Ponad głowami przywódców państw, a często poza ich wiedzą, przepływa co roku gigantyczna suma 700-800 bln USD
Połowę tej kwoty warte są - wedle szacunków Banku Rozliczeń Międzynarodowych - waluty i pokrewne papiery wartościowe, które zmieniają w tym czasie właściciela (1,5-2 bln USD podczas statystycznego dnia handlowego). Drugą połowę stanowi wartość obrotu akcjami i obligacjami koncernów i skarbu państwa oraz kontraktami specjalnymi, czyli tzw. derywatami. Podczas jednego dnia handlowego obraca się więc walorami równymi wartości rocznego PKB Japonii, drugiej po Stanach Zjednoczonych gospodarki świata. Czym zatem w roku 2000 rządzą rządy, skoro na pewno nie rządzą pieniędzmi? Kto sprawuje władzę nad światem? Na sporządzonej - po raz drugi - przez tygodnik "Wprost" liście rankingowej 100 najpotężniejszych republik świata znalazło się 48 państw (kryterium - wielkość PKB w 1998 r.) oraz 52 firmy giganty (kryterium - wielkość przychodu w 1998 r.).
W ubiegłorocznym rankingu w gronie stu republik znalazło się po 50 państw i megakorporacji. Polska zajęła tym razem 27. miejsce - wyprzedzona przez 25 państw i jeden megakoncern (General Motors).
Oczywiście porównywanie PKB i przychodów firm jest zabiegiem ryzykownym, jednak produkt krajowy jest rzeczywiście rodzajem przychodu państwa. Wartości rynkowej koncernów - innego czynnika, który można by brać pod uwagę - nie sposób porównać z majątkiem zgromadzonym na terytorium konkretnego państwa. Prędzej odpowiednikiem skapitalizowanej wartości akcji firm byłaby suma papierów skarbowych wyemitowanych przez poszczególne kraje, choć w gruncie rzeczy są to skrypty dłużne, a nie aktywa. W zestawieniu listy stu najpotężniejszych republik świata nie chodzi zresztą o pustą ekwilibrystykę liczb, lecz o procesy zmieniające myślenie o rynku, suwerenności, związkach władzy politycznej z ekonomiczną, roli państwa czy pieniądza. "Maklerzy walut i papierów wartościowych, kierujący rosnącą z dnia na dzień rzeką wolnego kapitału inwestycyjnego, mogą decydować o doli i niedoli całych narodów - w dużej mierze w sposób nie kontrolowany przez państwo" - napisali o erze globalizacji Hans-Peter Martin i Harald Schumann, autorzy "Pułapki globalizacji".
Proces odbierania państwu władzy nad rynkiem, szczególnie pieniężnym, nie jest zresztą wynalazkiem lat 90. Nie jest też aktem łaski państwa. Po prostu na początku lat 70. rządy zauważyły, że trzymając rynek w kagańcu, tracą szanse rozwoju, a co najważniejsze - nie potrafią się ustrzec przed kryzysami. Dlatego w 1973 r. zrezygnowano z doktryny wypracowanej w 1944 r. w Brenton Woods, wedle której waluty krajów rozwiniętych miały stały parytet wobec dolara, a amerykański bank emisyjny gwarantował wymianę dolarów na złoto. Wcześniej państwo kontrolowało też większe transfery walut. Procesy deregulacji rynków kapitałowych zakończyły się na początku lat 90. i od tego momentu można mówić o globalizacji. Skoro bowiem przepływy pieniądza nie krępowały firm i nie znały granic, miejsce, gdzie się prowadzi interesy, nie miało dla koncernów większego znaczenia. Chyba że państwa gwarantowały im podatkowe przywileje.
- Ostatnią, naiwną próbę prowadzenia polityki, która zdawała się nie dostrzegać czy ignorować znaczenie globalnego rynku, podjęła Francja na początku lat 80. Rząd francuski czysto keynesowskimi metodami próbował sterować popytem wewnętrznym i nakręcać koniunkturę gospodarczą - przypomina prof. Witold M. Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych (NOBE). - Zakończyło się to oczywiście klęską, bo nie da się płynąć pod prąd rynku, inwestorów i światowych procesów gospodarczych.
