Pomysł utworzenia mniejszościowego rządu nie wróży niczego dobrego
"Out - out"
jak mawiają Anglicy
Nowa klasa polityczna ma znacznie mniej czasu niż w 1997 r. Nie ma w zapasie całej czteroletniej kadencji. Sytuacja polityczna, budżetowa i społeczna pozostawia skromny margines kilku, być może kilkunastu tygodni, które nie będą przypominały miodowego miesiąca. Czekają nas raczej pożegnania ze słodkimi gruszkami na wierzbie, połykanie własnego języka, rozstania z retromarzycielami chcącymi Wisłę zawrócić kijem.
Moi wytrwali czytelnicy znają preferencje polityczne niżej podpisanego i wiedzą, że wybór poczyniony przez P.T. Rodaków nie był moim wyborem. Strawiwszy wszakże część życia na staraniach o utrwalenie prawa Polaków do samodzielnego i odpowiedzialnego podejmowania obywatelskich decyzji, tym bardziej czuję się zmuszony do przyjęcia ich do wiadomości - choćbym je uważał za nieroztropne, pochopne lub wręcz niemądre, powodowane emocjami raczej niż rozumem. Komfort wyborców okaże się zapewne względny, ukarawszy bowiem niektóre partie skreśleniem z listy sejmowej, ulokowali oni tamże inne partie - niekoniecznie bliższe swoim oczekiwaniom. Mój "wprostowy" sąsiad Czesław Bielecki z właściwą sobie bezpardonowością opisał już Platformę Obywatelską jako p.o. Unii Wolności w nadchodzącym sezonie sejmowym.
Z kolei szef wiodącego od zeszłego tygodnia ugrupowania odnotował nagły spadek formy: magiczna liczba 231 spadła oto do 216...
Sądzę, że nic dobrego nie wróży pomysł rządu mniejszościowego. Na takiej zasadzie można dopełznąć do końca starej kadencji (vide: rząd J.B.), lecz nie zaczynać nowej (vide: bon mot L.M. o mężczyźnie). Poważne podejście do mandatu u wyborców oznacza dziś konieczność zawarcia koalicji nawet z partnerem nie będącym przedmiotem miłosnych uniesień. Na moje oko lista skazańców ogranicza się do SLD i PO. Taka jest prawda i - jak mawiali kiedyś w kabarecie - innej być nie może.
Ta okoliczność towarzyszy tezie wyrażonej na początku wywodu i czyni ją jeszcze bardziej dramatyczną. W dwóch bowiem kwestiach decyzje trzeba podjąć na samym początku kadencji: w bolesnej kwestii budżetowej i w nie cierpiącej już teraz zwłoki kwestii europejskiej. Finansistom zostawiam ich podwórko, sam ośmielam się wypowiadać wyłącznie w bliższym mi obszarze. A tutaj nie mam wątpliwości: poprzedni rząd na tyle skrępował ręce negocjatorom, że następnemu zostało do dyspozycji niewiele czasu na podjęcie decyzji równie poważnych, jak niepopularnych. Nie ma już miejsca na pochlebstwa wobec wyborców ani na owijanie czegokolwiek w polityczną bawełnę. Chyba że nowa ekipa zdecydowałaby się odłożyć projekt integracyjny ad calendas Graecas. Zważywszy na etap procesu negocjacyjnego, a także na zewnętrzne okoliczności rzutujące na dynamikę procesu wewnątrzeuropejskiego - przyszłość Polski rozstrzygnie się w najbliższych miesiącach, a może nawet tygodniach, a nie dopiero za dwa, trzy lata.
Co zatem należy robić? 1. Szybko stworzyć solidną i możliwie racjonalną większość sejmową. 2. Ocalić, co się da, z ustępującej ekipy negocjacyjnej, zwiększając zarazem znacznie jej pole manewru - i to poza obszar "bezpieczny" z punktu widzenia politycznej popularności (niech amatorzy pokrętnych rozwiązań przejściowych podniosą przyłbicę i otwarcie przyznają się do ideowej wspólnoty z LPR i Samoobroną albo i z PSL). 3. Wejść z marszu w ostrą grę z nowym Sejmem, Komisją Europejską i państwami członkowskimi UE, poczynając od obecnej prezydencji. 4. Wyzbyć się w debacie ze społeczeństwem polskim "pewnej nieśmiałości" i - być może wbrew niedawnej retoryce wyborczej - nazwać po imieniu szanse i zyski płynące z integracji europejskiej, jasno i otwarcie broniąc tezy, że trzeba poważnie i wysoko zainwestować, by wygrać wysoką stawkę. Recepta jest więc prosta jak drut - nawet jeśli przypomina linę dla akrobatów. Pociecha dla akrobatów jest taka, że jeśli spadną, to przynajmniej z wysoka.
jak mawiają Anglicy
Nowa klasa polityczna ma znacznie mniej czasu niż w 1997 r. Nie ma w zapasie całej czteroletniej kadencji. Sytuacja polityczna, budżetowa i społeczna pozostawia skromny margines kilku, być może kilkunastu tygodni, które nie będą przypominały miodowego miesiąca. Czekają nas raczej pożegnania ze słodkimi gruszkami na wierzbie, połykanie własnego języka, rozstania z retromarzycielami chcącymi Wisłę zawrócić kijem.
