Szok po ataku terrorystów na Amerykę może obudzić ludzi z "letargu przeżuwania"
Justyna Kobus: Pani najnowszy film "Strzał w serce" to pytanie o korzenie przemocy. Po ataku terrorystów na Amerykę zyskało wyjątkową aktualność.
Agnieszka Holland: Na dobrą sprawę Garry’ego, który zabija dwoje niewinnych ludzi i domaga się dla siebie kary śmierci, można uznać za terrorystę samobójcę. Ale film aktualizuje też wiele innych, ważnych kwestii. Nie jestem jednak pewna, czy teraz właśnie w Ameryce jest czas, by zadawać takie pytania. Teraz jest czas wieszania flag narodowych i demonstrowania siły, a nie słabości. Jeszcze nie wiemy, jak ostatnie wydarzenia zmienią Amerykę.
- Czy zmienią też amerykańskie kino?
- Być może ten szok obudzi ludzi z "letargu przeżuwania". Zorientują się, że świat jest naprawdę skomplikowany i jeśli nie będziemy zadawali sobie ważnych pytań, próbowali zrozumieć postaw ludzi różniących się od nas, obcych kultur, to sami sobie ukręcimy sznur na szyję. Kino się nie zmieni dopóty, dopóki nie zmieni się świadomość świata, dopóki ludzie nie znajdą w sobie odwagi, by zmierzyć się z jego problemami. Ta odwaga po okresie zimnej wojny jakoś wystygła. Rzeczywistość przestała być manichejska, stała się tak skomplikowana, że zaczęliśmy uciekać w jak największe uproszczenia - ogłupiające, nie wymagające refleksji.
- Na amerykańskich stronach internetowych poświęconych kinu pojawiły się przepowiednie, że atak terrorystów usprawiedliwi nową falę przemocy i agresji w kinie.
- A może będzie odwrotnie? Może Hollywood zrozumie, że kreując obrazy emanujące przemocą prowokuje w jakiś sposób takie wydarzenia? Na razie wszystko na to wskazuje - wstrzymano przecież premiery kilku filmów, które mogłyby w jakiś sposób sprofanować tę tragedię. To, co się stało, musi wywołać refleksję. Chyba że dotknie nas stan wojenny i uwierzymy, że oto mamy wspólnego wroga i musimy być zwarci i gotowi, by go pokonać. Wszystko zależy od tego, czy czeka nas regularna wojna, czy też konflikt "pełzający".
- Czy Ameryka zmieniła pani kino? Milos Forman często powtarza, że jako filmowiec urodził się tutaj od nowa.
- Robienie kina w obcej dla siebie rzeczywistości wyostrza zmysł obserwacji, ale też wymaga większego wysiłku, by tę rzeczywistość zinterpretować. Myślę jednak, że dzięki temu filmowcy z zewnątrz mają do powiedzenia Amerykanom dużo o nich samych.
- Dlaczego kino Agnieszki Holland jest takie ponure?
- Lubię ponure historie. Może dlatego, że dają one szansę na katharsis? Pogodne opowieści są od początku do końca takie same. Nigdy nie lubiłam jednoznaczności.
- "Strzał w serce" jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć nazwano "amerykańskim Dostojewskim".
- Kiedy przeczytałam scenariusz, a potem książkę Michaela Gilmore’a, uderzyło mnie, że to takie połączenie Faulknera z Dostojewskim. Cała opowieść wyrasta z mitologii amerykańskiej, ale położenie akcentu na jej moralny wydźwięk czyni z niej przede wszystkim opowieść o zagadce ludzkiej duszy. Najbardziej urzekła mnie wieloznaczność tej historii. W filmie - jak w życiu - stawiamy pytania, ale niekoniecznie znajdujemy na nie odpowiedzi. Co najwyżej zbliżamy się do prawdy.
- "Strzał w serce" będzie porównywany do "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego.
- W moim filmie - inaczej niż u Kieślowskiego - problem kary śmierci nie jest najistotniejszy. Naprawdę ważne są relacje pomiędzy braćmi, którzy są niczym Kain i Abel. Interesowało mnie pokazanie procesu ich wzajemnego poznawania się, trudnej braterskiej miłości, która się pomiędzy nimi rodzi. Pojawia się też kwestia amerykańskiego systemu sprawiedliwości, ale najistotniejsze pytania dotyczą tajemnicy ludzkiej duszy.
- Czy w Ameryce jest popyt na taką dostojewszczyznę?