"Nie chcemy wprawiać rządów w zakłopotanie, budując potęgę ponadnarodowych firm, ale nie chcemy też mieć kłopotów, gdyby się okazało, że w krytycznej sytuacji rządy nie mogą nic zrobić poza pokazaniem swojego zakłopotania" - mówił podczas światowego forum w Davos Jürgen Schrempp, prezes koncernu
DaimlerChrysler. Schrempp daje do zrozumienia, że rządy, a także międzynarodowe organizacje finansowe, na przykład Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), mają ograniczony wpływ na globalny rynek. - Tak naprawdę decydują pieniądze. Gdyby zalecenia MFW były sprzeczne z interesem globalnych korporacji, byłyby ignorowane - mówi Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
W razie kryzysu - jak w Meksyku w połowie lat 90. - ratuje się przede wszystkim waluty zagrożonych (i wartych wsparcia) krajów, firmy są natomiast pozostawione własnemu losowi. Tylko czasem - jak w wypadku koreańskich czeboli, japońskich firm ubezpieczeniowych czy ostatnio koncernu Holzmanna w Niemczech - rządy przejmują się losem prywatnych firm, choć w gruncie rzeczy chodzi im o uspokojenie opinii publicznej (wyborców). - Być może już niedługo państwa zrezygnują z prowadzenia polityki pieniężnej i oddadzą ją w ręce fachowców. Powiewem nowego jest europejska unia walutowa - przewiduje prof. Orłowski.
Przeciwnicy globalizacji uważają, że rynek (przede wszystkim finansowy) zmusza państwa do współzawodnictwa o niskie podatki, do redukcji wydatków publicznych i ograniczania programów socjalnych, określanych eufemistycznie jako "programy wyrównawcze". Nazywają te reguły "prawem dżungli" i sympatyzują z rządami, które próbują się im przeciwstawić. Tymczasem rządy te w efekcie przegrywają, bowiem podtrzymują uzależnienie obywateli od państwa: bogactwo w postaci wysokiego spożycia zbiorowego jest de facto upaństwowionym ubóstwem. Bunt przeciwko globalizacji jest zatem tak samo naiwny jak walka angielskich tkaczy z maszynami parowymi.
Wstępne dane (z 1999 r.) wskazują, że w następnej globalnej setce republik może być nie więcej niż 40 państw. Proces ten - związany w ostatnich dwóch latach z falą spektakularnych fuzji i przejęć (nie wszystkie mogły być uwzględnione w tabeli) oraz ze wzrostem rynkowej wartości wielkich koncernów, szczególnie w branży komputerowej i telekomunikacyjnej - nie oznacza, że państwa biednieją, a megakoncerny bogacą się ich kosztem. Oznacza raczej, że państwa są w coraz mniejszym stopniu uczestnikami gry rynkowej, globalne koncerny zaś coraz częściej mają charakter bezpaństwowy - de facto zasilają kasy wielu państw.
Rynkowa wartość dziesięciu najwyżej wycenianych firm giełdowych jest wyższa niż PKB Niemiec, przy tym połowę z tej dziesiątki stanowią firmy, których wartość tworzy know-how i software. Aż trzynaście koncernów z tzw. branż przyszłościowych (technologie komputerowe i telekomunikacyjne) wartych jest więcej niż 100 mld USD, a pięć ma wartość większą niż PKB Polski. To te koncerny, nie zaś małe i zacofane państwa, będą decydować o kształcie jutra. Firmy związane z siecią, czyli Internetem, są obecnie wymarzonym celem inwestycji. A przecież jeszcze dziesięć lat temu - jak donosi "Business Week" - firma świadcząca usługi komunalne w Filadelfii przyciągała więcej inwestycji niż Microsoft, który wart był wówczas 3,3 mld USD, czyli 127 razy mniej niż obecnie.
