Czy Bush użyje broni jądrowej?
W środę minął trzydniowy termin ultimatum przekazanego Afganistanowi przez delegację pakistańskich wojskowych, którzy w imieniu Stanów Zjednoczonych żądali natychmiastowego wydania Osamy bin Ladena. Rada Uczonych Islamu, zwołana przez przewodzącego talibom jednookiego mułłę Omara, ogłasza swoją decyzję. Odmawia i wzywa braci w wierze do świętej wojny. Godzinę później z lotniskowców i baz na Oceanie Indyjskim w powietrze startują amerykańskie i sojusznicze samoloty bojowe. Z okrętów wojennych wzbijają się rakiety samosterujące. Po kolejnych dwóch godzinach nad górskimi bazami islamskich fundamentalistów pojawiają się grzyby eksplozji jądrowych. Tak może wyglądać odpowiedź Ameryki na cios wymierzony jej przez terrorystów.
Scenariusze kampanii
Większość Amerykanów - wspólna sonda CNN i Instytutu Gallupa mówi o 82 proc. ankietowanych - opowiada się za zbrojnym atakiem na sprawców zamachów. Prezydent mógłby więc liczyć na poparcie społeczne, nawet sięgając po najcięższy miecz, czyli taktyczną broń jądrową. Tak drastyczny środek przyniósłby piorunujący efekt. Czy po tak druzgocącym ciosie znalazłby się ktokolwiek skłonny pomagać terrorystom? Eksperci ostrzegają jednak, że to mimo wszystko broń obosieczna: użycie broni A zostałoby potraktowane jako precedens i zachęciłoby reżimy usiłujące zmajstrować własną broń jądrową albo biologiczną do intensyfikacji wysiłków. Grzyb atomowy nad Afganistanem postawiłby pod znakiem zapytania szanse utrzymania nowej koalicji antyterrorystycznej, której sens polega na zawiązaniu trwałej współpracy jak największej grupy państw pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych. Atomowy cios mógłby też wywołać globalną panikę zagrażającą ekonomicznej stabilności świata.
Inny scenariusz zakłada możliwość nagłego uderzenia na bazy terrorystów za pomocą broni konwencjonalnej. Jak dowiodły operacje w Jugosławii, w Iraku i Libii, precyzyjne ataki lotnicze i przy użyciu pocisków samosterujących mogą się okazać niezwykle skuteczne. Oczywiście, pod warunkiem posiadania wiarygodnych informacji wywiadowczych. Czy mapy obozów bin Ladena dostarczone Amerykanom przez wywiad indyjski są wystarczająco precyzyjne?
Większość doradców prezydenta Busha skłania się ku opinii, że prędzej czy później przeciwko bin Ladenowi i jego ludziom trzeba będzie stanąć twarzą w twarz. George W. Bush, który w jednej chwili przeobraził się w zdecydowanego przywódcę, cztery dni po ataku na Nowy Jork i Waszyngton zwrócił się do wszystkich Amerykanów w mundurach, aby "byli gotowi". Jednocześnie prezydent zaapelował do swoich rodaków, aby byli cierpliwi, ponieważ nie będzie to zwykła wojna, ale długa i mozolna kampania - "bez pól bitewnych i przyczółków".
Sprawa osobista
"USA! USA!" - skandowali nowojorscy strażacy i ratownicy, których wśród ruin World Trade Center odwiedził Geor-ge W. Bush. "Pokaż im, Geor-ge!" - wołali do ściskającego im ręce prezydenta. Wojna, o której mówił dzień wcześniej, to nie tylko zwrot retoryczny. Oprócz powołanych do służby rezerwistów szykują się do niej miliony Amerykanów, którzy w chwili zagrożenia odkryli nowy sens patriotyzmu. 12 września w chińskiej pralni uniwersyteckiego miasteczka Evanston na północnych przedmieściach Chicago wywieszono napis: "Flagi narodowe pierzemy za darmo". Sieć marketów Walmart w ciągu zaledwie dwóch godzin sprzedała 250 tys. flag. Amerykanie znów są razem niezależnie od koloru skóry i pozycji społecznej. Jeśli celem ataków na Nowy Jork i Waszyngton miało być osłabienie i zastraszenie społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, to "móz-gi" tej operacji bardzo się przeliczyły. "Now it’s personal" - powtarzają Amerykanie. Ten zwrot oznacza, że jakieś zdarzenie stało się ich sprawą osobistą. Szaleńcy rzucający wyzwanie Stanom Zjednoczonym ściągnęli na siebie lawinę: umocnili solidarność Amerykanów, przygotowali ich na najcięższe wyzwanie, wreszcie - spowodowali błyskawiczne zawiązanie międzynarodowej koalicji pod przywództwem USA.
