Spieszę na wstępie dodać, że nie będę tym razem krytykować zbiorowości ludzi nauki, jak to uczyniłem dwa lata temu na łamach "Rzeczpospolitej", narażając się na ostrą, choć totalnie chybioną krytykę uczonych, nie rozumiejących raczej prostego związku przyczynowego między poziomem rozwoju gospodarczego a poziomem wydatków na badania naukowe. A wystarczyło przecież wziąć rocznik statystyczny choćby takiej Korei (Południowej, oczywiście!), by zobaczyć, jak poziom ten zmieniał się przez trzy dziesięciolecia (w latach 1965-1995) z mniej niż 0,5 proc. do 2,5 proc. PKB przed tzw. kryzysem azjatyckim. Ze swoim PKB na mieszkańca Polska jest mniej niż w połowie drogi - i taki jest też poziom wydatków na badania i rozwój (Węgier zresztą też, by nie czynić z Polski wyjątku).
Ważną tezą we wzmiankowanym artykule było stwierdzenie, że nauka, podobnie jak oświata czy reszta budżetówki, tkwi jeszcze w gorsecie modelu wziętego z realnego socjalizmu, gdzie nie istniał żaden związek między jakością pracy (tutaj: badań naukowych) a wydatkami (na naukę).
Dobrą ilustracją tej tezy może być raport komitetu prognoz przy prezydium PAN na temat długookresowej strategii rozwoju do roku 2020. Czego należałoby więc oczekiwać od uczonych - entuzjastów długookresowego prognozowania? Rzecz oczywista, skoro przyszłość jest niepoznawalna, nie oczekiwałbym trafnych prognoz, które trafne mogą być raczej przypadkowo. Oczekiwałbym natomiast od uczonych wykorzystywania przy formułowaniu prognoz - i wynikających z nich rekomendacji - wiedzy już nagromadzonej w danej dziedzinie i stosowania ogólnych zasad logiki badań naukowych, że o zwykłym rozsądku już nie wspomnę.
Do jakich więc wniosków doszli nasi znakomici progności w kwestii przyszłości gospodarki, szukając sposobów nadgonienia przez Polskę dystansu rozwojowego? Otóż umyślili sobie określenie "strategiczne priorytety", zaliczając do nich wytwarzanie oprogramowania, urządzeń informatycznych, sprzętu telekomunikacyjnego i całą branżę komputerową. Priorytetów domagali się ponadto dla przemysłu mikro- i optoelektronicznego oraz - a jakże! - dla biotechnologii i technologii ekologicznych.
Zanim ustosunkuję się merytorycznie do ekonomicznej i w ogóle intelektualnej wartości powyższych oczywistości, sięgnę do wydarzenia z 1983 r., z którego konkluzje mieszczą się w nurcie rozważań nad bezrefleksyjnością wysoce słusznych naukowych - czy też raczej naukawych - rekomendacji. Otóż w Zakładzie Nauk Zarządzania PAN, w którym wówczas pracowałem, wygłosił wykład czeski akademik, którego nazwiska nie pomnę. Mówił o przygotowanych przez ich zespół prognozach dla czeskiej gospodarki. Rekomendacje tychże stanowiły podobny zestaw oczywistości, tyle że dostosowany do ówczesnych wyobrażeń o tym, co nowoczesne i postępowe.
Zabrałem głos w dyskusji, zwracając uwagę, że priorytety przedstawione przez referenta mógłby równie dobrze określić mój wówczas piętnastoletni syn, interesujący się techniką światową. Prognozy zaś powinny mówić o tym, jak gospodarka czeska może dojść do poziomu rozwoju, który pozwoliłby jej na wejście do grona krajów zdolnych do konkurowania w wymienionych przez niego dziedzinach. Odpowiedzi (publicznej) nie otrzymałem, natomiast po wykładzie zaprosiłem profesora, będącego ponadto doradcą jednego z członków politbiura, do Karczmy Słupskiej w celu bardziej otwartej wymiany poglądów sam na sam.
