Kreacje wirtualnych aktorów powinny być brane pod uwagę podczas nominacji do Oscarów
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, "Final Fantasy" może zapowiadać koniec aktorstwa w filmie. Zarazem jednak może otwierać nową erę kina wirtualnego. Czy ten film, w którym nie występują aktorzy, lecz elektronicznie wykreowane ich namiastki, przyniósł panu satysfakcję artystyczną?
Zygmunt Kałużyński: Jako kinomanowi, owszem. To na pewno materiał do przemyślenia. Jak na osiągnięcie, które mógłbym zaakceptować całym sercem wielowiekowego bywalca kinowego, to jednak za mało. Istotnie doszliśmy do granicy: oto obraz zrobiony od początku do końca przez maszynę...
TR: Jednocześnie nie jest to typowy film animowany, bo poziom animacji jest już tak doskonały, że do złudzenia imituje rzeczywistość.
ZK: Tę trwającą od kilku sezonów ewolucję można by określić jako pochłanianie kina przez środki penetracji wirtualnej. Przeszliśmy już przez kilka etapów: "Truman Show" pokazywał, że życie od urodzenia do śmierci może być przedmiotem spektaklu telewizyjnego, z czego bohater nie zdaje sobie sprawy. Mieliśmy też "eXistenz", gdzie postaci ciągle jeszcze nam bliskie, żywe, wkraczały w świat gry komputerowej i tam musiały sobie stworzyć nowe warunki, by ocalić człowieczeństwo, a jednocześnie dostosować się do owej sztuczności.
TR: Tu mamy ów proces przedstawiony na innej płaszczyźnie. "Final Fantasy" to historia science fiction: opowieść o walce ludzi z przybywającymi z kosmosu wrogimi fantomami. Niejedną podobną historyjkę już oglądaliśmy. Nowością jednak nie jest w tym filmie treść, lecz środki użyte do jej opowiedzenia. Prawdziwi ludzie zostali zagrani przez sztucznych ludzi, wykreowanych w komputerach, a więc przez swego rodzaju aktorskie wirtualne roboty. Komputer urodził nam nowe gwiazdy kina i stanęły one do konkursu z Julią Roberts, George’em Clooneyem i innymi. Właściwie nie widzę teraz przeszkód, by kreacje wirtualnych aktorów brać pod uwagę podczas nominacji do Oscarów. O ile oczywiście będą wystarczająco dobre.
ZK: Ostatnio wirtualna rzeczywistość nie tylko w kinie, ale i w całej kulturze powoduje wiele zgiełku. A mnie się wydaje, że wirtualność była zawsze. Na czym bowiem ona polega? Na tym, że stwarzamy sobie w wyobraźni świat.
TR: Podstawowym przeżyciem wirtualnym naszych przodków, wciąż dostępnym także nam, jest przecież sen.
ZK: Tak, a sen z kolei jest tematem sztuki. Na przykład taki malarz jak Bosch, który pokazywał nam świat wizjonerskich, fantastycznych potworów, i ci wszyscy pisarze, którzy kreowali fikcję według swojej wyobraźni. Przecież mitologia grecka to też jest twórczość wirtualna. Ten obecny zgiełk wokół wirtualności ma tak sensacyjny charakter z tego względu, że użyto nowoczesnych środków elektronicznych. Ale mentalnie, psychologicznie to wcale nie jest takie zaskakujące!
TR: Jest jednak w "Final Fantasy" zupełnie nowy aspekt. Nazwałbym go aspektem związków zawodowych: ten stopień wirtualności, który tutaj obserwujemy, uderza w interes zawodowy aktorów, gdyż stawia pod znakiem zapytania przyszłość tego zawodu. Skoro możemy już wykreować komputerowo w sposób idealny sztucznych aktorów - nadać im nie tylko pożądaną powłokę, ale także kierować nimi tak, by tworzyli na ekranie aktorskie kreacje, to może się zdarzyć, że nie będą nam już potrzebni prawdziwi aktorzy, owe cieszące się sławą i zarobkami (zdecydowanie ponad zasługi i rzeczywistą wartość) gwiazdy?
ZK: Teraz pan, w sposób ironiczny, zahacza o problem, jaki się wyłania w związku z "Final Fantasy". Okazuje się, że cała ta genialna maszyna od strony wartości intelektualnej, a także wartości samego spektaklu filmowego, nie jest w stanie dostarczyć takiego przeżycia, takiej sztuki jak dotychczasowe filmy.
