"Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza to fatalnie zagrane słuchowisko na tle anachronicznych dekoracji
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, wysiedział pan do końca na "Quo vadis"?
Zygmunt Kałużyński: Zna pan moją zasadę: siedzieć do samego końca, dopóki ekran nie pęknie, a na łeb nie zwali się dach kina.
TR: Zapytałem, bo ja oglądałem ten film, siedząc obok pewnej znanej aktorki, która kręciła się niemożliwie, a wreszcie pomrukując nerwowo, opuściła kino w trakcie seansu.
ZK: U aktorki to zrozumiałe, bo może być rozwścieczona: nie wiadomo tylko, czy klęską, czy czyimś sukcesem.
TR: Myślę jednak, że w wypadku "Quo vadis" sprawa jest oczywista. Ten film uważam za całkowitą artystyczną porażkę.
ZK: Nie mogę zaprzeczyć, panie Tomaszu. Skłania mnie to do rozmyślań na temat innych olśniewająco efektownych katastrof naszego kina: "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza".
TR: Muszę zaprotestować, gdy mówi pan o olśniewającej efektowności. W wypadku "Quo vadis" to, co jest efektowne, zmieściło się w kilkuminutowym telewizyjnym teledysku. Reszta to radiowe słuchowisko z ilustracjami.
ZK: Użyłem słowa "efektowność" w znaczeniu publicznym, przez co rozumiem, że jest to święto narodowe, wydarzenie marketingowe.
TR: A nie ma pan wrażenia, panie Zygmuncie, że im więcej pieniędzy wkłada się w produkcję i reklamę, tym mniej się dba, by z takim rozmachem wyprodukowany film był wartościowy?
ZK: Najbardziej zaskakujące od strony wizualnej było to, że film, na który wyłożono tyle pieniędzy, nie stał się ciekawym widowiskiem. Ktoś kiedyś powiedział o malarzu zbyt starannym, że ten kto maluje guziki, nie widzi historii. Tu jest coś podobnego. Tej całej szalonej wystawy, która tyle kosztowała, w ogóle się nie odczuwa. Wizja Rzymu jest z ducha dowcipu o krawcu teatralnym, który miał zasadę, że do sztuk rozgrywających się przed narodzeniem Chrystusa szył togi, a do tych, które przedstawiały czasy po narodzeniu Chrystusa, robił pancerze. Dziś takie filmy robi się inaczej. Weźmy choćby "Gladiatora" albo "Tytusa Andronikusa". W "Tytusie" obraz Rzymu dostosowano do wizji człowieka współczesnego. Niby mamy tam elementy z owych czasów, ale tworzą one wizję stylistyczną. Na przykład cesarz siedzi pod kolosalną paszczą wilka, wysokości dziesięciu pięter, całą zrobioną ze złota. Każdy ząb tej rzymskiej wilczycy ma przynajmniej półtora metra! Wcale tak nie było w starożytnym Rzymie, ale widz w roku 2001 musi mieć współczesny stosunek do takiej wizji. A "Quo vadis" wygląda tak, jakby film zrobiono w XIX wieku!
TR: Jest też mówiony XIX-wiecznym językiem, gdzie zamiast "kocham" trzeba powiedzieć "miłuję", co brzmi na tle tych wszystkich dekoracji dziwacznie i śmiesznie. Jest jednak także trzeci powód klęski "Quo vadis", z mojego punktu widzenia bodaj najważniejszy - zabrakło pracy reżysera z aktorami; każdy gra jak chce i na ile mu talent pozwala. Jeśli więc ktoś jest dobrym aktorem, jak Jerzy Trela, to tworzy rolę (chociaż na moje oko jego Chilo Chilonides to raczej rola teatralna niż filmowa), jeśli zaś jest słabszy niż Trela, o co nietrudno, to role nie powstają w ogóle. Szczególnie bolesne staje się to wtedy, gdy dotyczy głównych bohaterów lirycznych. I z tym nie umiem się pogodzić: oto wybitny reżyser Jerzy Kawalerowicz, twórca "Faraona" i "Matki Joanny od aniołów", daje nam widowisko, w którym obsadził aktorów nie umiejących sprostać zadaniu i nie pomógł im, by z tej opresji jakoś wyszli. Dostaliśmy więc fatalnie zagrane słuchowisko na tle anachronicznych dekoracji. Oglądałem ten film czerwony ze wstydu i głupio mi było, że zobaczył go papież.
ZK: No, podobno papież go nie oglądał, jak twierdzi mój kolega, który siedział w pobliżu podczas projekcji w Watykanie. Przyglądał się papieżowi, który - jego zdaniem - miał cały czas zamknięte oczy.
TR: Bo to słuchowisko.
ZK: Może słuchał języka ojczystego. Ale zatrzymajmy się jeszcze przy tym, co pan mówił o wykonawstwie.