Obficie podlany kiepskim, bo nie było innego, czerwonym winem, profesor doradca był bardziej otwarty w swoich wypowiedziach. Przyciśnięty do muru pytaniem, czy jego mocodawcy nie rozumieją, że rekomendacje rozwijania najnowocześniejszych kierunków produkcji nie mają żadnego związku z aktualnymi możliwościami czeskiej gospodarki, odpowiedział z irytacją: "Nie rozumieją, bo są hloupy" (czego akurat Polakowi tłumaczyć nie było trzeba). Od z lekka podchmielonego uczonego nie oczekiwałem aż takiej odwagi, by sam starał się uzmysłowić politycznemu przywództwu bezsensowność stawiania takich celów...
"Wracajmy do naszych baranów" - jak powiadał mistrz Patelin. To, co usiłowałem przekazać nieszczęsnemu profesorowi doradcy komunistycznego kacyka, pasuje jak ulał do naszych naukowców. Czy urządzenia informatyczne, optoelektronika lub biotechnologie, to zły wybór z punktu widzenia tego, co najnowocześniejsze w światowej gospodarce? Wybór to doskonały. Tyle że dokonać go mógłby dzisiaj każdy kilkunastoletni internauta. Do tego nie trzeba angażować akademików i (podważać) prestiżu PAN!!!
Niemal każdy potrafi określić, co jest supernowoczesne i co (dobrze byłoby umieć) rozwijać. Dla autentycznego uczonego punktem wyjścia powinno być jednakże inne - ściśle związane z powyższymi rozważaniami - pytanie. Otóż, jeśli wszyscy wiedzą, co jest nowoczesne i postępowe, i wszyscy chcą rozwijać owe nowoczesne i postępowe gałęzie wytwórczości, jak to jest, że jedni produkują światłowody, a drudzy kalesony? Najwidoczniej nie zawsze "chcieć, to móc". Ta intelektualna refleksja wydaje się jednakże całkowicie obca wspomnianym akademikom, bliższym zapewne akademiom pierwszomajowym niż niegdysiejszej Akademii Umiejętności, grupującej wyłącznie uczonych.
Ale bez intelektualnej refleksji nad pytaniami elementarnymi nie posuniemy naprzód debaty o strategii gospodarczej. Ciągle będzie dominować w niej myślenie, że jeśli zaplanujemy sobie jakieś strategiczne priorytety, a zwłaszcza jeśli "zaklepie" się je w dokumentach rządowych lub parlamentarnych, to ani chybi tak się stanie.
Co interesujące, bezrefleksyjność taka występuje częściej u tych, którzy powołują się na rzekome sukcesy planistyczne innych, niż u tych, którzy sami mieli owe doświadczenia. W czasie wizyty w Japonii rozmawiałem z japońskim biurokratami i analitykami z agencji rządowych na temat rzekomych sukcesów MITI (Ministerstwa Przemysłu i Handlu) w kształtowaniu priorytetów i rzeczywistych tendencji rozwojowych w japońskim przemyśle. W Japonii - stwierdzali niemal unisono biurokraci wyższego szczebla - zdarzało się, że sukcesy konkurencyjne w skali światowej odnosiły branże preferowane przez MITI. Ale zdarzało się równie często, że sukcesy takie odnosiły branże nie mające żadnych rządowych preferencji (np. przemysł optyczny), czy też te, których ekspansji MITI i inni biurokraci byli zdecydowanie przeciwni. Jest rzeczą interesującą, że m.in. ostro zwalczaną w swoim czasie przez MITI branżą był... przemysł samochodowy, późniejsza branża numer jeden Kraju Kwitnącej Wiśni.
I jeszcze jedna refleksja, pozwalająca łatwiej wrócić do wspólnych korzeni wiary "majsterkowiczów" w znaczenie rozmaitych priorytetów. W czasie moich spotkań najsilniejszą wiarę w decydującą rolę MITI w sukcesie japońskiego przemysłu wykazywał inny profesor, Hindus, wizytujący japońskie urzędy i ośrodki akademickie. Ze szczególną nostalgią wspominał on swe doświadczenia w Polsce we wczesnych latach 60., w ówczesnej Komisji Planowania. Jego wiedza o gospodarce, podobnie jak wiedza naszych pracowników naukawych, produkujących prognozy i rekomendacje, pochodzi z tamtego okresu. I nigdy nie została zweryfikowana w konfrontacji z nowoczesnymi koncepcjami interwencji, omawianymi przez współczesną generację jej zwolenników (że o jej przeciwnikach już nie wspomnę).