TR: To nieprawda! Na razie mówimy dopiero o narzędziu. Jeśli je udoskonalimy, to z jego pomocą będziemy mogli wykonywać różne utwory. Chwilami mam wrażenie, że prawie dokładnie sto lat po ogłoszeniu wielkiej reformy teatru przez Edwarda Gordona Craiga została zrealizowana jego utopijna idea nadmarionety zastępującej aktora. Craig uważał, że dla efektu artystycznego należy się wznieść ponad cielesne ograniczenia aktorów, a także ograniczenia ich psychiki. Jeżeli wyobrazimy sobie, że zamiast żywego aktora będziemy mieli jego wirtualną wizję, to pozostaje nam tylko jeden brakujący element - talent. Kto jednak powiedział, że ów "wsad talentu" musi pochodzić od aktora? Przecież może on być dodany także przez osobę posługującą się wirtualnym narzędziem. To przecież też człowiek. Uczucia, emocje muszą pochodzić od żywego człowieka, ale nie sądzę, by musiał nim być aktor. Coraz częściej we współczesnych filmach ów "wsad talentu" pochodzi raczej od reżysera niż od manipulowanych przezeń, a zatrudnionych często głównie ze względu na wygląd aktorów.
ZK: Zgodnie z tym, co pan mówi, potrzebny jest nam dzisiaj raczej ktoś taki jak Goya albo Bruegel, który potrafiłby to wykreować.
TR: Tak, mamy już XXI wiek, powinniśmy się jak najszybciej pozbyć przestarzałego podziału zadań przy produkcji filmu. Reżyser, aktor, scenograf? To anachronizmy! Dziś trzeba zdefiniować nowe zawody: kreatorów filmowych wizji.
ZK: Pojawia się jednak zagrożenie: wykreowane wirtualnie postacie okazały się w "Final Fantasy" imitacjami banalnych aktorów w przeciętnych rolach.
TR: Panie Zygmuncie, a kiedy powstawał film, to jego historia zaczęła się od wyrafinowanych arcydzieł czy od pragnienia utrwalenia życia takiego, jakie ono jest - od sfilmowania wjeżdżającego na stację pociągu i wychodzących z fabryki robotnic? Tak wyglądają początki! Nowymi narzędziami najpierw posługują się technicy, eksperymentatorzy. Później przychodzi czas na artystów.
Zygmunt Kałużyński: Jako kinomanowi, owszem. To na pewno materiał do przemyślenia. Jak na osiągnięcie, które mógłbym zaakceptować całym sercem wielowiekowego bywalca kinowego, to jednak za mało. Istotnie doszliśmy do granicy: oto obraz zrobiony od początku do końca przez maszynę...
TR: Jednocześnie nie jest to typowy film animowany, bo poziom animacji jest już tak doskonały, że do złudzenia imituje rzeczywistość.
ZK: Tę trwającą od kilku sezonów ewolucję można by określić jako pochłanianie kina przez środki penetracji wirtualnej. Przeszliśmy już przez kilka etapów: "Truman Show" pokazywał, że życie od urodzenia do śmierci może być przedmiotem spektaklu telewizyjnego, z czego bohater nie zdaje sobie sprawy. Mieliśmy też "eXistenz", gdzie postaci ciągle jeszcze nam bliskie, żywe, wkraczały w świat gry komputerowej i tam musiały sobie stworzyć nowe warunki, by ocalić człowieczeństwo, a jednocześnie dostosować się do owej sztuczności.
TR: Tu mamy ów proces przedstawiony na innej płaszczyźnie. "Final Fantasy" to historia science fiction: opowieść o walce ludzi z przybywającymi z kosmosu wrogimi fantomami. Niejedną podobną historyjkę już oglądaliśmy. Nowością jednak nie jest w tym filmie treść, lecz środki użyte do jej opowiedzenia. Prawdziwi ludzie zostali zagrani przez sztucznych ludzi, wykreowanych w komputerach, a więc przez swego rodzaju aktorskie wirtualne roboty. Komputer urodził nam nowe gwiazdy kina i stanęły one do konkursu z Julią Roberts, George’em Clooneyem i innymi. Właściwie nie widzę teraz przeszkód, by kreacje wirtualnych aktorów brać pod uwagę podczas nominacji do Oscarów. O ile oczywiście będą wystarczająco dobre.
