W Polsce upowszechnia się bezrobocie z wyboru, czyli kultura lenistwa
Do montowni w Mławie próbowałem zatrudnić top menedżerów. Bez skutku. Ostatecznie firmę sprzedałem. Nowi właściciele nadal mają z tym problem - mówi biznesmen Zbigniew Niemczycki, który kilka miesięcy szukał również księgowych do pracy w hotelu w Juracie. Sprowadził ich z Wrocławia. Fachowców nie może znaleźć także Jan Kulczyk. Ryszard Krauze obawia się, że będzie musiał zatrudniać informatyków z Indii lub Rosji. Witold Zaraska dziesięć miesięcy szukał ogrodnika i stolarza umiejącego wykonać zaprojektowaną przez niego bibliotekę. W Polsce mijają się dwa światy: popytu i podaży na rynku pracy. Jest kilkaset tysięcy wakatów, tyle że nie dla osób zarejestrowanych w urzędach pracy.
Negatywna dywidenda poprzedniego systemu
- Wielu moich kolegów ma trudności ze znalezieniem pracowników chcących się uczyć, o odpowiednich predyspozycjach psychicznych i umiejących się dostosować do wymagań - mówi Henryka Bochniarz, szefowa Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Węgierski ekonomista Janos Kornai nazywa to zjawisko transformacyjnym przesunięciem: reformująca się gospodarka tworzy miejsca pracy dla osób o specyficznych umiejętnościach; pracownicy muszą się przekwalifikowywać i dokształcać. W krajach przechodzących transformację klasyczne bezrobocie jest więc, zdaniem Kornaia, "negatywną dywidendą" poprzedniego systemu.
W ostatnim roku nie sposób było znaleźć chętnych na 200 tys. stanowisk - wynika z szacunkowych danych urzędów pracy. W rzeczywistości wakatów może być znacznie więcej, gdyż nie wszystkie są zgłaszane. Brzmi to jak ponury żart, ponieważ pracy nie ma prawie trzy miliony Polaków. - W tej grupie są zarówno ludzie bez odpowiednich kwalifikacji, jak i tacy, których status bezrobotnego zadowala, szczególnie w czasie pobierania zasiłku - uważa Krzysztof Dzierżawski, ekspert Centrum im. Adama Smitha. - Bezrobocie działa na takie osoby jak wirus żółtaczki: na początku wydaje się poważnym zagrożeniem, z czasem okazuje się, że można z nim żyć - dodaje Janusz Lewandowski, poseł PO.
Nieprzydatni kontra potrzebni
Na rynku pracy obserwujemy obecnie falę zwolnień. Powszechny Bank Kredytowy zlikwiduje tysiąc stanowisk. W Banku Przemysłowo-Handlowym pracę straci 1200 osób. W GlaxoSmithKline zwolnionych zostanie 330 osób. Zarząd Fiata Auto Poland chce rozwiązać umowy z 700 pracownikami. Redukcję zatrudnienia o 600 osób zapowiadają Zakłady Metalowe Mesko w Skarżysku-Kamiennej, a w lubelskich fabrykach Daewoo Motor Polska pracę może stracić 2,5 tys. osób. Plan oszczędnościowy w PLL LOT zakłada odejście 15 proc. personelu, a więc około 600 osób. Bez pracy zostanie też ponad 500 osób zatrudnionych w Telewizji Polskiej i mniej więcej tyle samo zatrudnionych w Volkswagen Polska. Zwolnienia zapowiada w sumie niemal 700 firm.