Ważną tezą we wzmiankowanym artykule było stwierdzenie, że nauka, podobnie jak oświata czy reszta budżetówki, tkwi jeszcze w gorsecie modelu wziętego z realnego socjalizmu, gdzie nie istniał żaden związek między jakością pracy (tutaj: badań naukowych) a wydatkami (na naukę).
Dobrą ilustracją tej tezy może być raport komitetu prognoz przy prezydium PAN na temat długookresowej strategii rozwoju do roku 2020. Czego należałoby więc oczekiwać od uczonych - entuzjastów długookresowego prognozowania? Rzecz oczywista, skoro przyszłość jest niepoznawalna, nie oczekiwałbym trafnych prognoz, które trafne mogą być raczej przypadkowo. Oczekiwałbym natomiast od uczonych wykorzystywania przy formułowaniu prognoz - i wynikających z nich rekomendacji - wiedzy już nagromadzonej w danej dziedzinie i stosowania ogólnych zasad logiki badań naukowych, że o zwykłym rozsądku już nie wspomnę.
Do jakich więc wniosków doszli nasi znakomici progności w kwestii przyszłości gospodarki, szukając sposobów nadgonienia przez Polskę dystansu rozwojowego? Otóż umyślili sobie określenie "strategiczne priorytety", zaliczając do nich wytwarzanie oprogramowania, urządzeń informatycznych, sprzętu telekomunikacyjnego i całą branżę komputerową. Priorytetów domagali się ponadto dla przemysłu mikro- i optoelektronicznego oraz - a jakże! - dla biotechnologii i technologii ekologicznych.
Zanim ustosunkuję się merytorycznie do ekonomicznej i w ogóle intelektualnej wartości powyższych oczywistości, sięgnę do wydarzenia z 1983 r., z którego konkluzje mieszczą się w nurcie rozważań nad bezrefleksyjnością wysoce słusznych naukowych - czy też raczej naukawych - rekomendacji. Otóż w Zakładzie Nauk Zarządzania PAN, w którym wówczas pracowałem, wygłosił wykład czeski akademik, którego nazwiska nie pomnę. Mówił o przygotowanych przez ich zespół prognozach dla czeskiej gospodarki. Rekomendacje tychże stanowiły podobny zestaw oczywistości, tyle że dostosowany do ówczesnych wyobrażeń o tym, co nowoczesne i postępowe.
Zabrałem głos w dyskusji, zwracając uwagę, że priorytety przedstawione przez referenta mógłby równie dobrze określić mój wówczas piętnastoletni syn, interesujący się techniką światową. Prognozy zaś powinny mówić o tym, jak gospodarka czeska może dojść do poziomu rozwoju, który pozwoliłby jej na wejście do grona krajów zdolnych do konkurowania w wymienionych przez niego dziedzinach. Odpowiedzi (publicznej) nie otrzymałem, natomiast po wykładzie zaprosiłem profesora, będącego ponadto doradcą jednego z członków politbiura, do Karczmy Słupskiej w celu bardziej otwartej wymiany poglądów sam na sam.
Obficie podlany kiepskim, bo nie było innego, czerwonym winem, profesor doradca był bardziej otwarty w swoich wypowiedziach. Przyciśnięty do muru pytaniem, czy jego mocodawcy nie rozumieją, że rekomendacje rozwijania najnowocześniejszych kierunków produkcji nie mają żadnego związku z aktualnymi możliwościami czeskiej gospodarki, odpowiedział z irytacją: "Nie rozumieją, bo są hloupy" (czego akurat Polakowi tłumaczyć nie było trzeba). Od z lekka podchmielonego uczonego nie oczekiwałem aż takiej odwagi, by sam starał się uzmysłowić politycznemu przywództwu bezsensowność stawiania takich celów...