TR: No właśnie, uważam, że widać tu jak na dłoni główne problemy wielkich produkcji w Polsce: brak staranności aktorskiej, brak prowadzenia aktorów przez reżysera, angażowanie przypadkowych osób ze względu na ich wygląd bez respektu dla umiejętności.
ZK:Te kobitki: w ogóle nie mogłem odróżnić jednej od drugiej! A jedna to cesarzowa Poppea. Druga to niewolnica Eunice, która poświęca się dla ukochanego Petroniusza. Migają przed oczyma, wszystkie mają takie samo spojrzenie i wszystkie jednakowo nie grają. Aktorstwo jest tutaj takie jak w prowincjonalnym teatrze z minionego stulecia, gdzie w ogóle nie istniał reżyser. Pojęcie reżysera powstało dopiero na początku XX wieku. Przedtem każdy wchodził na scenę i grał jak umiał. Tu właśnie tak jest! Moim zdaniem, bierze się to z założenia, że ten film miał być ilustracją, i to taką z XIX wieku. Zastanawiam się jednak, czy głównym winowajcą tej przegranej nie jest Henryk Sienkiewicz. Los "Quo vadis" utwierdza mnie w przekonaniu, że inscenizacje naszych pisarzy z XIX wieku są anachronizmem.
TR: A z pozoru to takie łatwe! Książki Sienkiewicza są potoczyście napisane i nawet często mówi się, że czytając je, "ma się obrazy przed oczami". Po prostu gotowy film. Ten język, który tak pobudza wyobraźnię i ma nawet pewien wdzięk, gdy się go czyta, wypowiedziany na głos w filmie staje się jego mordercą.
ZK: Chodzi również o sposób rysowania postaci. Sienkiewicz był autorem schematycznym. Niech pan zauważy, że tutaj występują te same postacie co w "Ogniem i mieczem": tam mamy Podbipiętę, wyjątkowego fizycznego kolosa, tutaj mamy Ursusa. Każdy z nich musi dokonać jakiegoś efektownego czynu: Podbipięta ścina trzy głowy za jednym zamachem, Ursus powala byka. Tam mamy Chmielnickiego, mordercę wiecznie zamroczonego gorzałką, który rządzi zbrodniczym krajem, tu - Nerona. Tam mamy Zagłobę, postać humorystyczną, tchórza blagującego bez przerwy, tu - Chilona Chilonidesa.
TR: A zatem wiele rzeczy złożyło się na to, że "Quo vadis" to film nieudany.
ZK: Miałem wrażenie, że najciekawsze z tego filmu były zdjęcia publikowane w kolorowych pismach, zanim odbyła się premiera.
Zygmunt Kałużyński: Zna pan moją zasadę: siedzieć do samego końca, dopóki ekran nie pęknie, a na łeb nie zwali się dach kina.
TR: Zapytałem, bo ja oglądałem ten film, siedząc obok pewnej znanej aktorki, która kręciła się niemożliwie, a wreszcie pomrukując nerwowo, opuściła kino w trakcie seansu.
ZK: U aktorki to zrozumiałe, bo może być rozwścieczona: nie wiadomo tylko, czy klęską, czy czyimś sukcesem.
TR: Myślę jednak, że w wypadku "Quo vadis" sprawa jest oczywista. Ten film uważam za całkowitą artystyczną porażkę.
ZK: Nie mogę zaprzeczyć, panie Tomaszu. Skłania mnie to do rozmyślań na temat innych olśniewająco efektownych katastrof naszego kina: "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza".
TR: Muszę zaprotestować, gdy mówi pan o olśniewającej efektowności. W wypadku "Quo vadis" to, co jest efektowne, zmieściło się w kilkuminutowym telewizyjnym teledysku. Reszta to radiowe słuchowisko z ilustracjami.
ZK: Użyłem słowa "efektowność" w znaczeniu publicznym, przez co rozumiem, że jest to święto narodowe, wydarzenie marketingowe.
TR: A nie ma pan wrażenia, panie Zygmuncie, że im więcej pieniędzy wkłada się w produkcję i reklamę, tym mniej się dba, by z takim rozmachem wyprodukowany film był wartościowy?
ZK: Najbardziej zaskakujące od strony wizualnej było to, że film, na który wyłożono tyle pieniędzy, nie stał się ciekawym widowiskiem. Ktoś kiedyś powiedział o malarzu zbyt starannym, że ten kto maluje guziki, nie widzi historii. Tu jest coś podobnego. Tej całej szalonej wystawy, która tyle kosztowała, w ogóle się nie odczuwa. Wizja Rzymu jest z ducha dowcipu o krawcu teatralnym, który miał zasadę, że do sztuk rozgrywających się przed narodzeniem Chrystusa szył togi, a do tych, które przedstawiały czasy po narodzeniu Chrystusa, robił pancerze. Dziś takie filmy robi się inaczej. Weźmy choćby "Gladiatora" albo "Tytusa Andronikusa". W "Tytusie" obraz Rzymu dostosowano do wizji człowieka współczesnego. Niby mamy tam elementy z owych czasów, ale tworzą one wizję stylistyczną. Na przykład cesarz siedzi pod kolosalną paszczą wilka, wysokości dziesięciu pięter, całą zrobioną ze złota. Każdy ząb tej rzymskiej wilczycy ma przynajmniej półtora metra! Wcale tak nie było w starożytnym Rzymie, ale widz w roku 2001 musi mieć współczesny stosunek do takiej wizji. A "Quo vadis" wygląda tak, jakby film zrobiono w XIX wieku!