Jednocześnie ponad 500 przedsiębiorstw bez powodzenia szuka fachowców. Prawie 600 pracowników potrzebuje stocznia w Szczecinie (i jednocześnie zwalnia ponad tysiąc osób). Od roku firma ma kłopoty z realizacją zamówienia na chemikaliowce, gdyż nasi spawacze nie potrafią łączyć elementów z dupleksu. Sprowadza więc fachowców z Danii. Podobne trudności ma też Stocznia Gdynia. - Od zaraz przyjęlibyśmy do pracy pięciuset spawaczy, monterów kadłubów i rurociągów okrętowych, malarzy konserwatorów. Problemem jest to, że w Polsce nie ma takich ludzi - tłumaczy Mirosław Piotrowski, rzecznik prasowy stoczni. Kłopoty ze znalezieniem w kraju spawaczy i monterów ma gdański Mostostal - sprowadza ich z Korei. Zagranicznych ekspertów (łącznie ponad 700) zatrudnia większość firm budowlanych. Absolwenci naszych politechnik nie znają się na systemach zabezpieczeń przeciwpożarowych, sieciach energetycznych, wentylacyjnych i teleinformatycznych, a nawet instalacjach sanitarnych w wieżowcach. Tylko w Trójmieście siedemnaście firm poszukuje specjalistów z zakresu technologii elektronicznych. W Tczewie praca czeka na kilkunastu inżynierów elektroników. W Warszawie natychmiast potrzeba 130 administratorów systemów informatycznych.
Na rynku brakuje nie tylko wykształconych specjalistów. W Tarnowskich Górach poszukiwane są szwaczki obsługujące owerloki. W Zielonej Górze nie ma kucharzy, ogrodników znających się na roślinach ozdobnych, elektromonterów dźwigów i krojczych elementów odzieży. W Gdańsku potrzebni są cieśle okrętowi oraz inżynierowie mechanicy specjalizujący się w środkach transportu wodnego. W wielu miastach od ponad pół roku praca czeka na ślusarzy, dekarzy, elektryków, tokarzy, frezerów, blacharzy samochodowych, a nawet murarzy, kafelkarzy, monterów płyt gipsowych i sprzątaczy.
Dyplomowani bezrobotni
W ciągu najbliższych pięciu lat zabraknie nam prawie 60 proc. ludzi wykonujących tzw. nowoczesne zawody, a gdyby wzrost gospodarczy był szybszy od prognozowanego - nawet 70 proc., co oznacza pół miliona nowych miejsc pracy - wynika z badań Międzyresortowego Zespołu do Prognozowania Popytu na Pracę. Co więcej, rozwój technologii sprawi, że do 2010 r. powstanie 150-200 tys. miejsc pracy, których obecnie nikt nie potrafi jeszcze ani nazwać, ani scharakteryzować. Specjalistów, którymi można by te stanowiska obsadzić, nie ma wśród prawie 200 tys. absolwentów szkół wyższych i średnich. Joshua Jenkins, ekonomista z University of Chicago, nazywa takich ludzi fachowcami bez kompetencji albo dyplomowanymi bezrobotnymi. - Absolwenci większości polskich uczelni przygotowani są do wykonywania zawodu tylko teoretycznie. Nieliczni się dokształcają, są kreatywni i zaangażowani - mówi Jerzy Krzanowski, współwłaściciel firmy Nowy Styl. Po kilku niepowodzeniach w pracy ci ludzie mogą się stać bezrobotnymi z wyboru, wolącymi pobierać zasiłek, niż pracować.
- Wielu absolwentów koncepcję swojej zawodowej przyszłości bierze z kapelusza. Od razu żądają 3-5 tys. zł pensji, telefonu i samochodu. Dopiero po kilku nieudanych próbach wejścia na rynek część z nich modyfikuje swoje oczekiwania - tłumaczy Jacek Męcina z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, autor badań na temat bezrobocia wśród młodzieży.
Kultura lenistwa
W PRL i na początku lat 90. absolwenci polskich szkół i uczelni raczej nie mieli problemów z dostaniem pracy, oduczyli się więc rywalizacji. - Nie przejmowali się nawet wtedy, gdy lądowali na zasiłku - dołączali w ten sposób do zwolenników "kultury lenistwa". Niektórzy po skończeniu szkoły nie szukali pracy, lecz od razu rejestrowali się w urzędzie i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wyjeżdżali na wakacje - opowiada prof. Ireneusz Białecki, socjolog.