ZK: Ostatnio wirtualna rzeczywistość nie tylko w kinie, ale i w całej kulturze powoduje wiele zgiełku. A mnie się wydaje, że wirtualność była zawsze. Na czym bowiem ona polega? Na tym, że stwarzamy sobie w wyobraźni świat.
TR: Podstawowym przeżyciem wirtualnym naszych przodków, wciąż dostępnym także nam, jest przecież sen.
ZK: Tak, a sen z kolei jest tematem sztuki. Na przykład taki malarz jak Bosch, który pokazywał nam świat wizjonerskich, fantastycznych potworów, i ci wszyscy pisarze, którzy kreowali fikcję według swojej wyobraźni. Przecież mitologia grecka to też jest twórczość wirtualna. Ten obecny zgiełk wokół wirtualności ma tak sensacyjny charakter z tego względu, że użyto nowoczesnych środków elektronicznych. Ale mentalnie, psychologicznie to wcale nie jest takie zaskakujące!
TR: Jest jednak w "Final Fantasy" zupełnie nowy aspekt. Nazwałbym go aspektem związków zawodowych: ten stopień wirtualności, który tutaj obserwujemy, uderza w interes zawodowy aktorów, gdyż stawia pod znakiem zapytania przyszłość tego zawodu. Skoro możemy już wykreować komputerowo w sposób idealny sztucznych aktorów - nadać im nie tylko pożądaną powłokę, ale także kierować nimi tak, by tworzyli na ekranie aktorskie kreacje, to może się zdarzyć, że nie będą nam już potrzebni prawdziwi aktorzy, owe cieszące się sławą i zarobkami (zdecydowanie ponad zasługi i rzeczywistą wartość) gwiazdy?
ZK: Teraz pan, w sposób ironiczny, zahacza o problem, jaki się wyłania w związku z "Final Fantasy". Okazuje się, że cała ta genialna maszyna od strony wartości intelektualnej, a także wartości samego spektaklu filmowego, nie jest w stanie dostarczyć takiego przeżycia, takiej sztuki jak dotychczasowe filmy.
TR: To nieprawda! Na razie mówimy dopiero o narzędziu. Jeśli je udoskonalimy, to z jego pomocą będziemy mogli wykonywać różne utwory. Chwilami mam wrażenie, że prawie dokładnie sto lat po ogłoszeniu wielkiej reformy teatru przez Edwarda Gordona Craiga została zrealizowana jego utopijna idea nadmarionety zastępującej aktora. Craig uważał, że dla efektu artystycznego należy się wznieść ponad cielesne ograniczenia aktorów, a także ograniczenia ich psychiki. Jeżeli wyobrazimy sobie, że zamiast żywego aktora będziemy mieli jego wirtualną wizję, to pozostaje nam tylko jeden brakujący element - talent. Kto jednak powiedział, że ów "wsad talentu" musi pochodzić od aktora? Przecież może on być dodany także przez osobę posługującą się wirtualnym narzędziem. To przecież też człowiek. Uczucia, emocje muszą pochodzić od żywego człowieka, ale nie sądzę, by musiał nim być aktor. Coraz częściej we współczesnych filmach ów "wsad talentu" pochodzi raczej od reżysera niż od manipulowanych przezeń, a zatrudnionych często głównie ze względu na wygląd aktorów.
ZK: Zgodnie z tym, co pan mówi, potrzebny jest nam dzisiaj raczej ktoś taki jak Goya albo Bruegel, który potrafiłby to wykreować.
TR: Tak, mamy już XXI wiek, powinniśmy się jak najszybciej pozbyć przestarzałego podziału zadań przy produkcji filmu. Reżyser, aktor, scenograf? To anachronizmy! Dziś trzeba zdefiniować nowe zawody: kreatorów filmowych wizji.
ZK: Pojawia się jednak zagrożenie: wykreowane wirtualnie postacie okazały się w "Final Fantasy" imitacjami banalnych aktorów w przeciętnych rolach.
TR: Panie Zygmuncie, a kiedy powstawał film, to jego historia zaczęła się od wyrafinowanych arcydzieł czy od pragnienia utrwalenia życia takiego, jakie ono jest - od sfilmowania wjeżdżającego na stację pociągu i wychodzących z fabryki robotnic? Tak wyglądają początki! Nowymi narzędziami najpierw posługują się technicy, eksperymentatorzy. Później przychodzi czas na artystów.
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.