Poczucie, że coś się zawdzięcza, choćby niechcący, bin Ladenowi i jego wychowankom, musi być okropne
Doniesienia agencyjne coraz lepiej pokazują, jak niepospolity talent polityczny charakteryzuje organizatorów zamachów w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Rzeczywiście, trzeba być niezwykle uzdolnionym, by ściągnąć sobie na głowę wszystkie mocarstwa, sparaliżować wszystkich swoich sojuszników, wystawić na śmiertelne ryzyko przyjaciół, ryzykować rozbicie własnych siatek i odcięcie źródeł finansowania. A przy tym wszystkim skonsolidować w skali globalnej relacje polityczne, które chciało się właśnie ostatecznie rozbić w proch. Znać mistrzów. Jeśliby się trzymać klasycznej techniki dochodzeniowej opartej na pytaniu "kto odnosi korzyść ze zbrodni?", natychmiast z grona podejrzanych trzeba by wykreślić talibów i organizację bin Ladena.
Spośród Francuzów na pierwszym miejscu listy podejrzanych też nie należy umieszczać młodych potomków imigrantów z Algierii, tylko niejakiego Jacques’a Chiraca. Gdzie spojrzeć, tam widać jak na dłoni, że czerpie on z zamachów nieustanne korzyści, a może nawet zostanie dzięki nim po raz drugi prezydentem. Jednym z pośrednich skutków ataków w Nowym Jorku i Waszyngtonie była bowiem we Francji gwałtowna zwyżka popularności Chiraca.
Pikanterii dodaje tej sytuacji cicha, ale zacięta rywalizacja między prezydentem a socjalistycznym premierem Jospinem w perspektywie planowanych na najbliższą wiosnę wyborów prezydenckich, w których zapewne obydwaj wystartują. Do tej pory szefowi państwa wiodło się raczej średnio. Początek kadencji miał bardziej niż umiarkowany. Mimo możliwości oparcia się na większości parlamentarnej i swoim rządzie ciągle sprawiał wrażenie, że jakoś nie może wejść w prezydencką rolę. Można było wręcz podejrzewać, że cierpi na tzw. chorobę docenta: ktoś, kto bardzo chce zostać docentem tylko po to, by być docentem, zupełnie traci sens życia, gdy już tym docentem zostanie. Popada wtedy w depresję i nie jest zdolny do dalszych sensownych działań. Jego otoczeniu wydaje się to paradoksem, bo - zdaniem tegoż otoczenia - teraz to dopiero powinien się cieszyć, a on taki smutny. A jaki ma być, skoro już o niczym nie może marzyć?
Pewno z tego smutku dwa lata po objęciu urzędu Chirac zrobił numer, z którego lewica śmieje się do dziś. Niespodziewanie rozwiązał parlament, w którym miał większość, i rozpisał przedterminowe wybory. Wygrała je lewica, co skazało go na kohabitację z nieprzyjaznym sobie rządem i parlamentem aż do końca siedmioletniej kadencji i walnie przyczyniło się do "wyhodowania" wiarygodnego kandydata lewicy w przyszłorocznych wyborach prezydenckich - Lionela Jospina. Oczywiście, można spekulować, że Chirac miał bardzo makiaweliczny plan polegający na poświęceniu wszystkiego, byle tylko Jospin został premierem i "spalił się" w tej roli (o co, jak wiadomo, nietrudno - i co nawet może się sprawdzić). Prawda jednak wydaje się prostsza: Chirac popełnił rozpaczliwe błędy w kalkulacji politycznej. Potem miał jeszcze wiele kłopotów z sędziami śledczymi próbującymi go ścigać za różne afery z okresu, gdy był merem Paryża, a także za opłacanie podróży prywatnych gotówką pochodzącą z niezbyt jasnych źródeł - przed czym uchronił się jedynie dzięki immunitetowi prezydenckiemu. Kiedy jeszcze się okazało, że na tyle demonstracyjnie przechadzał się na golasa w letniej rezydencji, iż uwiecznili go w tym wydaniu fotoreporterzy, wydawało się, że sięgnęliśmy szczytu prezydenckiej tragikomedii. Notowania Chiraca w sondażach były jednak zawsze przyzwoite. Ma on bowiem pewną tajną broń: jest sympatyczny i jakiś taki "swój". Jeśli ma szanse na wygranie z Jospinem - z natury sztywnym, belfrowskim i chłodnym - to właśnie tą bronią.
Obecna sytuacja stwarza idealne warunki temu, kto taką broń posiada. Przerażona publiczność potrzebuje ciepła i ojcowskiej opieki. A tu Chirac jest doskonały. Gdyby ująć rzecz w kategoriach zawodów hippicznych, po 11 września nie stracił punktów na żadnej przeszkodzie. Kilka dni po zamachach był już w Nowym Jorku i Waszyngtonie, pokazując się w towarzystwie George’a W. Busha, Rudolpha Giulianiego i strapionych nowojorczyków, umiejętnie balansując między stanowczymi zapowiedziami zmiażdżenia terrorystów a łzami w oczach. Udało mu się stworzyć tak cenną dla prezydenta aurę "ojca" narodu i jego najsolidniejszej opoki w trudnych chwilach. Jospin próbował odrobić straty, przybywając pierwszy na miejsce eksplozji w Tuluzie, ale Chirac był tam godzinę później i nie dał się wmanewrować w przyklejenie etykietki, że bardziej się interesuje katastrofami w Ameryce niż we własnym kraju. Komentatorzy są zgodni, że Jospin został zepchnięty na drugi plan.