- Młodzi ludzie chcą mieć dom, samochód i dobrą pracę i są przekonani, że osiągną to wszystko w kilka lat, w dodatku bez wysiłku. To kompletne niezrozumienie zachodniego etosu pracy: tam nic nie przychodzi bez wysiłku, często znacznie przekraczającego ośmiogodzinną normę. I to w warunkach nowoczesnej gospodarki, co oznacza, że w kraju takim jak Polska na sukces trzeba pracować jeszcze ciężej - mówi prof. Andrzej Koźmiński, rektor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Tymczasem u nas - wedle badań Pentora - aż 17 proc. zatrudnionych na efektywne działania przeznacza zaledwie kwadrans dziennie! Oznacza to, że co szósty pozoruje pracę, wyłudzając wynagrodzenie. GUS oszacował z kolei, że w Polsce na tysiąc opłaconych godzin przeciętnie pracuje się przez 857 (143 godziny spędzamy na załatwianiu prywatnych spraw). Gdy złudzenia się rozwiewają i sukces nie przychodzi, młodzi ludzie w ogóle zniechęcają się do szukania pracy.
Bezrobotni z wyboru
Jerzy Surdykowski zauważył, że społeczeństwa zaczynają się dzielić na wysoko wykwalifikowaną i mocno zapracowaną mniejszość, która żyje z obrotu papierami i ideami, oraz bezczynną większość, dobrze się czującą bez zajęcia. Na Zachodzie zjawisko to nazywa się kulturą bezrobocia: brak zapału do poszukiwania pracy jest dziedziczny, a wielu osobom po prostu bardziej opłaca się pobierać zasiłek, niż pracować.
- W Polsce w ostatnich pięciu latach wzrosła liczba osób wracających na zasiłek. Żyje się z niego, dopóki można, a potem podejmuje pracę na sześć miesięcy, aby znów móc być bezrobotnym - zauważa Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Kiedy kończy się zasiłek, aspiracje i potrzeby tych ludzi są już tak małe, że zadowalają się niskimi okazjonalnymi dochodami. Wedle danych GUS, aż 82 proc. z nich wystarczają dochody poniżej 200 zł miesięcznie. Trzecia część żyje z rent i emerytur rodziców lub zasiłków na dzieci. To zaskakujące, że osoby te, szczególnie mieszkające na wsi, nie chcą podejmować prac dorywczych. - To kompleks parobka, pokutujący na polskiej wsi i w miasteczkach od czasu zniesienia pańszczyzny. Można przymierać głodem, skazać dzieci na nędzę, ale nie podejmie się pracy u bogatszego gospodarza. Można nawet kraść czy pędzić bimber, ale pracować jako parobek? Nigdy! - tłumaczy Bogdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
Długie pozostawanie bez zajęcia wywołuje - zdaniem psychologów - syndrom zniechęconego pracownika (discourage worker). - Zniechęceni przyjmują postawę roszczeniową. Pogodzili się już ze swoim statusem, niczym się nie interesują, rzadko myślą o przyszłości - opisuje ich sytuację Andrzej Samson, psycholog. Tacy ludzie najczęściej pochodzą z małych miast i wsi. Większość żyje w zniszczonych blokach albo przedwojennych budynkach komunalnych. - Tam panują wręcz idealne warunki do utrwalenia się stylu życia bez pracy: osoby bezrobotne łatwo przejmują od siebie negatywne wzorce zachowań, upewniają się nawzajem w słuszności wyboru takiego życia - mówi prof. Mieczysław Socha z Uniwersytetu Warszawskiego, współautor książki "Strukturalne podstawy bezrobocia w Polsce". - Etos pracy w takich miejscach nigdy nie był silny, dlatego bezrobocie wydaje się tam stanem naturalnym. Przedsiębiorczość najpierw budzi zdziwienie, potem złość, a w końcu agresję. Osoby radzące sobie są obiektem niechęci, bo burzą spokój "wspólnoty lenistwa" - tłumaczy prof. Augustyn Bańka.