Adekwatna odpowiedź
Przestraszyć Amerykę nie jest łatwo. To tylko "szakal ośmielił się ukąsić śpiącego lwa" - jak barwnie wyraził się komentator jordańskiej telewizji. Już kilka godzin po zamachu ubrany w wojskową kurtkę i otoczony doradcami George Bush wydał sprawcom zamachu wojnę. "Nadszedł czas, by wygrać pierwszą wojnę XXI wieku, by nasze dzieci i wnuki mogły żyć w pokoju" - mówił prezydent Stanów Zjednoczonych. "Najlepszą obroną przed terroryzmem jest skuteczna ofensywa" - wtórował mu sekretarz obrony Donald Rumsfeld.
Odpowiedź Ameryki będzie musiała być adekwatna do skali zbrodni w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Ale to wojna nowego typu, w której na niewiele zdadzą się potężne armie zbudowane w czasach zimnej wojny. W Stanach Zjednoczonych już kilka lat temu opracowano strategię "wojny rozproszonej", polegającej na zwalczaniu małych grup przeciwnika, zdolnych do działań w różnych miejscach na całym świecie. Dotychczas ważniejsza okazywała się jednak globalna równowaga sił strategicznych. Ameryka nie miała przeciwnika na miarę Osamy bin Ladena. Teraz wyzwanie rzucone przez globalnego terrorystę zmusza Waszyngton do przegrupowania sił. Równie ważne jak eskadry bombowców strategicznych staną się mobilne siły szybkiego reagowania, służby specjalne i wywiad. Te siły będzie można jednak zmobilizować dopiero w ciągu kilku tygodni albo miesięcy. Czy prezydent Bush będzie chciał czekać?
Antyterrorystyczna koalicja
Sprzymierzeńcy Ameryki z NATO zgodnie zadeklaro-wali gotowość współpracy. Sprawcy wrześniowego zamachu zapewne nie spodziewali się, że to dzięki nim Pakt Północnoatlantycki znów stanie się monolitem, jakim nie był od czasu wojny w Zatoce Perskiej. Nikt nie mówi już o odrębności interesów Europy czy o "tożsamości obronnej".
Tak jak jedenaście lat temu najtrudniejsze deklaracje składać muszą przywódcy prozachodnich państw islamskich. Z jednej strony, nie chcą konfliktu z ulegającą antyzachodnim hasłom częścią własnego społeczeństwa, z drugiej - wyraźnie widzą, do czego prowadzi władza talibów i im podobnych fanatyków. Przede wszystkim nie chcą, aby na Zachodzie islam zaczął być utożsamiany z wojowniczym fundamentalizmem.
Pierwszy egzamin z lojalności zdawał prezydent Pakistanu gen. Pervez Musharraf, który mimo silnego w jego kraju poparcia dla talibów musiał zadeklarować gotowość współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Na decyzję miał tylko kilka godzin. Wiedział, że w czasach wojny różnica między sojusznikiem i przeciwnikiem może być niewielka. W ten sposób mocodawcy fanatyków burzących wieże World Trade Center wpychają w objęcia Zachodu nawet tych przywódców, którzy jeszcze przed kilkoma dniami uznawali rządy talibów.
Dziś Amerykanie dają wszystkim państwom jasny wybór: jesteście z nami albo przeciwko nam. Wola współpracy nie musi być tylko wymuszoną deklaracją. Terroryzm stał się zjawiskiem tak dokuczliwym dla wielu państw, że gotowość do współpracy z USA deklarują po kolei Rosja, Egipt, Indie, Izrael. Jako że organizacje terrorystyczne zbudowały międzynarodową sieć powiązań, szczególnie cenna może być wymiana informacji wywiadowczych. Gotowość do współpracy z Amerykanami zgłaszają tak niecodzienni sojusznicy, jak przedstawiciele wywiadu indyjskiego i rosyjskiego. Inna sprawa, że Hindusi chcą zwalczać separatystów kaszmirskich, a dla Rosjan walka z terroryzmem do tej pory polegała głównie na rozprawie z Czeczenami. Dzisiaj jednak nawet w Mos-kwie rozumieją, że międzynarodowy terroryzm to nie tylko problem Amerykanów.