"Wracajmy do naszych baranów" - jak powiadał mistrz Patelin. To, co usiłowałem przekazać nieszczęsnemu profesorowi doradcy komunistycznego kacyka, pasuje jak ulał do naszych naukowców. Czy urządzenia informatyczne, optoelektronika lub biotechnologie, to zły wybór z punktu widzenia tego, co najnowocześniejsze w światowej gospodarce? Wybór to doskonały. Tyle że dokonać go mógłby dzisiaj każdy kilkunastoletni internauta. Do tego nie trzeba angażować akademików i (podważać) prestiżu PAN!!!
Niemal każdy potrafi określić, co jest supernowoczesne i co (dobrze byłoby umieć) rozwijać. Dla autentycznego uczonego punktem wyjścia powinno być jednakże inne - ściśle związane z powyższymi rozważaniami - pytanie. Otóż, jeśli wszyscy wiedzą, co jest nowoczesne i postępowe, i wszyscy chcą rozwijać owe nowoczesne i postępowe gałęzie wytwórczości, jak to jest, że jedni produkują światłowody, a drudzy kalesony? Najwidoczniej nie zawsze "chcieć, to móc". Ta intelektualna refleksja wydaje się jednakże całkowicie obca wspomnianym akademikom, bliższym zapewne akademiom pierwszomajowym niż niegdysiejszej Akademii Umiejętności, grupującej wyłącznie uczonych.
Ale bez intelektualnej refleksji nad pytaniami elementarnymi nie posuniemy naprzód debaty o strategii gospodarczej. Ciągle będzie dominować w niej myślenie, że jeśli zaplanujemy sobie jakieś strategiczne priorytety, a zwłaszcza jeśli "zaklepie" się je w dokumentach rządowych lub parlamentarnych, to ani chybi tak się stanie.
Co interesujące, bezrefleksyjność taka występuje częściej u tych, którzy powołują się na rzekome sukcesy planistyczne innych, niż u tych, którzy sami mieli owe doświadczenia. W czasie wizyty w Japonii rozmawiałem z japońskim biurokratami i analitykami z agencji rządowych na temat rzekomych sukcesów MITI (Ministerstwa Przemysłu i Handlu) w kształtowaniu priorytetów i rzeczywistych tendencji rozwojowych w japońskim przemyśle. W Japonii - stwierdzali niemal unisono biurokraci wyższego szczebla - zdarzało się, że sukcesy konkurencyjne w skali światowej odnosiły branże preferowane przez MITI. Ale zdarzało się równie często, że sukcesy takie odnosiły branże nie mające żadnych rządowych preferencji (np. przemysł optyczny), czy też te, których ekspansji MITI i inni biurokraci byli zdecydowanie przeciwni. Jest rzeczą interesującą, że m.in. ostro zwalczaną w swoim czasie przez MITI branżą był... przemysł samochodowy, późniejsza branża numer jeden Kraju Kwitnącej Wiśni.
I jeszcze jedna refleksja, pozwalająca łatwiej wrócić do wspólnych korzeni wiary "majsterkowiczów" w znaczenie rozmaitych priorytetów. W czasie moich spotkań najsilniejszą wiarę w decydującą rolę MITI w sukcesie japońskiego przemysłu wykazywał inny profesor, Hindus, wizytujący japońskie urzędy i ośrodki akademickie. Ze szczególną nostalgią wspominał on swe doświadczenia w Polsce we wczesnych latach 60., w ówczesnej Komisji Planowania. Jego wiedza o gospodarce, podobnie jak wiedza naszych pracowników naukawych, produkujących prognozy i rekomendacje, pochodzi z tamtego okresu. I nigdy nie została zweryfikowana w konfrontacji z nowoczesnymi koncepcjami interwencji, omawianymi przez współczesną generację jej zwolenników (że o jej przeciwnikach już nie wspomnę).
Więcej możesz przeczytać w 38/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.