Etatowi bezrobotni
Im dłużej pobiera się zasiłek, tym mniejsza jest motywacja do podjęcia pracy - wynika z badań przeprowadzonych w 24 krajach na zlecenie Rady Europy. Utrwala się syndrom etatowego bezrobotnego. Dzieje się tak szczególnie w państwach, gdzie z zasiłków można w praktyce korzystać niemal przez całe życie, jak w Belgii czy Włoszech. Aż 70 proc. bezrobotnych w tych krajach można nazwać etatowymi. - W świecie postkomunistycznym upowszechniły się postawy żebraczo-roszczeniowe. Ale nie są one obce także Europie Zachodniej. Stąd tylu tam "etatowych" bezrobotnych. To cena, jaką płacimy za państwo opiekuńcze, powodujące - chociaż wolniej od komunizmu - korozję moralną - uważa prof. Jan Winiecki z Uniwersytetu Europejskiego we Frankfurcie.
Tylko 1 proc. badanych przez CBOS Polaków uważa, że bezrobotni pozostający dłużej bez pracy się dokształcają. Na pytanie, czym się w takim razie zajmują, 54 proc. ankietowanych odpowiedziało, że spędzają czas z kolegami, znajomymi, rodziną - po prostu leniuchują.
64 proc. respondentów było zdania, że pracę powinno zapewnić państwo - najlepiej w formie robót publicznych. Tymczasem z badań nad efektywnością polityki na rynku pracy przeprowadzonych na Uniwersytecie St. Gallen wynika, że roboty publiczne są najgorszą formą pomocy. - Bezrobotni tylko czekają, kiedy urząd zorganizuje dla nich prace: mało użyteczne lub wręcz niepotrzebne, ale stwarzające złudzenie, że państwo wciąż o nich myśli. Roboty publiczne kształtują najgorsze wzorce zachowań: bierność i przekonanie, że można robić byle co, a państwo za to zapłaci - tłumaczy prof. Socha.
Śmierć na stojąco, czyli jednowymiarowi pseudofachowcy
O ile można zrozumieć, że ludzie słabo wykształceni nie potrafią reagować na sytuację na rynku pracy, stają się bezradni i zagubieni, o tyle dołączanie do "kultury lenistwa" przez osoby z wyższym wykształceniem jest alarmujące. - Wiele osób, również legitymujących się dyplomami wyższych szkół, nie dostrzega, że obecnie praca jest tylko dla ponadprzeciętnych oraz naprawdę chcących pracować - mówi Irena Wolińska, dyrektor Departamentu Polityki Rynku Pracy w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. - Ani młodzi ludzie, ani ich rodzice nie zdają sobie sprawy z tego, że w najbliższych latach czeka nas rewolucja techniczno-cywilizacyjna. Rosnąć będzie bezrobocie wśród osób niewykwalifikowanych, a poszukiwani będą specjaliści wyższego szczebla. Jeśli nie poprawimy jakości kształcenia w szkołach wyższych, po wejściu do unii umrzemy na stojąco, czyli zostaniemy zastąpieni przez fachowców z zagranicy - dodaje Piotr Nowina-Konopka, rektor Centrum Badań i Edukacji Europejskiej.
- W społeczeństwie postindustrialnym przestają się liczyć formalne kwalifikacje, zanika kult dyplomu. Trzeba mieć konkretne umiejętności - zauważa prof. Bańka. - Szkolimy jednowymiarowych fachowców, tymczasem pracodawcy szukają ludzi kreatywnych, elastycznych - dodaje Henryka Bochniarz.
Właściciele firm pozbywają się mało wydajnych, nie uczących się pracowników, bo na wolnym rynku nie płaci się za stanowisko, lecz pracę. - Amerykanie zwolnienie zwykle wykorzystują do poprawienia swojej sytuacji zawodowej i materialnej. U nas osoby zwolnione ze stanowisk kierowniczych zadowalają się niższym albo równorzędnym stanowiskiem. Interesuje ich tylko w miarę bezpieczne przetrwanie - zauważa Leszek Mellibruda, psycholog biznesu.
Klęska wzrostu
Paradoksalnie można powiedzieć, że mamy szczęście, iż tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 proc. rocznie. Gdyby było wyższe, zabrakłoby fachowców umiejących ten wzrost wykorzystać. Największym naszym problemem są menedżerowie. Wedle oceny Deloitte & Touche, jedynie 2 proc. spośród 120 tys. członków kadry kierowniczej spełnia zachodnie standardy. De facto potrzeba nam więc ponad 100 tys. fachowców tylko do zarządzania gospodarką.
