Czy piłkarscy kibice będą współrządzić klubami?
Nie damy się dłużej oszukiwać. Nie chcemy płacić za ustawiane mecze!" - krzyczeli kibice warszawskiej Legii. "Prezesie, oddaj nasze pieniądze: płaciliśmy za mecz, a nie za cyrk" - wtórowali im sympatycy GKS. "Oszuści!" - to najczęściej skandowane słowo na piłkarskich stadionach. Polscy fani futbolu zbuntowali się przeciwko pseudoprofesjonalistom na boisku i w zarządach klubów. Chcą mieć wpływ na kierowanie klubami, chcą wiedzieć, na co są wydawane ich pieniądze.
Kibice są rozczarowani rynkowymi mechanizmami. Narzekają na ligową biedę, ale rządy silnych prezesów, wprowadzających dyscyplinę finansową, traktują jako zamach na drużynę i prawa kibiców. Chcą decydować o tym, kto będzie trenerem, kto ma występować w podstawowym składzie. Znowu odżywają więc konflikty z prezesami.
- Prezesi klubów nie mają pojęcia, w jaki sposób współpracować z kibicami. Tymczasem ani oddawanie im części władzy, ani odgradzanie się od fanów wysokimi płotami nie jest dobrym rozwiązaniem - uważa Jan Krzysztof Bielecki, były premier, członek Rady Patronackiej PZPN.
W zachodnich ligach fani krytykują działaczy, ale zdecydowanie częściej swe niezadowolenie okazują, tupiąc, bucząc lub wymachując chusteczkami. W Polsce ten sposób wyrażania dezaprobaty nie ma naśladowców. Najczęściej dochodzi do prób szantażu i wyzwisk. - Kibice nie są od wywierania presji na graczy ani od rządzenia klubami. Mogą krytykować władze, nawet ostro, bo przecież stadion piłkarski to nie miejsce modlitw, ale nie mogą szantażować prezesów - mówi Zbigniew Boniek, wiceprezes PZPN.
Boniek nie wini za to wyłącznie kibiców. Uważa, że działacze futbolowi są co najmniej współwinni. Zamiast dbać o widza, starać się, by czuł się bezpiecznie i zapewniać mu komfortowe warunki oglądania meczów, przez lata manipulowali szalikowcami, a czasem przy ich cichym wsparciu prowadzili nieczystą grę poza boiskiem. Nie inwestowano także w infrastrukturę, dlatego polskie stadiony nie spełniają dziś żadnych norm. - Tymczasem nawet najbardziej fanatyczny kibic zaproszony do eleganckiej restauracji i posadzony przy schludnie nakrytym stole pokornieje i przestaje się zachowywać jak bywalec podłej piwiarni. Podobnie byłoby na dobrych stadionach - tłumaczy Boniek.
- Kibice mogliby na wzór angielski zostać drobnymi akcjonariuszami klubów, uzyskując na przykład 2 proc. udziałów w spółkach. Wówczas rodzi się nowy rodzaj odpowiedzialności. Niestety, polscy prezesi nie są przygotowani na podejmowanie takich wyzwań. Na spotkaniu z szefami śląskich drużyn czułem się jak w państwowym zakładzie pracy na początku lat 90. - opowiada Jan Krzysztof Bielecki.
Działacze, którzy nie potrafią współpracować z kibicami, próbują ich po prostu kupić, bo to gwarantuje przychylność trybun i chroni przed krytyką. Szalikowcy Legii zawarli ugodę z prezesem Leszkiem Miklasem, w wyniku czego obniżono ceny biletów, a posiadaczom identyfikatorów obiecano tańsze wejściówki. Jeśli jednak Legia zadebiutuje na Giełdzie Papierów Wartościowych, o pieniądzach w klubie powinien decydować rynek, a nie nawet najbardziej oddani i wpływowi kibice. - Kibice sądzą, że swą frustrację mogą bezkarnie wyładowywać na majątku klubu. Wpadają w złość po kilku słabszych meczach, chcieliby zmieniać trenerów, kupować lub sprzedawać zawodników - mówi Leszek Miklas. Prezes Legii przyznaje, że szalikowcy mają dziś duże możliwości zaszkodzenia reformującym się klubom. Mogą odstraszyć inwestorów, narazić klub na kary finansowe i doprowadzać do zamknięcia stadionu. - Z powodu złego zachowania kibiców straciliśmy 3-4 mln zł. Ze współpracy zrezygnowała m.in. firma ubezpieczeniowa, która była bliska podpisania z nami kontraktu reklamowego - ubolewa Miklas.
- W Polsce nie ma jeszcze grup kibiców stanowiących odpowiednik hiszpańskich socios, fanów nie wpływających na rządzenie klubem, ale aktywnie wspierających drużynę - komentuje Tomasz Wołek, który w 1973 r. zakładał pierwszy klub kibica w Lechii Gdańsk (ówczesny wiceprezes Lechii, osiemnastoletni Donald Tusk, paradował w cylindrze w barwach drużyny). Dzięki socios hiszpańskie kluby zarabiają dziesiątki milionów dolarów ze sprzedaży karnetów. W zamian za to zapraszają fanów na zgromadzenia generalne klubów i gwarantują im pierwszeństwo zakupu biletów na mecze rozgrywek europejskich.
