George W. Bush musi zapomnieć, że jest Teksańczykiem, a nawet Amerykaninem. Teraz bierze udział w rozstrzyganiu losów świata
Najciekawsze jest to, co teraz z nami będzie. Świat zaczął wirować jakby szybciej niż zwykle. Zaczynamy trochę żałować, że jednostka Grom ugania się po Bałkanach za Radovanem Karadziciem. Czy nie mogłyby się jej trochę pomylić plany lotu, żeby wyłuskać Osamę bin Ladena z Afganistanu? Jesteśmy już w okresie post-World Trade Center i po otrząśnięciu się z pierwszego szoku można zacząć mówić o amerykańskich wydarzeniach z pewnym dystansem. Nie sposób jednak zapomnieć lub przejść nad nimi do porządku, przede wszystkim ze względu na potencjalnie groźne konsekwencje tego, co się stało.
Znaleźliśmy się w sytuacji, która powinna zastać w Białym Domu męża stanu wyjątkowego formatu, o wielkiej wyobraźni politycznej. Z George’a W. Busha prasa chętnie się natrząsała, ale wcale nie jest powiedziane, że nie stanie on na wysokości zadania. Na razie można odnieść optymistyczne wrażenie, że się sprawdza: zaspokaja zrozumiałe potrzeby emocjonalne swojego narodu, wypowiadając się w kategoriach "krucjaty Dobra przeciwko Złu". Równocześnie bierze pod uwagę racjonalny obraz rzeczywistości, przedstawiany przez polityczno-wojskowy sztab doradców, a także sugestie i potrzeby innych narodów, które niekoniecznie muszą być identyczne z tymi, jakie odczuwa naród amerykański. Bardzo dużo zależy od tego, jak szybko George W. Bush zapomni w tej sytuacji, że jest Teksańczykiem, a nawet Amerykaninem, i poczuje, że bierze udział w rozstrzyganiu losów znacznie większego obszaru: świata.
Słyszymy cały czas, że uderzono w serce Ameryki. To prawda. Mówi się o amerykańskiej tragedii, o złamaniu mitu niezwyciężonych Stanów Zjednoczonych, o naruszeniu poczucia bezpieczeństwa społeczeństwa amerykańskiego. Z całego świata napływają do Waszyngtonu kondolencje, przed ambasadami USA ustawiają się kolejki ludzi chcących przekazać wyrazy współczucia. Nawet w Pałacu Elizejskim po raz pierwszy w historii odegrano hymn amerykański. Słusznie. Nie ma wątpliwości, że celowano przede wszystkim w Amerykę i że poniosła ona przerażające straty w wyjątkowo przerażający sposób. Nie tylko ona była jednak celem, nie tylko ona poniosła straty i nie tylko ona odczuwa konsekwencje tych wydarzeń. Pierwszymi, którzy powinni to zauważyć i powiedzieć, są Amerykanie. W przeciwnym razie nie dostrzegą pełnego historycznego wymiaru chwili i nie będą zdolni do wykorzystania niepowtarzalnej okazji, jaka się przed nimi - i nami - otwiera.
Nie ma żadnej emfazy w stwierdzeniu, że uderzenie w Nowy Jork i Waszyngton było w istocie uderzeniem w ludzkość pojmowaną zarówno jako populacja zamieszkująca Ziemię, jak i całość przymiotów stanowiących o człowieczeństwie. Stwierdzenie to nie opiera się na górnolotnych hasłach propagandowych, tylko na suchych danych liczbowych. Według informacji z 18 września 2001 r., w atakach na World Trade Center i Pentagon zginęli obywatele 62 krajów. Był to nie tylko największy w historii zamach terrorystyczny na Stany Zjednoczone, ale także największy w historii zamach terrorystyczny na Unię Europejską: zginęło od 500 do 700 jej obywateli. Oczywiście, to tylko jedna dziesiąta znanej do tej pory ogólnej liczby ofiar. Na tym etapie oceny sytuacji nie liczy się jednak ponura buchalteria trupów, tylko realny zasięg katastrofy. Liczy się to, że uderzono naprawdę, realnie, namacalnie w nas wszystkich.
Dlaczego uderzono? Nasuwa się głupie, szkolne pytanie: "Co autor chciał przez to powiedzieć?". Nie dotyczy ono ludzi stojących za wykonawcami zamachów, kierujących się właściwymi sobie rachubami strategiczno-polityczno-ekonomicznymi. Dotyczy autorów bezpośrednich. Tych, którzy przez całe lata szkolili się po to, by zabić siebie i innych. Po to, by rzucić światu w twarz całą swoją nienawiść i beznadzieję. Co oni mogli myśleć? Co chcieli, żebyśmy my pomyśleli? Przypuszczalnie zamierzali pokazać nam, a zwłaszcza Amerykanom, co to znaczy żyć na co dzień z wojną, nędzą i śmiercią - w swoim domu, za jego rogiem, wszędzie. Pokazali to w niedopuszczalny sposób, z naiwną butą i niedokładnie adresując swoje posłanie. Pretensje w tej sprawie powinni bowiem kierować nie tylko do Zachodu, ale także - jeśli nie przede wszystkim - do własnych elit i przywódców.
