Obniżanie stóp procentowych nie jest receptą na uzdrowienie finansów publicznych
Trzeba wreszcie tej hydrze urwać łeb!" - wykrzykiwał Grzegorz Kołodko, wicepremier i minister finansów w koalicyjnym rządzie SLD-PSL. Kołodko tłumaczył, że nie ma na myśli Hanny Gronkiewicz-Waltz, ówczesnego szefa NBP, lecz inflację. W ten sposób - jego zdaniem dowcipny - wzywał panią prezes do obniżenia stóp procentowych. Mimo nacisków NBP już wtedy niechętnie reagował na rządowe apele. Nie istniała jeszcze Rada Polityki Pieniężnej, decyzje w sprawach stóp podejmował prezes NBP, ale spór toczył się o to samo co obecnie: rząd uważał, że zbyt wysokie stopy procentowe obniżają tempo wzrostu gospodarczego, NBP zaś dowodził, że ich raptowne obniżenie spowoduje inflację zamiast wzrostu.
Rada, czyli wróg publiczny numer 1
Spór trwa nadal: z jednej strony jest Rada Polityki Pieniężnej z prezesem NBP Leszkiem Balcerowiczem, z drugiej - rząd, a także opozycja, czyli prawdopodobny przyszły rząd. Prof. Marek Belka, prawdopodobny kandydat na ministra finansów, wzywa radę, aby obniżyła stopy o 4-5 punktów procentowych, najlepiej "szybko i z zaskoczenia". Na to rada nie chce się zgodzić. Dlaczego? Bo jej konstytucyjnym zadaniem jest ochrona złotego. I rada jest w tym wyjątkowo zgodna, mimo że jej członkowie wywodzą się z bardzo różnych ugrupowań (po trzy osoby delegowały do rady Sejm, Senat i prezydent). Zdrowy rozsądek nie ma bowiem politycznych barw. Solidarność rady wywołuje agresję jej przeciwników. Dla nich wszystko jest proste: gdyby rada obniżyła stopy, wskaźniki wzrostu skoczyłyby raptownie w górę, a w efekcie zapanowałby powszechny dobrobyt. Rada uważa, że to ekonomiczna bzdura, za co jest traktowana jak wróg publiczny.
- Gdy nie ma silnego nadzoru, pieniądz jest szalenie łatwo zepsuć - uważa prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych. Kraje, które odniosły sukces gospodarczy, potrafiły odseparować pieniądz od polityki. Nie ma wtedy pokus, aby zdobywać głosy wyborców, dodrukowując pieniądze.
Fiskalizm to nie monetaryzm
Aby zrozumieć spór między radą a politykami, trzeba rozszyfrować pojęcia: polityka fiskalna i polityka monetarna. To pierwsze oznacza politykę rządu w sferze budżetowej, a więc dążenie do redukcji, a najlepiej całkowitej likwidacji deficytu budżetu państwa. Ten cel można osiągać różnymi sposobami, także podwyższając podatki (stąd "fiskalizm" w nazwie). Grożąca nam obecnie, prawie dziewięćdziesięciomiliardowa dziura w budżecie jest właśnie dowodem klęski polityki fiskalnej rządu.
Polityka monetarna to zaś działania służące umacnianiu waluty, a więc i zmniejszaniu inflacji. Prowadzi ją - w myśl zapisu konstytucyjnego - Rada Polityki Pieniężnej. Kształtujący politykę fiskalną rząd samodzielnie planuje dochody i wydatki budżetu, a potem stara się realizować te plany. Rada ma natomiast do dyspozycji tylko jeden instrument - określanie poziomu stóp procentowych: lombardowej, redyskontowej i interwencyjnej. Im wyższe są stopy, tym pieniądz jest "trudniejszy" - wzrasta oprocentowanie kredytów i lokat bankowych, a złotówka umacnia się wobec obcych walut. Niższe stopy działają w odwrotnym kierunku.
Stopy procentowe są dziś w Polsce wysokie. W NBP stopa redyskontowa wynosi 17 proc., a lombardowa - 18,5 proc. Oprocentowanie kredytów w bankach sięga 19-20 proc. Przy inflacji 5-6 proc. oznacza to stopy realne w wysokości 11--12 proc. Tymczasem stopy realne w krajach zachodnich na ogół nie przekraczają 5-6 proc. Antagoniści Rady Polityki Pieniężnej - z rządu i opozycji - przekonują: obniżcie stopy procentowe, bowiem dzięki temu potanieje kredyt, wzrosną obroty firm i eksport, do budżetu wpłynie więcej podatków. Rada Polityki Pieniężnej odpowiada: wcale nie musi tak być. "Potanienie" złotego może spowodować - zamiast wzrostu produkcji - wzrost cen, czyli inflację. Przy większej ilości pieniędzy w obiegu o wiele łatwiej jest bowiem przedsiębiorstwom podwyższać ceny, niż zwiększać produkcję, zatrudnienie itd.