Twarda linia Busha
"Ta wojna nie będzie się toczyła tylko na froncie - mówi prof. Rudolf Tokes z Uniwersytetu Stanowego w Connecticut. - Trzeba będzie ją rozgrywać także na polu gospodarki i dyplomacji". Czy wojna z terrorystami wymagać będzie także ograniczenia wolności w samej Ameryce? Już kilka godzin po ataku Senat zaaprobował ustawę ułatwiającą FBI uzyskiwanie zgody na monitorowanie poczty elektronicznej.
W Senacie USA jest coraz więcej zwolenników twardej linii w walce z terroryzmem. Przywódca mniejszości republikańskiej Trent Lott na pytanie, czego mogą się w najbliższym czasie spodziewać przeciętni obywatele, odparł: "Kiedy nasz kraj znajduje się praktycznie w stanie wojny, wolności i prawa obywatelskie traktowane są inaczej". To groźne słowa, ale i tak nikt w Waszyngtonie nie wierzy, by przyjęto izraelski sposób walki z terroryzmem - patrole uzbrojonych żołnierzy na każdym rogu ulicy, kontrole na lotniskach i w budynkach publicznych.
Większość Amerykanów opowiada się za zbrojnym kontratakiem. Niektórzy intelektualiści ostrzegają jednak, że wypowiedzenie "nowego rodzaju wojny" może mieć skutek odwrotny do zamierzonego. "Zabijanie islamskich fundamentalistów może być nie tylko nieefektywne, ale wręcz szkodliwe dla USA - ostrzega socjolog Robert Wright, autor książki "Moral Animal". - Ludzie, których zabijemy, staną się nie tylko męczennikami spra-wy, ale i wzorcami godnymi naśladowania". Prezydent Bush nie poddaje się takiej argumentacji. Wręcz przeciwnie - po doświadczeniach akcji "Pustynna burza" zarówno on, jak i generał Colin Powell dobrze wiedzą, do czego prowadzi pobłażanie wrogowi i brak konsekwencji. Dlatego amerykański kontratak nastąpi raczej szybko.
Scenariusze kampanii
Większość Amerykanów - wspólna sonda CNN i Instytutu Gallupa mówi o 82 proc. ankietowanych - opowiada się za zbrojnym atakiem na sprawców zamachów. Prezydent mógłby więc liczyć na poparcie społeczne, nawet sięgając po najcięższy miecz, czyli taktyczną broń jądrową. Tak drastyczny środek przyniósłby piorunujący efekt. Czy po tak druzgocącym ciosie znalazłby się ktokolwiek skłonny pomagać terrorystom? Eksperci ostrzegają jednak, że to mimo wszystko broń obosieczna: użycie broni A zostałoby potraktowane jako precedens i zachęciłoby reżimy usiłujące zmajstrować własną broń jądrową albo biologiczną do intensyfikacji wysiłków. Grzyb atomowy nad Afganistanem postawiłby pod znakiem zapytania szanse utrzymania nowej koalicji antyterrorystycznej, której sens polega na zawiązaniu trwałej współpracy jak największej grupy państw pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych. Atomowy cios mógłby też wywołać globalną panikę zagrażającą ekonomicznej stabilności świata.
Inny scenariusz zakłada możliwość nagłego uderzenia na bazy terrorystów za pomocą broni konwencjonalnej. Jak dowiodły operacje w Jugosławii, w Iraku i Libii, precyzyjne ataki lotnicze i przy użyciu pocisków samosterujących mogą się okazać niezwykle skuteczne. Oczywiście, pod warunkiem posiadania wiarygodnych informacji wywiadowczych. Czy mapy obozów bin Ladena dostarczone Amerykanom przez wywiad indyjski są wystarczająco precyzyjne?