Czy potrafimy zaadaptować hiszpańskie wzory? - Nasi fani otrzymują pomoc finansową: złotówka ze sprzedaży każdego biletu jest przeznaczana na klub kibica, po niektórych spotkaniach szalikowcy otrzymują nawet 10 tys. zł! - mówi Andrzej Sondej, rzecznik prasowy Pogoni Szczecin. - Część służby ochroniarskiej stanowią kibice, którzy pilnują porządku na trybunach i pobierają za to wynagrodzenie. Pomagamy też w zakupie materiałów pirotechnicznych - opowiada Radosław Sołtys, przed kilku laty kibic Lecha Poznań, dziś członek zarządu klubu.
O poznańskim Lechu, który prowadzi w drugiej lidze i szykuje się do powrotu do ekstraklasy, mówi się, że to pierwszy klub w Polsce, w którym kibice przejęli dużą część władzy. Na trybunach są tłumy (mecz Lecha oglądało ostatnio 15 tys. osób), nie ma burd, ale piłkarze drużyn przyjezdnych i sędziowie zwracają uwagę, że kibice ochroniarze zaczepiają ich w tunelu prowadzącym na boisko. - Polityka, jaką prowadzi Lech, nie jest dobrym rozwiązaniem. Co zrobią władze poznańskiego klubu, gdy zaczną funkcjonować jako spółka akcyjna? Wątpię, by przyszli akcjonariusze zaakceptowali rządy szalikowców - twierdzi Krzysztof Miklas. Zarząd Lecha nie obawia się tego: chce jednocześnie urynkowić i klub, i kibiców. Może jest to rozwiązanie warte naśladowania?
O kształcie i przyszłości polskich klubów ostatecznie i tak zadecyduje rynek. Inwestorzy przyjdą tam, gdzie sytuacja własnościowa będzie klarowna, a kibice nie będą dla klubu zagrożeniem, lecz wsparciem. Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, reguły muszą być przejrzyste. Przeciętny roczny budżet pierwszoligowego klubu przekracza 3 mln USD. Najzamożniejsi wydają nawet 9 mln USD. Zespoły walczące o najwyższe lokaty w tabeli płacą niektórym graczom nawet 150-200 tys. USD rocznie. Wkrótce większość drużyn zostanie sportowymi spółkami akcyjnymi, a kibice nie będą mieli powodów do nazywania prezesów złodziejami i oszustami, bo spółki publiczne podlegają wielostopniowej kontroli.
Kibice są rozczarowani rynkowymi mechanizmami. Narzekają na ligową biedę, ale rządy silnych prezesów, wprowadzających dyscyplinę finansową, traktują jako zamach na drużynę i prawa kibiców. Chcą decydować o tym, kto będzie trenerem, kto ma występować w podstawowym składzie. Znowu odżywają więc konflikty z prezesami.
- Prezesi klubów nie mają pojęcia, w jaki sposób współpracować z kibicami. Tymczasem ani oddawanie im części władzy, ani odgradzanie się od fanów wysokimi płotami nie jest dobrym rozwiązaniem - uważa Jan Krzysztof Bielecki, były premier, członek Rady Patronackiej PZPN.
W zachodnich ligach fani krytykują działaczy, ale zdecydowanie częściej swe niezadowolenie okazują, tupiąc, bucząc lub wymachując chusteczkami. W Polsce ten sposób wyrażania dezaprobaty nie ma naśladowców. Najczęściej dochodzi do prób szantażu i wyzwisk. - Kibice nie są od wywierania presji na graczy ani od rządzenia klubami. Mogą krytykować władze, nawet ostro, bo przecież stadion piłkarski to nie miejsce modlitw, ale nie mogą szantażować prezesów - mówi Zbigniew Boniek, wiceprezes PZPN.
Boniek nie wini za to wyłącznie kibiców. Uważa, że działacze futbolowi są co najmniej współwinni. Zamiast dbać o widza, starać się, by czuł się bezpiecznie i zapewniać mu komfortowe warunki oglądania meczów, przez lata manipulowali szalikowcami, a czasem przy ich cichym wsparciu prowadzili nieczystą grę poza boiskiem. Nie inwestowano także w infrastrukturę, dlatego polskie stadiony nie spełniają dziś żadnych norm. - Tymczasem nawet najbardziej fanatyczny kibic zaproszony do eleganckiej restauracji i posadzony przy schludnie nakrytym stole pokornieje i przestaje się zachowywać jak bywalec podłej piwiarni. Podobnie byłoby na dobrych stadionach - tłumaczy Boniek.