To samo dotyczy obrotów z zagranicą: zwiększenie krajowego popytu spowoduje, że przedsiębiorstwa, zamiast zdobywać trudne rynki zagraniczne, będą sprzedawać swoje towary w kraju. Zwiększy się też import. W efekcie wzrośnie inflacja i pogorszy się bilans handlowy z zagranicą, którego ujemne saldo już dziś sięga niebezpiecznej granicy 6 proc. PKB. Zdaniem rady, zamiast wzywać do obniżania stóp procentowych, rząd powinien raczej uporządkować budżet, redukując rozdęte wydatki socjalne, rezygnując na przykład z pomysłu zalesiania kraju (za 6 mld zł) i kilkunastu innych projektów ustaw, a także likwidując dziesiątki pozabudżetowych funduszy celowych i agencji, przez które przeciekają miliardy złotych.
Wariant ewolucyjny
Co by się stało, gdyby rada gwałtownie obniżyła stopy procentowe - możemy tylko spekulować. Warto jednak pamiętać, że jeszcze na przełomie lat 1998-1999 stopy spadły o 7 punktów procentowych, czym RPP zaskoczyła rynki finansowe. Zachowała się więc tak, jak dziś radzi prof. Belka. Efektem było jednak zwiększenie inflacji - z 5,6 proc. w lutym 1999 r. do 11,6 proc. w lipcu 2000 r. Towarzyszył temu gwałtowny wzrost deficytu bilansu płatniczego. Pod koniec sierpnia 2000 r. rada podniosła więc stopy, reagując w ten sposób na wzrost inflacji, a także na nierealne założenia budżetowe na rok 2001. Czy podwyżka była błędem? Profesor Belka twierdził wówczas, że tyle może ona pomóc w walce z inflacją, co umarłemu kadzidło. A jednak już jesienią inflacja zaczęła spadać. Co więcej, szybko poprawiał się bilans płatniczy - rósł eksport, mimo ciągłego wzrostu wartości złotego.
Rada wybrała więc wariant ewolucyjny: powoli, ale systematycznie obniża stopy - między lutym a sierpniem 2001 r. spadły one o 4,5 proc. Jest jednak niemal pewne, że w warunkach obecnego krachu finansów publicznych i olbrzymiej budżetowej dziury RPP nie pozwoli sobie na większą niż dotychczas fantazję. Marek Belka pewnie zaś zechce, tak jak przed laty Grzegorz Kołodko, uciąć łeb hydrze. Gdy jego ugrupowanie będzie miało większość w parlamencie, pewnie mu się to w jakiś sposób uda. Tylko czy po kilku miesiącach, gdy inflacja znów wzrośnie, zdoła znaleźć sprawnego chirurga, który zdoła przyszyć hydrze obcięte głowy?
Rada, czyli wróg publiczny numer 1
Spór trwa nadal: z jednej strony jest Rada Polityki Pieniężnej z prezesem NBP Leszkiem Balcerowiczem, z drugiej - rząd, a także opozycja, czyli prawdopodobny przyszły rząd. Prof. Marek Belka, prawdopodobny kandydat na ministra finansów, wzywa radę, aby obniżyła stopy o 4-5 punktów procentowych, najlepiej "szybko i z zaskoczenia". Na to rada nie chce się zgodzić. Dlaczego? Bo jej konstytucyjnym zadaniem jest ochrona złotego. I rada jest w tym wyjątkowo zgodna, mimo że jej członkowie wywodzą się z bardzo różnych ugrupowań (po trzy osoby delegowały do rady Sejm, Senat i prezydent). Zdrowy rozsądek nie ma bowiem politycznych barw. Solidarność rady wywołuje agresję jej przeciwników. Dla nich wszystko jest proste: gdyby rada obniżyła stopy, wskaźniki wzrostu skoczyłyby raptownie w górę, a w efekcie zapanowałby powszechny dobrobyt. Rada uważa, że to ekonomiczna bzdura, za co jest traktowana jak wróg publiczny.
- Gdy nie ma silnego nadzoru, pieniądz jest szalenie łatwo zepsuć - uważa prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych. Kraje, które odniosły sukces gospodarczy, potrafiły odseparować pieniądz od polityki. Nie ma wtedy pokus, aby zdobywać głosy wyborców, dodrukowując pieniądze.
Fiskalizm to nie monetaryzm
Aby zrozumieć spór między radą a politykami, trzeba rozszyfrować pojęcia: polityka fiskalna i polityka monetarna. To pierwsze oznacza politykę rządu w sferze budżetowej, a więc dążenie do redukcji, a najlepiej całkowitej likwidacji deficytu budżetu państwa. Ten cel można osiągać różnymi sposobami, także podwyższając podatki (stąd "fiskalizm" w nazwie). Grożąca nam obecnie, prawie dziewięćdziesięciomiliardowa dziura w budżecie jest właśnie dowodem klęski polityki fiskalnej rządu.
