sytuacja na Bliskim Wschodzie wróciła do czasów po olimpiadzie w Monachium, kiedy OWP była sowiecką ekspozyturą, szkolącą i zaopatrującą lewackich terrorystów na całym świecie. Trudno nie zadumać się nad losami narodu, który tak uparcie pracuje na swój tragiczny los.
Wyzwanie nowego wieku
Degrengolada amerykańskich służb specjalnych dla nikogo nie była tajemnicą; kolejne afery szpiegowskie, prześlepienie pakistańskiej bomby atomowej, o której prezydent USA dowiedział się z telewizji, czy wręcz operetkowe perypetie z notorycznym gubieniem laptopów pełnych tajnych danych dawno już powinny się stać impulsem do zmiany polityki spychającej narodowe bezpieczeństwo na daleki plan.
Teraz najpewniej wahadło odbije w drugą stronę - pojawi się społeczne przyzwolenie na zwielokrotnienie budżetów służb specjalnych i udzielenie im uprawnień, jakie jeszcze niedawno nie mieściłyby się Amerykanom w głowach. Godząc się na nie, muszą zmienić wyobrażenia o tym, co należy do niezbywalnych praw i swobód obywatelskich. Ameryka potrafiła swego czasu wyciągnąć wnioski z wojny wietnamskiej, przegranej głównie za sprawą własnej, wolnej prasy: podczas wojny w Zatoce Perskiej wzięto już wolne media na krótką smycz, a podczas bardziej od niej wątpliwych etycznie bombardowań Belgradu wręcz posługiwano się nimi umiejętnie do prowadzenia wojny psychologicznej. Ta sama historia powtórzy się teraz na znacznie szerszą skalę.
Koniec świata hipisów
Kilka miesięcy temu pojawiły się w światowej prasie przecieki, iż - zdaniem specjalistów - z dawnych struktur terrorystycznych w rodzaju Czerwonych Brygad czy Frakcji Czerwonej Armii wyłoniła się międzynarodówka terrorystów, mających innych patronów i wyposażonych w broń nowej generacji, ale wciąż ożywionych tą samą komunistyczną ideologią "walki z kapitalizmem", podlaną tylko nowym, antyglobalistycznym sosem. Nawet jeśli nie mieli oni nic wspólnego z amerykańską hekatombą - samobójcza taktyka wskazuje raczej na fundamentalistów islamskich - to, co się stało, przekona świat, że ponadnarodowa współpraca w zakresie inwigilacji czy "monitoringu" ruchów antyglobalistycznych i ich aktywistów (jako potencjalnych żołnierzy nowego terroryzmu) jest uzasadniona i konieczna.
Cios bolesny, a nie dość mocny, by zabić, to pewna zguba dla tego, kto go zadał - uczył Machiavelli. Szok wywołany pierwszym w dziejach ciosem, jaki dosięgnął amerykańskie miasta, porównywalny z wstrząsem po ataku na Pearl Harbor, choć znacznie od niego silniejszy, w dłuższej perspektywie podziała zapewne ozdrowieńczo na amerykański patriotyzm, przywiązanie do ideałów demokracji i wolę ich obrony, mocno w ostatnich dziesięcioleciach nadwątlone. Oznacza to zasadniczą zmianę w duchowym klimacie tego kraju, a co za tym idzie, także innych krajów Zachodu. To koniec świata hipisów.
Powrót do przeszłości
W polityce międzynarodowej pierwszą ofiarą tego, co się stało, jest naród palestyński - nawet jeśli okaże się, że zamachy nie były dziełem fundamentalistów islamskich. W ostatnich miesiącach po raz pierwszy od dawna świat stanął po stronie Palestyńczyków, wyrażając im coraz większe współczucie. Jednak po tym, jak telewizje satelitarne pokazały dziką radość Palestyńczyków, świętujących na ulicach po zbrodni dokonanej na przypadkowych Amerykanach, żadna forma represji wobec nich długo jeszcze nie wyda się światu przesadna. Sytuacja na Bliskim Wschodzie wróciła do czasów po olimpiadzie w Monachium, kiedy OWP była sowiecką ekspozyturą, szkolącą i zaopatrującą lewackich terrorystów na całym świecie. Trudno nie zadumać się nad losami narodu, który tak uparcie pracuje na swój tragiczny los.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.