Poczucie, że coś się zawdzięcza - choćby niechcący - bin Ladenowi i jego wychowankom, musi być okropne. Tymczasem może się okazać, że będzie je miało sporo ludzi. Może z dwojga złego lepiej sobie powiedzieć, że się ma talent?
Spośród Francuzów na pierwszym miejscu listy podejrzanych też nie należy umieszczać młodych potomków imigrantów z Algierii, tylko niejakiego Jacques’a Chiraca. Gdzie spojrzeć, tam widać jak na dłoni, że czerpie on z zamachów nieustanne korzyści, a może nawet zostanie dzięki nim po raz drugi prezydentem. Jednym z pośrednich skutków ataków w Nowym Jorku i Waszyngtonie była bowiem we Francji gwałtowna zwyżka popularności Chiraca.
Pikanterii dodaje tej sytuacji cicha, ale zacięta rywalizacja między prezydentem a socjalistycznym premierem Jospinem w perspektywie planowanych na najbliższą wiosnę wyborów prezydenckich, w których zapewne obydwaj wystartują. Do tej pory szefowi państwa wiodło się raczej średnio. Początek kadencji miał bardziej niż umiarkowany. Mimo możliwości oparcia się na większości parlamentarnej i swoim rządzie ciągle sprawiał wrażenie, że jakoś nie może wejść w prezydencką rolę. Można było wręcz podejrzewać, że cierpi na tzw. chorobę docenta: ktoś, kto bardzo chce zostać docentem tylko po to, by być docentem, zupełnie traci sens życia, gdy już tym docentem zostanie. Popada wtedy w depresję i nie jest zdolny do dalszych sensownych działań. Jego otoczeniu wydaje się to paradoksem, bo - zdaniem tegoż otoczenia - teraz to dopiero powinien się cieszyć, a on taki smutny. A jaki ma być, skoro już o niczym nie może marzyć?
Pewno z tego smutku dwa lata po objęciu urzędu Chirac zrobił numer, z którego lewica śmieje się do dziś. Niespodziewanie rozwiązał parlament, w którym miał większość, i rozpisał przedterminowe wybory. Wygrała je lewica, co skazało go na kohabitację z nieprzyjaznym sobie rządem i parlamentem aż do końca siedmioletniej kadencji i walnie przyczyniło się do "wyhodowania" wiarygodnego kandydata lewicy w przyszłorocznych wyborach prezydenckich - Lionela Jospina. Oczywiście, można spekulować, że Chirac miał bardzo makiaweliczny plan polegający na poświęceniu wszystkiego, byle tylko Jospin został premierem i "spalił się" w tej roli (o co, jak wiadomo, nietrudno - i co nawet może się sprawdzić). Prawda jednak wydaje się prostsza: Chirac popełnił rozpaczliwe błędy w kalkulacji politycznej. Potem miał jeszcze wiele kłopotów z sędziami śledczymi próbującymi go ścigać za różne afery z okresu, gdy był merem Paryża, a także za opłacanie podróży prywatnych gotówką pochodzącą z niezbyt jasnych źródeł - przed czym uchronił się jedynie dzięki immunitetowi prezydenckiemu. Kiedy jeszcze się okazało, że na tyle demonstracyjnie przechadzał się na golasa w letniej rezydencji, iż uwiecznili go w tym wydaniu fotoreporterzy, wydawało się, że sięgnęliśmy szczytu prezydenckiej tragikomedii. Notowania Chiraca w sondażach były jednak zawsze przyzwoite. Ma on bowiem pewną tajną broń: jest sympatyczny i jakiś taki "swój". Jeśli ma szanse na wygranie z Jospinem - z natury sztywnym, belfrowskim i chłodnym - to właśnie tą bronią.
Obecna sytuacja stwarza idealne warunki temu, kto taką broń posiada. Przerażona publiczność potrzebuje ciepła i ojcowskiej opieki. A tu Chirac jest doskonały. Gdyby ująć rzecz w kategoriach zawodów hippicznych, po 11 września nie stracił punktów na żadnej przeszkodzie. Kilka dni po zamachach był już w Nowym Jorku i Waszyngtonie, pokazując się w towarzystwie George’a W. Busha, Rudolpha Giulianiego i strapionych nowojorczyków, umiejętnie balansując między stanowczymi zapowiedziami zmiażdżenia terrorystów a łzami w oczach. Udało mu się stworzyć tak cenną dla prezydenta aurę "ojca" narodu i jego najsolidniejszej opoki w trudnych chwilach. Jospin próbował odrobić straty, przybywając pierwszy na miejsce eksplozji w Tuluzie, ale Chirac był tam godzinę później i nie dał się wmanewrować w przyklejenie etykietki, że bardziej się interesuje katastrofami w Ameryce niż we własnym kraju. Komentatorzy są zgodni, że Jospin został zepchnięty na drugi plan.
Poczucie, że coś się zawdzięcza - choćby niechcący - bin Ladenowi i jego wychowankom, musi być okropne. Tymczasem może się okazać, że będzie je miało sporo ludzi. Może z dwojga złego lepiej sobie powiedzieć, że się ma talent?
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.