- Broniąc się przed wpływem wielkiego biznesu, poszczególne kraje oddają pewne elementy polityki gospodarczej ugrupowaniom regionalnym, takim jak UE, NAFTA czy OBWE. W najbliższym czasie to właśnie regionalne organizacje gospodarcze będą miały największy wpływ na kreowanie polityki poszczególnych państw, a także zjawisk globalnych. Unia Europejska postanowiła na przykład ostatnio, że priorytetem będzie dla niej rozwój technik internetowych - mówi Bohdan Wyżnikiewicz. - W najbliższym czasie główni aktorzy światowej sceny - państwa, korporacje i organizacje międzynarodowe - będą się starały osiągnąć jakiś modus vivendi, stabilizujący gospodarkę globalną. W perspektywie mogą powstać też nowe, ponadnarodowe struktury polityczne i gospodarcze, które zredukują rolę państw narodowych zaledwie do kilku nisz - podsumowuje prof. Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog.
W ubiegłorocznym rankingu w gronie stu republik znalazło się po 50 państw i megakorporacji. Polska zajęła tym razem 27. miejsce - wyprzedzona przez 25 państw i jeden megakoncern (General Motors).
Oczywiście porównywanie PKB i przychodów firm jest zabiegiem ryzykownym, jednak produkt krajowy jest rzeczywiście rodzajem przychodu państwa. Wartości rynkowej koncernów - innego czynnika, który można by brać pod uwagę - nie sposób porównać z majątkiem zgromadzonym na terytorium konkretnego państwa. Prędzej odpowiednikiem skapitalizowanej wartości akcji firm byłaby suma papierów skarbowych wyemitowanych przez poszczególne kraje, choć w gruncie rzeczy są to skrypty dłużne, a nie aktywa. W zestawieniu listy stu najpotężniejszych republik świata nie chodzi zresztą o pustą ekwilibrystykę liczb, lecz o procesy zmieniające myślenie o rynku, suwerenności, związkach władzy politycznej z ekonomiczną, roli państwa czy pieniądza. "Maklerzy walut i papierów wartościowych, kierujący rosnącą z dnia na dzień rzeką wolnego kapitału inwestycyjnego, mogą decydować o doli i niedoli całych narodów - w dużej mierze w sposób nie kontrolowany przez państwo" - napisali o erze globalizacji Hans-Peter Martin i Harald Schumann, autorzy "Pułapki globalizacji".
Proces odbierania państwu władzy nad rynkiem, szczególnie pieniężnym, nie jest zresztą wynalazkiem lat 90. Nie jest też aktem łaski państwa. Po prostu na początku lat 70. rządy zauważyły, że trzymając rynek w kagańcu, tracą szanse rozwoju, a co najważniejsze - nie potrafią się ustrzec przed kryzysami. Dlatego w 1973 r. zrezygnowano z doktryny wypracowanej w 1944 r. w Brenton Woods, wedle której waluty krajów rozwiniętych miały stały parytet wobec dolara, a amerykański bank emisyjny gwarantował wymianę dolarów na złoto. Wcześniej państwo kontrolowało też większe transfery walut. Procesy deregulacji rynków kapitałowych zakończyły się na początku lat 90. i od tego momentu można mówić o globalizacji. Skoro bowiem przepływy pieniądza nie krępowały firm i nie znały granic, miejsce, gdzie się prowadzi interesy, nie miało dla koncernów większego znaczenia. Chyba że państwa gwarantowały im podatkowe przywileje.
- Ostatnią, naiwną próbę prowadzenia polityki, która zdawała się nie dostrzegać czy ignorować znaczenie globalnego rynku, podjęła Francja na początku lat 80. Rząd francuski czysto keynesowskimi metodami próbował sterować popytem wewnętrznym i nakręcać koniunkturę gospodarczą - przypomina prof. Witold M. Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych (NOBE). - Zakończyło się to oczywiście klęską, bo nie da się płynąć pod prąd rynku, inwestorów i światowych procesów gospodarczych.