- Dostojewski był tu zawsze bardzo cenionym pisarzem. Mnie z kolei zawsze intrygowało, do jakiego stopnia możemy kierować własnym losem, a do jakiego jesteśmy zdeterminowani przez rodzinę, mitologię, kulturę, z której wychodzimy. Bohater mojego filmu nie był kochany, ojciec dręczył go psychicznie. Młodszego brata los oszczędził i udało mu się wiele w życiu osiągnąć. Ale to nie jest taka prosta zależność - trudne dzieciństwo nie zawsze oznacza przegrane życie. Często ludzie nieszczęśliwi jako dzieci znajdują w sobie niebywałą siłę. Nie wiemy, co tak naprawdę przesądza o naszych życiowych wyborach. Przymierzamy więc w filmie różne wersje tej samej historii, zbliżamy się do prawdy, to znów oddalamy. W tym tkwi piękno podróży w głąb człowieka.
- Pani nowy projekt to również tzw. kino ambitne. Czyżby nie chciała pani odnosić sukcesów na rynku?
- Na rynku jest też miejsce dla trudniejszych tematów. Poza tym tylu twórców z wielkim powodzeniem realizuje filmy łatwe i przyjemne... Nowy obraz, do którego rozpoczynamy zdjęcia 10 października w Polsce, będzie nosił tytuł "Julia wraca do domu". To historia Kanadyjki polskiego pochodzenia, która początkowo uważa się za osobę szczęśliwą. Potem okazuje się, że mąż ją zdradza, a synek jest umierający i ona musi się jakoś w tym odnaleźć. Przyjeżdża do Polski, by leczyć go z pomocą uzdrowiciela. Chłopiec na krótko zdrowieje, a ona z wdzięczności zakochuje się w cudotwórcy. To opowieść o miłości i śmierci. O przeznaczeniu i o tym, do jakiego stopnia akceptacja swego losu jest rezygnacją, a do jakiego mądrością.
- Czy w roli Julii obsadzi pani Nastasję Kinsky?
- Myślałam o tym, ale wróciłam do aktorki, którą od początku widziałam jako Julię - do Australijki Mirandy Otto, która właśnie zagrała we "Władcy pierścieni". To znakomita aktorka.
- Wiosną zaczyna pani zdjęcia do "Hanemanna" według powieści Stefana Chwina. To literatura trudna do ekranizacji. Będzie to film polski czy uniwersalny?
- Oczywiście, że uniwersalny. To fascynujący temat - los człowieka z pogranicza kultur. Scenariusz pisałam razem z moją siostrą Magdą Łazarkiewicz. Starałyśmy się być wierne książce, a jednocześnie sprawić, by była to naprawdę interesująca historia filmowa.
Rozmawiała Justyna Kobus
Agnieszka Holland: Na dobrą sprawę Garry’ego, który zabija dwoje niewinnych ludzi i domaga się dla siebie kary śmierci, można uznać za terrorystę samobójcę. Ale film aktualizuje też wiele innych, ważnych kwestii. Nie jestem jednak pewna, czy teraz właśnie w Ameryce jest czas, by zadawać takie pytania. Teraz jest czas wieszania flag narodowych i demonstrowania siły, a nie słabości. Jeszcze nie wiemy, jak ostatnie wydarzenia zmienią Amerykę.
- Czy zmienią też amerykańskie kino?
- Być może ten szok obudzi ludzi z "letargu przeżuwania". Zorientują się, że świat jest naprawdę skomplikowany i jeśli nie będziemy zadawali sobie ważnych pytań, próbowali zrozumieć postaw ludzi różniących się od nas, obcych kultur, to sami sobie ukręcimy sznur na szyję. Kino się nie zmieni dopóty, dopóki nie zmieni się świadomość świata, dopóki ludzie nie znajdą w sobie odwagi, by zmierzyć się z jego problemami. Ta odwaga po okresie zimnej wojny jakoś wystygła. Rzeczywistość przestała być manichejska, stała się tak skomplikowana, że zaczęliśmy uciekać w jak największe uproszczenia - ogłupiające, nie wymagające refleksji.
- Na amerykańskich stronach internetowych poświęconych kinu pojawiły się przepowiednie, że atak terrorystów usprawiedliwi nową falę przemocy i agresji w kinie.
- A może będzie odwrotnie? Może Hollywood zrozumie, że kreując obrazy emanujące przemocą prowokuje w jakiś sposób takie wydarzenia? Na razie wszystko na to wskazuje - wstrzymano przecież premiery kilku filmów, które mogłyby w jakiś sposób sprofanować tę tragedię. To, co się stało, musi wywołać refleksję. Chyba że dotknie nas stan wojenny i uwierzymy, że oto mamy wspólnego wroga i musimy być zwarci i gotowi, by go pokonać. Wszystko zależy od tego, czy czeka nas regularna wojna, czy też konflikt "pełzający".