O jakości naszych kadr mogliśmy się przekonać po wstąpieniu do NATO. Wśród prawie 200 tys. żołnierzy Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej nie znalazło się 200 osób mogących objąć stanowiska w strukturach dowodzenia i sztabach sojuszu w Europie. Generał Wesley Clark, poprzedni dowódca sił NATO w Europie, pytał naszych polityków, czy zamierzają zapłacić amerykańskim żołnierzom z konieczności pracującym za Polaków.
Negatywna dywidenda poprzedniego systemu
- Wielu moich kolegów ma trudności ze znalezieniem pracowników chcących się uczyć, o odpowiednich predyspozycjach psychicznych i umiejących się dostosować do wymagań - mówi Henryka Bochniarz, szefowa Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Węgierski ekonomista Janos Kornai nazywa to zjawisko transformacyjnym przesunięciem: reformująca się gospodarka tworzy miejsca pracy dla osób o specyficznych umiejętnościach; pracownicy muszą się przekwalifikowywać i dokształcać. W krajach przechodzących transformację klasyczne bezrobocie jest więc, zdaniem Kornaia, "negatywną dywidendą" poprzedniego systemu.
W ostatnim roku nie sposób było znaleźć chętnych na 200 tys. stanowisk - wynika z szacunkowych danych urzędów pracy. W rzeczywistości wakatów może być znacznie więcej, gdyż nie wszystkie są zgłaszane. Brzmi to jak ponury żart, ponieważ pracy nie ma prawie trzy miliony Polaków. - W tej grupie są zarówno ludzie bez odpowiednich kwalifikacji, jak i tacy, których status bezrobotnego zadowala, szczególnie w czasie pobierania zasiłku - uważa Krzysztof Dzierżawski, ekspert Centrum im. Adama Smitha. - Bezrobocie działa na takie osoby jak wirus żółtaczki: na początku wydaje się poważnym zagrożeniem, z czasem okazuje się, że można z nim żyć - dodaje Janusz Lewandowski, poseł PO.
Nieprzydatni kontra potrzebni
Na rynku pracy obserwujemy obecnie falę zwolnień. Powszechny Bank Kredytowy zlikwiduje tysiąc stanowisk. W Banku Przemysłowo-Handlowym pracę straci 1200 osób. W GlaxoSmithKline zwolnionych zostanie 330 osób. Zarząd Fiata Auto Poland chce rozwiązać umowy z 700 pracownikami. Redukcję zatrudnienia o 600 osób zapowiadają Zakłady Metalowe Mesko w Skarżysku-Kamiennej, a w lubelskich fabrykach Daewoo Motor Polska pracę może stracić 2,5 tys. osób. Plan oszczędnościowy w PLL LOT zakłada odejście 15 proc. personelu, a więc około 600 osób. Bez pracy zostanie też ponad 500 osób zatrudnionych w Telewizji Polskiej i mniej więcej tyle samo zatrudnionych w Volkswagen Polska. Zwolnienia zapowiada w sumie niemal 700 firm.
Jednocześnie ponad 500 przedsiębiorstw bez powodzenia szuka fachowców. Prawie 600 pracowników potrzebuje stocznia w Szczecinie (i jednocześnie zwalnia ponad tysiąc osób). Od roku firma ma kłopoty z realizacją zamówienia na chemikaliowce, gdyż nasi spawacze nie potrafią łączyć elementów z dupleksu. Sprowadza więc fachowców z Danii. Podobne trudności ma też Stocznia Gdynia. - Od zaraz przyjęlibyśmy do pracy pięciuset spawaczy, monterów kadłubów i rurociągów okrętowych, malarzy konserwatorów. Problemem jest to, że w Polsce nie ma takich ludzi - tłumaczy Mirosław Piotrowski, rzecznik prasowy stoczni. Kłopoty ze znalezieniem w kraju spawaczy i monterów ma gdański Mostostal - sprowadza ich z Korei. Zagranicznych ekspertów (łącznie ponad 700) zatrudnia większość firm budowlanych. Absolwenci naszych politechnik nie znają się na systemach zabezpieczeń przeciwpożarowych, sieciach energetycznych, wentylacyjnych i teleinformatycznych, a nawet instalacjach sanitarnych w wieżowcach. Tylko w Trójmieście siedemnaście firm poszukuje specjalistów z zakresu technologii elektronicznych. W Tczewie praca czeka na kilkunastu inżynierów elektroników. W Warszawie natychmiast potrzeba 130 administratorów systemów informatycznych.