Większość doradców prezydenta Busha skłania się ku opinii, że prędzej czy później przeciwko bin Ladenowi i jego ludziom trzeba będzie stanąć twarzą w twarz. George W. Bush, który w jednej chwili przeobraził się w zdecydowanego przywódcę, cztery dni po ataku na Nowy Jork i Waszyngton zwrócił się do wszystkich Amerykanów w mundurach, aby "byli gotowi". Jednocześnie prezydent zaapelował do swoich rodaków, aby byli cierpliwi, ponieważ nie będzie to zwykła wojna, ale długa i mozolna kampania - "bez pól bitewnych i przyczółków".
Sprawa osobista
"USA! USA!" - skandowali nowojorscy strażacy i ratownicy, których wśród ruin World Trade Center odwiedził Geor-ge W. Bush. "Pokaż im, Geor-ge!" - wołali do ściskającego im ręce prezydenta. Wojna, o której mówił dzień wcześniej, to nie tylko zwrot retoryczny. Oprócz powołanych do służby rezerwistów szykują się do niej miliony Amerykanów, którzy w chwili zagrożenia odkryli nowy sens patriotyzmu. 12 września w chińskiej pralni uniwersyteckiego miasteczka Evanston na północnych przedmieściach Chicago wywieszono napis: "Flagi narodowe pierzemy za darmo". Sieć marketów Walmart w ciągu zaledwie dwóch godzin sprzedała 250 tys. flag. Amerykanie znów są razem niezależnie od koloru skóry i pozycji społecznej. Jeśli celem ataków na Nowy Jork i Waszyngton miało być osłabienie i zastraszenie społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, to "móz-gi" tej operacji bardzo się przeliczyły. "Now it’s personal" - powtarzają Amerykanie. Ten zwrot oznacza, że jakieś zdarzenie stało się ich sprawą osobistą. Szaleńcy rzucający wyzwanie Stanom Zjednoczonym ściągnęli na siebie lawinę: umocnili solidarność Amerykanów, przygotowali ich na najcięższe wyzwanie, wreszcie - spowodowali błyskawiczne zawiązanie międzynarodowej koalicji pod przywództwem USA.
Adekwatna odpowiedź
Przestraszyć Amerykę nie jest łatwo. To tylko "szakal ośmielił się ukąsić śpiącego lwa" - jak barwnie wyraził się komentator jordańskiej telewizji. Już kilka godzin po zamachu ubrany w wojskową kurtkę i otoczony doradcami George Bush wydał sprawcom zamachu wojnę. "Nadszedł czas, by wygrać pierwszą wojnę XXI wieku, by nasze dzieci i wnuki mogły żyć w pokoju" - mówił prezydent Stanów Zjednoczonych. "Najlepszą obroną przed terroryzmem jest skuteczna ofensywa" - wtórował mu sekretarz obrony Donald Rumsfeld.
Odpowiedź Ameryki będzie musiała być adekwatna do skali zbrodni w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Ale to wojna nowego typu, w której na niewiele zdadzą się potężne armie zbudowane w czasach zimnej wojny. W Stanach Zjednoczonych już kilka lat temu opracowano strategię "wojny rozproszonej", polegającej na zwalczaniu małych grup przeciwnika, zdolnych do działań w różnych miejscach na całym świecie. Dotychczas ważniejsza okazywała się jednak globalna równowaga sił strategicznych. Ameryka nie miała przeciwnika na miarę Osamy bin Ladena. Teraz wyzwanie rzucone przez globalnego terrorystę zmusza Waszyngton do przegrupowania sił. Równie ważne jak eskadry bombowców strategicznych staną się mobilne siły szybkiego reagowania, służby specjalne i wywiad. Te siły będzie można jednak zmobilizować dopiero w ciągu kilku tygodni albo miesięcy. Czy prezydent Bush będzie chciał czekać?
Antyterrorystyczna koalicja
Sprzymierzeńcy Ameryki z NATO zgodnie zadeklaro-wali gotowość współpracy. Sprawcy wrześniowego zamachu zapewne nie spodziewali się, że to dzięki nim Pakt Północnoatlantycki znów stanie się monolitem, jakim nie był od czasu wojny w Zatoce Perskiej. Nikt nie mówi już o odrębności interesów Europy czy o "tożsamości obronnej".