Moi wytrwali czytelnicy znają preferencje polityczne niżej podpisanego i wiedzą, że wybór poczyniony przez P.T. Rodaków nie był moim wyborem. Strawiwszy wszakże część życia na staraniach o utrwalenie prawa Polaków do samodzielnego i odpowiedzialnego podejmowania obywatelskich decyzji, tym bardziej czuję się zmuszony do przyjęcia ich do wiadomości - choćbym je uważał za nieroztropne, pochopne lub wręcz niemądre, powodowane emocjami raczej niż rozumem. Komfort wyborców okaże się zapewne względny, ukarawszy bowiem niektóre partie skreśleniem z listy sejmowej, ulokowali oni tamże inne partie - niekoniecznie bliższe swoim oczekiwaniom. Mój "wprostowy" sąsiad Czesław Bielecki z właściwą sobie bezpardonowością opisał już Platformę Obywatelską jako p.o. Unii Wolności w nadchodzącym sezonie sejmowym.
Z kolei szef wiodącego od zeszłego tygodnia ugrupowania odnotował nagły spadek formy: magiczna liczba 231 spadła oto do 216...
Sądzę, że nic dobrego nie wróży pomysł rządu mniejszościowego. Na takiej zasadzie można dopełznąć do końca starej kadencji (vide: rząd J.B.), lecz nie zaczynać nowej (vide: bon mot L.M. o mężczyźnie). Poważne podejście do mandatu u wyborców oznacza dziś konieczność zawarcia koalicji nawet z partnerem nie będącym przedmiotem miłosnych uniesień. Na moje oko lista skazańców ogranicza się do SLD i PO. Taka jest prawda i - jak mawiali kiedyś w kabarecie - innej być nie może.
Ta okoliczność towarzyszy tezie wyrażonej na początku wywodu i czyni ją jeszcze bardziej dramatyczną. W dwóch bowiem kwestiach decyzje trzeba podjąć na samym początku kadencji: w bolesnej kwestii budżetowej i w nie cierpiącej już teraz zwłoki kwestii europejskiej. Finansistom zostawiam ich podwórko, sam ośmielam się wypowiadać wyłącznie w bliższym mi obszarze. A tutaj nie mam wątpliwości: poprzedni rząd na tyle skrępował ręce negocjatorom, że następnemu zostało do dyspozycji niewiele czasu na podjęcie decyzji równie poważnych, jak niepopularnych. Nie ma już miejsca na pochlebstwa wobec wyborców ani na owijanie czegokolwiek w polityczną bawełnę. Chyba że nowa ekipa zdecydowałaby się odłożyć projekt integracyjny ad calendas Graecas. Zważywszy na etap procesu negocjacyjnego, a także na zewnętrzne okoliczności rzutujące na dynamikę procesu wewnątrzeuropejskiego - przyszłość Polski rozstrzygnie się w najbliższych miesiącach, a może nawet tygodniach, a nie dopiero za dwa, trzy lata.
Co zatem należy robić? 1. Szybko stworzyć solidną i możliwie racjonalną większość sejmową. 2. Ocalić, co się da, z ustępującej ekipy negocjacyjnej, zwiększając zarazem znacznie jej pole manewru - i to poza obszar "bezpieczny" z punktu widzenia politycznej popularności (niech amatorzy pokrętnych rozwiązań przejściowych podniosą przyłbicę i otwarcie przyznają się do ideowej wspólnoty z LPR i Samoobroną albo i z PSL). 3. Wejść z marszu w ostrą grę z nowym Sejmem, Komisją Europejską i państwami członkowskimi UE, poczynając od obecnej prezydencji. 4. Wyzbyć się w debacie ze społeczeństwem polskim "pewnej nieśmiałości" i - być może wbrew niedawnej retoryce wyborczej - nazwać po imieniu szanse i zyski płynące z integracji europejskiej, jasno i otwarcie broniąc tezy, że trzeba poważnie i wysoko zainwestować, by wygrać wysoką stawkę. Recepta jest więc prosta jak drut - nawet jeśli przypomina linę dla akrobatów. Pociecha dla akrobatów jest taka, że jeśli spadną, to przynajmniej z wysoka.
Więcej możesz przeczytać w 40/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.