- Kibice mogliby na wzór angielski zostać drobnymi akcjonariuszami klubów, uzyskując na przykład 2 proc. udziałów w spółkach. Wówczas rodzi się nowy rodzaj odpowiedzialności. Niestety, polscy prezesi nie są przygotowani na podejmowanie takich wyzwań. Na spotkaniu z szefami śląskich drużyn czułem się jak w państwowym zakładzie pracy na początku lat 90. - opowiada Jan Krzysztof Bielecki.
Działacze, którzy nie potrafią współpracować z kibicami, próbują ich po prostu kupić, bo to gwarantuje przychylność trybun i chroni przed krytyką. Szalikowcy Legii zawarli ugodę z prezesem Leszkiem Miklasem, w wyniku czego obniżono ceny biletów, a posiadaczom identyfikatorów obiecano tańsze wejściówki. Jeśli jednak Legia zadebiutuje na Giełdzie Papierów Wartościowych, o pieniądzach w klubie powinien decydować rynek, a nie nawet najbardziej oddani i wpływowi kibice. - Kibice sądzą, że swą frustrację mogą bezkarnie wyładowywać na majątku klubu. Wpadają w złość po kilku słabszych meczach, chcieliby zmieniać trenerów, kupować lub sprzedawać zawodników - mówi Leszek Miklas. Prezes Legii przyznaje, że szalikowcy mają dziś duże możliwości zaszkodzenia reformującym się klubom. Mogą odstraszyć inwestorów, narazić klub na kary finansowe i doprowadzać do zamknięcia stadionu. - Z powodu złego zachowania kibiców straciliśmy 3-4 mln zł. Ze współpracy zrezygnowała m.in. firma ubezpieczeniowa, która była bliska podpisania z nami kontraktu reklamowego - ubolewa Miklas.
- W Polsce nie ma jeszcze grup kibiców stanowiących odpowiednik hiszpańskich socios, fanów nie wpływających na rządzenie klubem, ale aktywnie wspierających drużynę - komentuje Tomasz Wołek, który w 1973 r. zakładał pierwszy klub kibica w Lechii Gdańsk (ówczesny wiceprezes Lechii, osiemnastoletni Donald Tusk, paradował w cylindrze w barwach drużyny). Dzięki socios hiszpańskie kluby zarabiają dziesiątki milionów dolarów ze sprzedaży karnetów. W zamian za to zapraszają fanów na zgromadzenia generalne klubów i gwarantują im pierwszeństwo zakupu biletów na mecze rozgrywek europejskich.
Czy potrafimy zaadaptować hiszpańskie wzory? - Nasi fani otrzymują pomoc finansową: złotówka ze sprzedaży każdego biletu jest przeznaczana na klub kibica, po niektórych spotkaniach szalikowcy otrzymują nawet 10 tys. zł! - mówi Andrzej Sondej, rzecznik prasowy Pogoni Szczecin. - Część służby ochroniarskiej stanowią kibice, którzy pilnują porządku na trybunach i pobierają za to wynagrodzenie. Pomagamy też w zakupie materiałów pirotechnicznych - opowiada Radosław Sołtys, przed kilku laty kibic Lecha Poznań, dziś członek zarządu klubu.
O poznańskim Lechu, który prowadzi w drugiej lidze i szykuje się do powrotu do ekstraklasy, mówi się, że to pierwszy klub w Polsce, w którym kibice przejęli dużą część władzy. Na trybunach są tłumy (mecz Lecha oglądało ostatnio 15 tys. osób), nie ma burd, ale piłkarze drużyn przyjezdnych i sędziowie zwracają uwagę, że kibice ochroniarze zaczepiają ich w tunelu prowadzącym na boisko. - Polityka, jaką prowadzi Lech, nie jest dobrym rozwiązaniem. Co zrobią władze poznańskiego klubu, gdy zaczną funkcjonować jako spółka akcyjna? Wątpię, by przyszli akcjonariusze zaakceptowali rządy szalikowców - twierdzi Krzysztof Miklas. Zarząd Lecha nie obawia się tego: chce jednocześnie urynkowić i klub, i kibiców. Może jest to rozwiązanie warte naśladowania?
O kształcie i przyszłości polskich klubów ostatecznie i tak zadecyduje rynek. Inwestorzy przyjdą tam, gdzie sytuacja własnościowa będzie klarowna, a kibice nie będą dla klubu zagrożeniem, lecz wsparciem. Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, reguły muszą być przejrzyste. Przeciętny roczny budżet pierwszoligowego klubu przekracza 3 mln USD. Najzamożniejsi wydają nawet 9 mln USD. Zespoły walczące o najwyższe lokaty w tabeli płacą niektórym graczom nawet 150-200 tys. USD rocznie. Wkrótce większość drużyn zostanie sportowymi spółkami akcyjnymi, a kibice nie będą mieli powodów do nazywania prezesów złodziejami i oszustami, bo spółki publiczne podlegają wielostopniowej kontroli.
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.