Czy Polacy są społeczeństwem politycznie nieobliczalnym?
Późnym wieczorem w dniu ogłoszenia wyniku wyborów do Sejmu i Senatu zjawił się u mnie niespodziewanie stary kumpel, emerytowany politolog z kawiarni Zielony Balonik w Krakowie. Zbieraliśmy się tam przed laty w gronie osób interesujących się historią współczesną, zastanawialiśmy się, czy "Chińczycy trzymają się mocno" i która frakcja zwycięży w KC PZPR - bo od tego zależał wtedy los chronicznie nieszczęsnej naszej ojczyzny. Po roku 1989 pokłóciliśmy się, bo ja byłem za Mazowieckim, a on za Wałęsą. Cały naród wtedy tak się podzielił, a uratował nas niejaki Tymiński, który nagle o mało co nie został pierwszym prezydentem III RP. Zaimponował wielu wyborcom tym, że ma sklep w Toronto, więc zna się na kapitalizmie. Chodził z czarną walizeczką, strasząc, że ma tam na przeciwników kompromitujące akta służb specjalnych. Pierwszy raz wtedy światowa opinia publiczna ocknęła się z zachwytu nad solidarnościową Polską i pomyślała, że ma do czynienia ze społeczeństwem politycznie nieobliczalnym.
Gdy kumpel wszedł do mego "gabineciku śmiechu" w mieszkaniu M-3, zażądał herbaty Lipton i spytał: - Stary, co teraz robić? Przecież wszystko, co się dzieje, jest snem wariata! - Jakie wszystko? - spytałem rzeczowo. - Człowieku! Dwa wielkie mocarstwa, postawiwszy w stan pogotowia olbrzymie swe armie, szukają - niby słonie pragnące zadeptać mrówkę o morderczym jadzie - jednego brodatego Araba. Zwolennicy brodacza okazują się samobójcami, porywają pasażerskie samoloty, rozwalają nimi symbol kapitalistycznego świata w środku Nowego Jorku, zabijają przy tym tysiące ludzi, a do tego rujnują część głównej kwatery najpotężniejszej armii świata, czyli Pentagonu. W takich okolicznościach polscy wyborcy, też należący do NATO, kiedy zdołali się do ósmej wieczorem wygmerać z foteli, by spełnić na wezwanie episkopatu i prezydenta Kwaśniewskiego obywatelski obowiązek, nagle oprócz lewicy wybrali dwie radykalne prawice głoszące samobójcze programy. - Dlaczego samobójcze? - poprosiłem o doprecyzowanie. - Lepper i Liga Polskich Rodzin są przeciwko integracji europejskiej! I mają antyniemiecką fobię. To nie beton, to kamień łupany! - krzyczał kolega. - Któryś z nich może jeszcze zapuścić brodę jak talib, zamienić się w żywą torpedę i zwalić w gruzy Narodowy Bank Polski w momencie, gdy będzie tam obradowała Rada Polityki Pieniężnej pod przewodnictwem Balcerowicza. Wariactwo, wariactwo!- powtarzał. - Cóż ja ci na to wszystko poradzę - mruknąłem zdenerwowany. - Jest jedno wyjście - dodałem po namyśle. - To sposób "na Parandowskiego". Śp. Henryk Krzeczkowski opowiadał mi, jak w chwili śmierci Chruszczowa, co było niegdyś trzęsieniem ziemi, spotkał Jana Parandowskiego, słynnego znawcę starożytności, który w czasie stalinowskiego terroru zajmował się mitologią grecką i pisał spokojnie piękną książkę "Alchemia słowa" (o pisarstwie i byciu artystą). Tak więc Parandowski - kontynuowałem opowieść - zatrzymał Henia i pyta: "Panie Henryku, co to za zamieszanie na mieście powstało? Podobno ktoś ważny umarł. Dziwnie się nazywał: Chruszczyk, nie Chruszczyk... Kto to był?".
Gdy kumpel wszedł do mego "gabineciku śmiechu" w mieszkaniu M-3, zażądał herbaty Lipton i spytał: - Stary, co teraz robić? Przecież wszystko, co się dzieje, jest snem wariata! - Jakie wszystko? - spytałem rzeczowo. - Człowieku! Dwa wielkie mocarstwa, postawiwszy w stan pogotowia olbrzymie swe armie, szukają - niby słonie pragnące zadeptać mrówkę o morderczym jadzie - jednego brodatego Araba. Zwolennicy brodacza okazują się samobójcami, porywają pasażerskie samoloty, rozwalają nimi symbol kapitalistycznego świata w środku Nowego Jorku, zabijają przy tym tysiące ludzi, a do tego rujnują część głównej kwatery najpotężniejszej armii świata, czyli Pentagonu. W takich okolicznościach polscy wyborcy, też należący do NATO, kiedy zdołali się do ósmej wieczorem wygmerać z foteli, by spełnić na wezwanie episkopatu i prezydenta Kwaśniewskiego obywatelski obowiązek, nagle oprócz lewicy wybrali dwie radykalne prawice głoszące samobójcze programy. - Dlaczego samobójcze? - poprosiłem o doprecyzowanie. - Lepper i Liga Polskich Rodzin są przeciwko integracji europejskiej! I mają antyniemiecką fobię. To nie beton, to kamień łupany! - krzyczał kolega. - Któryś z nich może jeszcze zapuścić brodę jak talib, zamienić się w żywą torpedę i zwalić w gruzy Narodowy Bank Polski w momencie, gdy będzie tam obradowała Rada Polityki Pieniężnej pod przewodnictwem Balcerowicza. Wariactwo, wariactwo!- powtarzał. - Cóż ja ci na to wszystko poradzę - mruknąłem zdenerwowany. - Jest jedno wyjście - dodałem po namyśle. - To sposób "na Parandowskiego". Śp. Henryk Krzeczkowski opowiadał mi, jak w chwili śmierci Chruszczowa, co było niegdyś trzęsieniem ziemi, spotkał Jana Parandowskiego, słynnego znawcę starożytności, który w czasie stalinowskiego terroru zajmował się mitologią grecką i pisał spokojnie piękną książkę "Alchemia słowa" (o pisarstwie i byciu artystą). Tak więc Parandowski - kontynuowałem opowieść - zatrzymał Henia i pyta: "Panie Henryku, co to za zamieszanie na mieście powstało? Podobno ktoś ważny umarł. Dziwnie się nazywał: Chruszczyk, nie Chruszczyk... Kto to był?".
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.