Polityka monetarna to zaś działania służące umacnianiu waluty, a więc i zmniejszaniu inflacji. Prowadzi ją - w myśl zapisu konstytucyjnego - Rada Polityki Pieniężnej. Kształtujący politykę fiskalną rząd samodzielnie planuje dochody i wydatki budżetu, a potem stara się realizować te plany. Rada ma natomiast do dyspozycji tylko jeden instrument - określanie poziomu stóp procentowych: lombardowej, redyskontowej i interwencyjnej. Im wyższe są stopy, tym pieniądz jest "trudniejszy" - wzrasta oprocentowanie kredytów i lokat bankowych, a złotówka umacnia się wobec obcych walut. Niższe stopy działają w odwrotnym kierunku.
Stopy procentowe są dziś w Polsce wysokie. W NBP stopa redyskontowa wynosi 17 proc., a lombardowa - 18,5 proc. Oprocentowanie kredytów w bankach sięga 19-20 proc. Przy inflacji 5-6 proc. oznacza to stopy realne w wysokości 11--12 proc. Tymczasem stopy realne w krajach zachodnich na ogół nie przekraczają 5-6 proc. Antagoniści Rady Polityki Pieniężnej - z rządu i opozycji - przekonują: obniżcie stopy procentowe, bowiem dzięki temu potanieje kredyt, wzrosną obroty firm i eksport, do budżetu wpłynie więcej podatków. Rada Polityki Pieniężnej odpowiada: wcale nie musi tak być. "Potanienie" złotego może spowodować - zamiast wzrostu produkcji - wzrost cen, czyli inflację. Przy większej ilości pieniędzy w obiegu o wiele łatwiej jest bowiem przedsiębiorstwom podwyższać ceny, niż zwiększać produkcję, zatrudnienie itd.
To samo dotyczy obrotów z zagranicą: zwiększenie krajowego popytu spowoduje, że przedsiębiorstwa, zamiast zdobywać trudne rynki zagraniczne, będą sprzedawać swoje towary w kraju. Zwiększy się też import. W efekcie wzrośnie inflacja i pogorszy się bilans handlowy z zagranicą, którego ujemne saldo już dziś sięga niebezpiecznej granicy 6 proc. PKB. Zdaniem rady, zamiast wzywać do obniżania stóp procentowych, rząd powinien raczej uporządkować budżet, redukując rozdęte wydatki socjalne, rezygnując na przykład z pomysłu zalesiania kraju (za 6 mld zł) i kilkunastu innych projektów ustaw, a także likwidując dziesiątki pozabudżetowych funduszy celowych i agencji, przez które przeciekają miliardy złotych.
Wariant ewolucyjny
Co by się stało, gdyby rada gwałtownie obniżyła stopy procentowe - możemy tylko spekulować. Warto jednak pamiętać, że jeszcze na przełomie lat 1998-1999 stopy spadły o 7 punktów procentowych, czym RPP zaskoczyła rynki finansowe. Zachowała się więc tak, jak dziś radzi prof. Belka. Efektem było jednak zwiększenie inflacji - z 5,6 proc. w lutym 1999 r. do 11,6 proc. w lipcu 2000 r. Towarzyszył temu gwałtowny wzrost deficytu bilansu płatniczego. Pod koniec sierpnia 2000 r. rada podniosła więc stopy, reagując w ten sposób na wzrost inflacji, a także na nierealne założenia budżetowe na rok 2001. Czy podwyżka była błędem? Profesor Belka twierdził wówczas, że tyle może ona pomóc w walce z inflacją, co umarłemu kadzidło. A jednak już jesienią inflacja zaczęła spadać. Co więcej, szybko poprawiał się bilans płatniczy - rósł eksport, mimo ciągłego wzrostu wartości złotego.
Rada wybrała więc wariant ewolucyjny: powoli, ale systematycznie obniża stopy - między lutym a sierpniem 2001 r. spadły one o 4,5 proc. Jest jednak niemal pewne, że w warunkach obecnego krachu finansów publicznych i olbrzymiej budżetowej dziury RPP nie pozwoli sobie na większą niż dotychczas fantazję. Marek Belka pewnie zaś zechce, tak jak przed laty Grzegorz Kołodko, uciąć łeb hydrze. Gdy jego ugrupowanie będzie miało większość w parlamencie, pewnie mu się to w jakiś sposób uda. Tylko czy po kilku miesiącach, gdy inflacja znów wzrośnie, zdoła znaleźć sprawnego chirurga, który zdoła przyszyć hydrze obcięte głowy?
Więcej możesz przeczytać w 38/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.