TR: Jest też mówiony XIX-wiecznym językiem, gdzie zamiast "kocham" trzeba powiedzieć "miłuję", co brzmi na tle tych wszystkich dekoracji dziwacznie i śmiesznie. Jest jednak także trzeci powód klęski "Quo vadis", z mojego punktu widzenia bodaj najważniejszy - zabrakło pracy reżysera z aktorami; każdy gra jak chce i na ile mu talent pozwala. Jeśli więc ktoś jest dobrym aktorem, jak Jerzy Trela, to tworzy rolę (chociaż na moje oko jego Chilo Chilonides to raczej rola teatralna niż filmowa), jeśli zaś jest słabszy niż Trela, o co nietrudno, to role nie powstają w ogóle. Szczególnie bolesne staje się to wtedy, gdy dotyczy głównych bohaterów lirycznych. I z tym nie umiem się pogodzić: oto wybitny reżyser Jerzy Kawalerowicz, twórca "Faraona" i "Matki Joanny od aniołów", daje nam widowisko, w którym obsadził aktorów nie umiejących sprostać zadaniu i nie pomógł im, by z tej opresji jakoś wyszli. Dostaliśmy więc fatalnie zagrane słuchowisko na tle anachronicznych dekoracji. Oglądałem ten film czerwony ze wstydu i głupio mi było, że zobaczył go papież.
ZK: No, podobno papież go nie oglądał, jak twierdzi mój kolega, który siedział w pobliżu podczas projekcji w Watykanie. Przyglądał się papieżowi, który - jego zdaniem - miał cały czas zamknięte oczy.
TR: Bo to słuchowisko.
ZK: Może słuchał języka ojczystego. Ale zatrzymajmy się jeszcze przy tym, co pan mówił o wykonawstwie.
TR: No właśnie, uważam, że widać tu jak na dłoni główne problemy wielkich produkcji w Polsce: brak staranności aktorskiej, brak prowadzenia aktorów przez reżysera, angażowanie przypadkowych osób ze względu na ich wygląd bez respektu dla umiejętności.
ZK:Te kobitki: w ogóle nie mogłem odróżnić jednej od drugiej! A jedna to cesarzowa Poppea. Druga to niewolnica Eunice, która poświęca się dla ukochanego Petroniusza. Migają przed oczyma, wszystkie mają takie samo spojrzenie i wszystkie jednakowo nie grają. Aktorstwo jest tutaj takie jak w prowincjonalnym teatrze z minionego stulecia, gdzie w ogóle nie istniał reżyser. Pojęcie reżysera powstało dopiero na początku XX wieku. Przedtem każdy wchodził na scenę i grał jak umiał. Tu właśnie tak jest! Moim zdaniem, bierze się to z założenia, że ten film miał być ilustracją, i to taką z XIX wieku. Zastanawiam się jednak, czy głównym winowajcą tej przegranej nie jest Henryk Sienkiewicz. Los "Quo vadis" utwierdza mnie w przekonaniu, że inscenizacje naszych pisarzy z XIX wieku są anachronizmem.
TR: A z pozoru to takie łatwe! Książki Sienkiewicza są potoczyście napisane i nawet często mówi się, że czytając je, "ma się obrazy przed oczami". Po prostu gotowy film. Ten język, który tak pobudza wyobraźnię i ma nawet pewien wdzięk, gdy się go czyta, wypowiedziany na głos w filmie staje się jego mordercą.
ZK: Chodzi również o sposób rysowania postaci. Sienkiewicz był autorem schematycznym. Niech pan zauważy, że tutaj występują te same postacie co w "Ogniem i mieczem": tam mamy Podbipiętę, wyjątkowego fizycznego kolosa, tutaj mamy Ursusa. Każdy z nich musi dokonać jakiegoś efektownego czynu: Podbipięta ścina trzy głowy za jednym zamachem, Ursus powala byka. Tam mamy Chmielnickiego, mordercę wiecznie zamroczonego gorzałką, który rządzi zbrodniczym krajem, tu - Nerona. Tam mamy Zagłobę, postać humorystyczną, tchórza blagującego bez przerwy, tu - Chilona Chilonidesa.
TR: A zatem wiele rzeczy złożyło się na to, że "Quo vadis" to film nieudany.
ZK: Miałem wrażenie, że najciekawsze z tego filmu były zdjęcia publikowane w kolorowych pismach, zanim odbyła się premiera.
Więcej możesz przeczytać w 39/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.