Na rynku brakuje nie tylko wykształconych specjalistów. W Tarnowskich Górach poszukiwane są szwaczki obsługujące owerloki. W Zielonej Górze nie ma kucharzy, ogrodników znających się na roślinach ozdobnych, elektromonterów dźwigów i krojczych elementów odzieży. W Gdańsku potrzebni są cieśle okrętowi oraz inżynierowie mechanicy specjalizujący się w środkach transportu wodnego. W wielu miastach od ponad pół roku praca czeka na ślusarzy, dekarzy, elektryków, tokarzy, frezerów, blacharzy samochodowych, a nawet murarzy, kafelkarzy, monterów płyt gipsowych i sprzątaczy.
Dyplomowani bezrobotni
W ciągu najbliższych pięciu lat zabraknie nam prawie 60 proc. ludzi wykonujących tzw. nowoczesne zawody, a gdyby wzrost gospodarczy był szybszy od prognozowanego - nawet 70 proc., co oznacza pół miliona nowych miejsc pracy - wynika z badań Międzyresortowego Zespołu do Prognozowania Popytu na Pracę. Co więcej, rozwój technologii sprawi, że do 2010 r. powstanie 150-200 tys. miejsc pracy, których obecnie nikt nie potrafi jeszcze ani nazwać, ani scharakteryzować. Specjalistów, którymi można by te stanowiska obsadzić, nie ma wśród prawie 200 tys. absolwentów szkół wyższych i średnich. Joshua Jenkins, ekonomista z University of Chicago, nazywa takich ludzi fachowcami bez kompetencji albo dyplomowanymi bezrobotnymi. - Absolwenci większości polskich uczelni przygotowani są do wykonywania zawodu tylko teoretycznie. Nieliczni się dokształcają, są kreatywni i zaangażowani - mówi Jerzy Krzanowski, współwłaściciel firmy Nowy Styl. Po kilku niepowodzeniach w pracy ci ludzie mogą się stać bezrobotnymi z wyboru, wolącymi pobierać zasiłek, niż pracować.
- Wielu absolwentów koncepcję swojej zawodowej przyszłości bierze z kapelusza. Od razu żądają 3-5 tys. zł pensji, telefonu i samochodu. Dopiero po kilku nieudanych próbach wejścia na rynek część z nich modyfikuje swoje oczekiwania - tłumaczy Jacek Męcina z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, autor badań na temat bezrobocia wśród młodzieży.
Kultura lenistwa
W PRL i na początku lat 90. absolwenci polskich szkół i uczelni raczej nie mieli problemów z dostaniem pracy, oduczyli się więc rywalizacji. - Nie przejmowali się nawet wtedy, gdy lądowali na zasiłku - dołączali w ten sposób do zwolenników "kultury lenistwa". Niektórzy po skończeniu szkoły nie szukali pracy, lecz od razu rejestrowali się w urzędzie i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wyjeżdżali na wakacje - opowiada prof. Ireneusz Białecki, socjolog.
- Młodzi ludzie chcą mieć dom, samochód i dobrą pracę i są przekonani, że osiągną to wszystko w kilka lat, w dodatku bez wysiłku. To kompletne niezrozumienie zachodniego etosu pracy: tam nic nie przychodzi bez wysiłku, często znacznie przekraczającego ośmiogodzinną normę. I to w warunkach nowoczesnej gospodarki, co oznacza, że w kraju takim jak Polska na sukces trzeba pracować jeszcze ciężej - mówi prof. Andrzej Koźmiński, rektor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Tymczasem u nas - wedle badań Pentora - aż 17 proc. zatrudnionych na efektywne działania przeznacza zaledwie kwadrans dziennie! Oznacza to, że co szósty pozoruje pracę, wyłudzając wynagrodzenie. GUS oszacował z kolei, że w Polsce na tysiąc opłaconych godzin przeciętnie pracuje się przez 857 (143 godziny spędzamy na załatwianiu prywatnych spraw). Gdy złudzenia się rozwiewają i sukces nie przychodzi, młodzi ludzie w ogóle zniechęcają się do szukania pracy.