Tak jak jedenaście lat temu najtrudniejsze deklaracje składać muszą przywódcy prozachodnich państw islamskich. Z jednej strony, nie chcą konfliktu z ulegającą antyzachodnim hasłom częścią własnego społeczeństwa, z drugiej - wyraźnie widzą, do czego prowadzi władza talibów i im podobnych fanatyków. Przede wszystkim nie chcą, aby na Zachodzie islam zaczął być utożsamiany z wojowniczym fundamentalizmem.
Pierwszy egzamin z lojalności zdawał prezydent Pakistanu gen. Pervez Musharraf, który mimo silnego w jego kraju poparcia dla talibów musiał zadeklarować gotowość współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Na decyzję miał tylko kilka godzin. Wiedział, że w czasach wojny różnica między sojusznikiem i przeciwnikiem może być niewielka. W ten sposób mocodawcy fanatyków burzących wieże World Trade Center wpychają w objęcia Zachodu nawet tych przywódców, którzy jeszcze przed kilkoma dniami uznawali rządy talibów.
Dziś Amerykanie dają wszystkim państwom jasny wybór: jesteście z nami albo przeciwko nam. Wola współpracy nie musi być tylko wymuszoną deklaracją. Terroryzm stał się zjawiskiem tak dokuczliwym dla wielu państw, że gotowość do współpracy z USA deklarują po kolei Rosja, Egipt, Indie, Izrael. Jako że organizacje terrorystyczne zbudowały międzynarodową sieć powiązań, szczególnie cenna może być wymiana informacji wywiadowczych. Gotowość do współpracy z Amerykanami zgłaszają tak niecodzienni sojusznicy, jak przedstawiciele wywiadu indyjskiego i rosyjskiego. Inna sprawa, że Hindusi chcą zwalczać separatystów kaszmirskich, a dla Rosjan walka z terroryzmem do tej pory polegała głównie na rozprawie z Czeczenami. Dzisiaj jednak nawet w Mos-kwie rozumieją, że międzynarodowy terroryzm to nie tylko problem Amerykanów.
Twarda linia Busha
"Ta wojna nie będzie się toczyła tylko na froncie - mówi prof. Rudolf Tokes z Uniwersytetu Stanowego w Connecticut. - Trzeba będzie ją rozgrywać także na polu gospodarki i dyplomacji". Czy wojna z terrorystami wymagać będzie także ograniczenia wolności w samej Ameryce? Już kilka godzin po ataku Senat zaaprobował ustawę ułatwiającą FBI uzyskiwanie zgody na monitorowanie poczty elektronicznej.
W Senacie USA jest coraz więcej zwolenników twardej linii w walce z terroryzmem. Przywódca mniejszości republikańskiej Trent Lott na pytanie, czego mogą się w najbliższym czasie spodziewać przeciętni obywatele, odparł: "Kiedy nasz kraj znajduje się praktycznie w stanie wojny, wolności i prawa obywatelskie traktowane są inaczej". To groźne słowa, ale i tak nikt w Waszyngtonie nie wierzy, by przyjęto izraelski sposób walki z terroryzmem - patrole uzbrojonych żołnierzy na każdym rogu ulicy, kontrole na lotniskach i w budynkach publicznych.
Większość Amerykanów opowiada się za zbrojnym kontratakiem. Niektórzy intelektualiści ostrzegają jednak, że wypowiedzenie "nowego rodzaju wojny" może mieć skutek odwrotny do zamierzonego. "Zabijanie islamskich fundamentalistów może być nie tylko nieefektywne, ale wręcz szkodliwe dla USA - ostrzega socjolog Robert Wright, autor książki "Moral Animal". - Ludzie, których zabijemy, staną się nie tylko męczennikami spra-wy, ale i wzorcami godnymi naśladowania". Prezydent Bush nie poddaje się takiej argumentacji. Wręcz przeciwnie - po doświadczeniach akcji "Pustynna burza" zarówno on, jak i generał Colin Powell dobrze wiedzą, do czego prowadzi pobłażanie wrogowi i brak konsekwencji. Dlatego amerykański kontratak nastąpi raczej szybko.
Więcej możesz przeczytać w 38/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.