- Czy Ameryka zmieniła pani kino? Milos Forman często powtarza, że jako filmowiec urodził się tutaj od nowa.
- Robienie kina w obcej dla siebie rzeczywistości wyostrza zmysł obserwacji, ale też wymaga większego wysiłku, by tę rzeczywistość zinterpretować. Myślę jednak, że dzięki temu filmowcy z zewnątrz mają do powiedzenia Amerykanom dużo o nich samych.
- Dlaczego kino Agnieszki Holland jest takie ponure?
- Lubię ponure historie. Może dlatego, że dają one szansę na katharsis? Pogodne opowieści są od początku do końca takie same. Nigdy nie lubiłam jednoznaczności.
- "Strzał w serce" jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć nazwano "amerykańskim Dostojewskim".
- Kiedy przeczytałam scenariusz, a potem książkę Michaela Gilmore’a, uderzyło mnie, że to takie połączenie Faulknera z Dostojewskim. Cała opowieść wyrasta z mitologii amerykańskiej, ale położenie akcentu na jej moralny wydźwięk czyni z niej przede wszystkim opowieść o zagadce ludzkiej duszy. Najbardziej urzekła mnie wieloznaczność tej historii. W filmie - jak w życiu - stawiamy pytania, ale niekoniecznie znajdujemy na nie odpowiedzi. Co najwyżej zbliżamy się do prawdy.
- "Strzał w serce" będzie porównywany do "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego.
- W moim filmie - inaczej niż u Kieślowskiego - problem kary śmierci nie jest najistotniejszy. Naprawdę ważne są relacje pomiędzy braćmi, którzy są niczym Kain i Abel. Interesowało mnie pokazanie procesu ich wzajemnego poznawania się, trudnej braterskiej miłości, która się pomiędzy nimi rodzi. Pojawia się też kwestia amerykańskiego systemu sprawiedliwości, ale najistotniejsze pytania dotyczą tajemnicy ludzkiej duszy.
- Czy w Ameryce jest popyt na taką dostojewszczyznę?
- Dostojewski był tu zawsze bardzo cenionym pisarzem. Mnie z kolei zawsze intrygowało, do jakiego stopnia możemy kierować własnym losem, a do jakiego jesteśmy zdeterminowani przez rodzinę, mitologię, kulturę, z której wychodzimy. Bohater mojego filmu nie był kochany, ojciec dręczył go psychicznie. Młodszego brata los oszczędził i udało mu się wiele w życiu osiągnąć. Ale to nie jest taka prosta zależność - trudne dzieciństwo nie zawsze oznacza przegrane życie. Często ludzie nieszczęśliwi jako dzieci znajdują w sobie niebywałą siłę. Nie wiemy, co tak naprawdę przesądza o naszych życiowych wyborach. Przymierzamy więc w filmie różne wersje tej samej historii, zbliżamy się do prawdy, to znów oddalamy. W tym tkwi piękno podróży w głąb człowieka.
- Pani nowy projekt to również tzw. kino ambitne. Czyżby nie chciała pani odnosić sukcesów na rynku?
- Na rynku jest też miejsce dla trudniejszych tematów. Poza tym tylu twórców z wielkim powodzeniem realizuje filmy łatwe i przyjemne... Nowy obraz, do którego rozpoczynamy zdjęcia 10 października w Polsce, będzie nosił tytuł "Julia wraca do domu". To historia Kanadyjki polskiego pochodzenia, która początkowo uważa się za osobę szczęśliwą. Potem okazuje się, że mąż ją zdradza, a synek jest umierający i ona musi się jakoś w tym odnaleźć. Przyjeżdża do Polski, by leczyć go z pomocą uzdrowiciela. Chłopiec na krótko zdrowieje, a ona z wdzięczności zakochuje się w cudotwórcy. To opowieść o miłości i śmierci. O przeznaczeniu i o tym, do jakiego stopnia akceptacja swego losu jest rezygnacją, a do jakiego mądrością.
- Czy w roli Julii obsadzi pani Nastasję Kinsky?
- Myślałam o tym, ale wróciłam do aktorki, którą od początku widziałam jako Julię - do Australijki Mirandy Otto, która właśnie zagrała we "Władcy pierścieni". To znakomita aktorka.
- Wiosną zaczyna pani zdjęcia do "Hanemanna" według powieści Stefana Chwina. To literatura trudna do ekranizacji. Będzie to film polski czy uniwersalny?
- Oczywiście, że uniwersalny. To fascynujący temat - los człowieka z pogranicza kultur. Scenariusz pisałam razem z moją siostrą Magdą Łazarkiewicz. Starałyśmy się być wierne książce, a jednocześnie sprawić, by była to naprawdę interesująca historia filmowa.
Rozmawiała Justyna Kobus
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.