Bezrobotni z wyboru
Jerzy Surdykowski zauważył, że społeczeństwa zaczynają się dzielić na wysoko wykwalifikowaną i mocno zapracowaną mniejszość, która żyje z obrotu papierami i ideami, oraz bezczynną większość, dobrze się czującą bez zajęcia. Na Zachodzie zjawisko to nazywa się kulturą bezrobocia: brak zapału do poszukiwania pracy jest dziedziczny, a wielu osobom po prostu bardziej opłaca się pobierać zasiłek, niż pracować.
- W Polsce w ostatnich pięciu latach wzrosła liczba osób wracających na zasiłek. Żyje się z niego, dopóki można, a potem podejmuje pracę na sześć miesięcy, aby znów móc być bezrobotnym - zauważa Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Kiedy kończy się zasiłek, aspiracje i potrzeby tych ludzi są już tak małe, że zadowalają się niskimi okazjonalnymi dochodami. Wedle danych GUS, aż 82 proc. z nich wystarczają dochody poniżej 200 zł miesięcznie. Trzecia część żyje z rent i emerytur rodziców lub zasiłków na dzieci. To zaskakujące, że osoby te, szczególnie mieszkające na wsi, nie chcą podejmować prac dorywczych. - To kompleks parobka, pokutujący na polskiej wsi i w miasteczkach od czasu zniesienia pańszczyzny. Można przymierać głodem, skazać dzieci na nędzę, ale nie podejmie się pracy u bogatszego gospodarza. Można nawet kraść czy pędzić bimber, ale pracować jako parobek? Nigdy! - tłumaczy Bogdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
Długie pozostawanie bez zajęcia wywołuje - zdaniem psychologów - syndrom zniechęconego pracownika (discourage worker). - Zniechęceni przyjmują postawę roszczeniową. Pogodzili się już ze swoim statusem, niczym się nie interesują, rzadko myślą o przyszłości - opisuje ich sytuację Andrzej Samson, psycholog. Tacy ludzie najczęściej pochodzą z małych miast i wsi. Większość żyje w zniszczonych blokach albo przedwojennych budynkach komunalnych. - Tam panują wręcz idealne warunki do utrwalenia się stylu życia bez pracy: osoby bezrobotne łatwo przejmują od siebie negatywne wzorce zachowań, upewniają się nawzajem w słuszności wyboru takiego życia - mówi prof. Mieczysław Socha z Uniwersytetu Warszawskiego, współautor książki "Strukturalne podstawy bezrobocia w Polsce". - Etos pracy w takich miejscach nigdy nie był silny, dlatego bezrobocie wydaje się tam stanem naturalnym. Przedsiębiorczość najpierw budzi zdziwienie, potem złość, a w końcu agresję. Osoby radzące sobie są obiektem niechęci, bo burzą spokój "wspólnoty lenistwa" - tłumaczy prof. Augustyn Bańka.
Etatowi bezrobotni
Im dłużej pobiera się zasiłek, tym mniejsza jest motywacja do podjęcia pracy - wynika z badań przeprowadzonych w 24 krajach na zlecenie Rady Europy. Utrwala się syndrom etatowego bezrobotnego. Dzieje się tak szczególnie w państwach, gdzie z zasiłków można w praktyce korzystać niemal przez całe życie, jak w Belgii czy Włoszech. Aż 70 proc. bezrobotnych w tych krajach można nazwać etatowymi. - W świecie postkomunistycznym upowszechniły się postawy żebraczo-roszczeniowe. Ale nie są one obce także Europie Zachodniej. Stąd tylu tam "etatowych" bezrobotnych. To cena, jaką płacimy za państwo opiekuńcze, powodujące - chociaż wolniej od komunizmu - korozję moralną - uważa prof. Jan Winiecki z Uniwersytetu Europejskiego we Frankfurcie.