"Nie chcemy wprawiać rządów w zakłopotanie, budując potęgę ponadnarodowych firm, ale nie chcemy też mieć kłopotów, gdyby się okazało, że w krytycznej sytuacji rządy nie mogą nic zrobić poza pokazaniem swojego zakłopotania" - mówił podczas światowego forum w Davos Jürgen Schrempp, prezes koncernu
DaimlerChrysler. Schrempp daje do zrozumienia, że rządy, a także międzynarodowe organizacje finansowe, na przykład Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), mają ograniczony wpływ na globalny rynek. - Tak naprawdę decydują pieniądze. Gdyby zalecenia MFW były sprzeczne z interesem globalnych korporacji, byłyby ignorowane - mówi Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
W razie kryzysu - jak w Meksyku w połowie lat 90. - ratuje się przede wszystkim waluty zagrożonych (i wartych wsparcia) krajów, firmy są natomiast pozostawione własnemu losowi. Tylko czasem - jak w wypadku koreańskich czeboli, japońskich firm ubezpieczeniowych czy ostatnio koncernu Holzmanna w Niemczech - rządy przejmują się losem prywatnych firm, choć w gruncie rzeczy chodzi im o uspokojenie opinii publicznej (wyborców). - Być może już niedługo państwa zrezygnują z prowadzenia polityki pieniężnej i oddadzą ją w ręce fachowców. Powiewem nowego jest europejska unia walutowa - przewiduje prof. Orłowski.
Przeciwnicy globalizacji uważają, że rynek (przede wszystkim finansowy) zmusza państwa do współzawodnictwa o niskie podatki, do redukcji wydatków publicznych i ograniczania programów socjalnych, określanych eufemistycznie jako "programy wyrównawcze". Nazywają te reguły "prawem dżungli" i sympatyzują z rządami, które próbują się im przeciwstawić. Tymczasem rządy te w efekcie przegrywają, bowiem podtrzymują uzależnienie obywateli od państwa: bogactwo w postaci wysokiego spożycia zbiorowego jest de facto upaństwowionym ubóstwem. Bunt przeciwko globalizacji jest zatem tak samo naiwny jak walka angielskich tkaczy z maszynami parowymi.
Wstępne dane (z 1999 r.) wskazują, że w następnej globalnej setce republik może być nie więcej niż 40 państw. Proces ten - związany w ostatnich dwóch latach z falą spektakularnych fuzji i przejęć (nie wszystkie mogły być uwzględnione w tabeli) oraz ze wzrostem rynkowej wartości wielkich koncernów, szczególnie w branży komputerowej i telekomunikacyjnej - nie oznacza, że państwa biednieją, a megakoncerny bogacą się ich kosztem. Oznacza raczej, że państwa są w coraz mniejszym stopniu uczestnikami gry rynkowej, globalne koncerny zaś coraz częściej mają charakter bezpaństwowy - de facto zasilają kasy wielu państw.
Rynkowa wartość dziesięciu najwyżej wycenianych firm giełdowych jest wyższa niż PKB Niemiec, przy tym połowę z tej dziesiątki stanowią firmy, których wartość tworzy know-how i software. Aż trzynaście koncernów z tzw. branż przyszłościowych (technologie komputerowe i telekomunikacyjne) wartych jest więcej niż 100 mld USD, a pięć ma wartość większą niż PKB Polski. To te koncerny, nie zaś małe i zacofane państwa, będą decydować o kształcie jutra. Firmy związane z siecią, czyli Internetem, są obecnie wymarzonym celem inwestycji. A przecież jeszcze dziesięć lat temu - jak donosi "Business Week" - firma świadcząca usługi komunalne w Filadelfii przyciągała więcej inwestycji niż Microsoft, który wart był wówczas 3,3 mld USD, czyli 127 razy mniej niż obecnie.
- Broniąc się przed wpływem wielkiego biznesu, poszczególne kraje oddają pewne elementy polityki gospodarczej ugrupowaniom regionalnym, takim jak UE, NAFTA czy OBWE. W najbliższym czasie to właśnie regionalne organizacje gospodarcze będą miały największy wpływ na kreowanie polityki poszczególnych państw, a także zjawisk globalnych. Unia Europejska postanowiła na przykład ostatnio, że priorytetem będzie dla niej rozwój technik internetowych - mówi Bohdan Wyżnikiewicz. - W najbliższym czasie główni aktorzy światowej sceny - państwa, korporacje i organizacje międzynarodowe - będą się starały osiągnąć jakiś modus vivendi, stabilizujący gospodarkę globalną. W perspektywie mogą powstać też nowe, ponadnarodowe struktury polityczne i gospodarcze, które zredukują rolę państw narodowych zaledwie do kilku nisz - podsumowuje prof. Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog.
Więcej możesz przeczytać w 14/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.