Czy nie jest to jednak jeden z rzadkich w historii momentów, kiedy wspólne cierpienie 62 krajów i bolesne współczucie wielu innych mogłoby się stać powodem do zmiany spojrzenia na świat jako całość? Do zwiększenia odpowiedzialności - i po stronie silnych, i po stronie słabych - za to, co się na nim dzieje? Wykorzystanie tego ulotnego momentu nie będzie jednak możliwe, jeżeli wszystko zostanie sprowadzone do uderzenia w Amerykę i do jej odwetu. To po tym poznamy, czy w Białym Domu jest mąż stanu wielkiego formatu, o wielkiej wyobraźni politycznej.
Znaleźliśmy się w sytuacji, która powinna zastać w Białym Domu męża stanu wyjątkowego formatu, o wielkiej wyobraźni politycznej. Z George’a W. Busha prasa chętnie się natrząsała, ale wcale nie jest powiedziane, że nie stanie on na wysokości zadania. Na razie można odnieść optymistyczne wrażenie, że się sprawdza: zaspokaja zrozumiałe potrzeby emocjonalne swojego narodu, wypowiadając się w kategoriach "krucjaty Dobra przeciwko Złu". Równocześnie bierze pod uwagę racjonalny obraz rzeczywistości, przedstawiany przez polityczno-wojskowy sztab doradców, a także sugestie i potrzeby innych narodów, które niekoniecznie muszą być identyczne z tymi, jakie odczuwa naród amerykański. Bardzo dużo zależy od tego, jak szybko George W. Bush zapomni w tej sytuacji, że jest Teksańczykiem, a nawet Amerykaninem, i poczuje, że bierze udział w rozstrzyganiu losów znacznie większego obszaru: świata.
Słyszymy cały czas, że uderzono w serce Ameryki. To prawda. Mówi się o amerykańskiej tragedii, o złamaniu mitu niezwyciężonych Stanów Zjednoczonych, o naruszeniu poczucia bezpieczeństwa społeczeństwa amerykańskiego. Z całego świata napływają do Waszyngtonu kondolencje, przed ambasadami USA ustawiają się kolejki ludzi chcących przekazać wyrazy współczucia. Nawet w Pałacu Elizejskim po raz pierwszy w historii odegrano hymn amerykański. Słusznie. Nie ma wątpliwości, że celowano przede wszystkim w Amerykę i że poniosła ona przerażające straty w wyjątkowo przerażający sposób. Nie tylko ona była jednak celem, nie tylko ona poniosła straty i nie tylko ona odczuwa konsekwencje tych wydarzeń. Pierwszymi, którzy powinni to zauważyć i powiedzieć, są Amerykanie. W przeciwnym razie nie dostrzegą pełnego historycznego wymiaru chwili i nie będą zdolni do wykorzystania niepowtarzalnej okazji, jaka się przed nimi - i nami - otwiera.
Nie ma żadnej emfazy w stwierdzeniu, że uderzenie w Nowy Jork i Waszyngton było w istocie uderzeniem w ludzkość pojmowaną zarówno jako populacja zamieszkująca Ziemię, jak i całość przymiotów stanowiących o człowieczeństwie. Stwierdzenie to nie opiera się na górnolotnych hasłach propagandowych, tylko na suchych danych liczbowych. Według informacji z 18 września 2001 r., w atakach na World Trade Center i Pentagon zginęli obywatele 62 krajów. Był to nie tylko największy w historii zamach terrorystyczny na Stany Zjednoczone, ale także największy w historii zamach terrorystyczny na Unię Europejską: zginęło od 500 do 700 jej obywateli. Oczywiście, to tylko jedna dziesiąta znanej do tej pory ogólnej liczby ofiar. Na tym etapie oceny sytuacji nie liczy się jednak ponura buchalteria trupów, tylko realny zasięg katastrofy. Liczy się to, że uderzono naprawdę, realnie, namacalnie w nas wszystkich.
Dlaczego uderzono? Nasuwa się głupie, szkolne pytanie: "Co autor chciał przez to powiedzieć?". Nie dotyczy ono ludzi stojących za wykonawcami zamachów, kierujących się właściwymi sobie rachubami strategiczno-polityczno-ekonomicznymi. Dotyczy autorów bezpośrednich. Tych, którzy przez całe lata szkolili się po to, by zabić siebie i innych. Po to, by rzucić światu w twarz całą swoją nienawiść i beznadzieję. Co oni mogli myśleć? Co chcieli, żebyśmy my pomyśleli? Przypuszczalnie zamierzali pokazać nam, a zwłaszcza Amerykanom, co to znaczy żyć na co dzień z wojną, nędzą i śmiercią - w swoim domu, za jego rogiem, wszędzie. Pokazali to w niedopuszczalny sposób, z naiwną butą i niedokładnie adresując swoje posłanie. Pretensje w tej sprawie powinni bowiem kierować nie tylko do Zachodu, ale także - jeśli nie przede wszystkim - do własnych elit i przywódców.
Czy nie jest to jednak jeden z rzadkich w historii momentów, kiedy wspólne cierpienie 62 krajów i bolesne współczucie wielu innych mogłoby się stać powodem do zmiany spojrzenia na świat jako całość? Do zwiększenia odpowiedzialności - i po stronie silnych, i po stronie słabych - za to, co się na nim dzieje? Wykorzystanie tego ulotnego momentu nie będzie jednak możliwe, jeżeli wszystko zostanie sprowadzone do uderzenia w Amerykę i do jej odwetu. To po tym poznamy, czy w Białym Domu jest mąż stanu wielkiego formatu, o wielkiej wyobraźni politycznej.
Więcej możesz przeczytać w 39/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.