Tylko 1 proc. badanych przez CBOS Polaków uważa, że bezrobotni pozostający dłużej bez pracy się dokształcają. Na pytanie, czym się w takim razie zajmują, 54 proc. ankietowanych odpowiedziało, że spędzają czas z kolegami, znajomymi, rodziną - po prostu leniuchują.
64 proc. respondentów było zdania, że pracę powinno zapewnić państwo - najlepiej w formie robót publicznych. Tymczasem z badań nad efektywnością polityki na rynku pracy przeprowadzonych na Uniwersytecie St. Gallen wynika, że roboty publiczne są najgorszą formą pomocy. - Bezrobotni tylko czekają, kiedy urząd zorganizuje dla nich prace: mało użyteczne lub wręcz niepotrzebne, ale stwarzające złudzenie, że państwo wciąż o nich myśli. Roboty publiczne kształtują najgorsze wzorce zachowań: bierność i przekonanie, że można robić byle co, a państwo za to zapłaci - tłumaczy prof. Socha.
Śmierć na stojąco, czyli jednowymiarowi pseudofachowcy
O ile można zrozumieć, że ludzie słabo wykształceni nie potrafią reagować na sytuację na rynku pracy, stają się bezradni i zagubieni, o tyle dołączanie do "kultury lenistwa" przez osoby z wyższym wykształceniem jest alarmujące. - Wiele osób, również legitymujących się dyplomami wyższych szkół, nie dostrzega, że obecnie praca jest tylko dla ponadprzeciętnych oraz naprawdę chcących pracować - mówi Irena Wolińska, dyrektor Departamentu Polityki Rynku Pracy w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. - Ani młodzi ludzie, ani ich rodzice nie zdają sobie sprawy z tego, że w najbliższych latach czeka nas rewolucja techniczno-cywilizacyjna. Rosnąć będzie bezrobocie wśród osób niewykwalifikowanych, a poszukiwani będą specjaliści wyższego szczebla. Jeśli nie poprawimy jakości kształcenia w szkołach wyższych, po wejściu do unii umrzemy na stojąco, czyli zostaniemy zastąpieni przez fachowców z zagranicy - dodaje Piotr Nowina-Konopka, rektor Centrum Badań i Edukacji Europejskiej.
- W społeczeństwie postindustrialnym przestają się liczyć formalne kwalifikacje, zanika kult dyplomu. Trzeba mieć konkretne umiejętności - zauważa prof. Bańka. - Szkolimy jednowymiarowych fachowców, tymczasem pracodawcy szukają ludzi kreatywnych, elastycznych - dodaje Henryka Bochniarz.
Właściciele firm pozbywają się mało wydajnych, nie uczących się pracowników, bo na wolnym rynku nie płaci się za stanowisko, lecz pracę. - Amerykanie zwolnienie zwykle wykorzystują do poprawienia swojej sytuacji zawodowej i materialnej. U nas osoby zwolnione ze stanowisk kierowniczych zadowalają się niższym albo równorzędnym stanowiskiem. Interesuje ich tylko w miarę bezpieczne przetrwanie - zauważa Leszek Mellibruda, psycholog biznesu.
Klęska wzrostu
Paradoksalnie można powiedzieć, że mamy szczęście, iż tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 proc. rocznie. Gdyby było wyższe, zabrakłoby fachowców umiejących ten wzrost wykorzystać. Największym naszym problemem są menedżerowie. Wedle oceny Deloitte & Touche, jedynie 2 proc. spośród 120 tys. członków kadry kierowniczej spełnia zachodnie standardy. De facto potrzeba nam więc ponad 100 tys. fachowców tylko do zarządzania gospodarką.
O jakości naszych kadr mogliśmy się przekonać po wstąpieniu do NATO. Wśród prawie 200 tys. żołnierzy Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej nie znalazło się 200 osób mogących objąć stanowiska w strukturach dowodzenia i sztabach sojuszu w Europie. Generał Wesley Clark, poprzedni dowódca sił NATO w Europie, pytał naszych polityków, czy zamierzają zapłacić amerykańskim żołnierzom z konieczności pracującym za Polaków.
Więcej możesz przeczytać w 42/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.