Rozmowa z SAMEM MENDESEM, reżyserem "American Beauty"
Kinga Dębska: - Pański film traktujący o specyficznie amerykańskich problemach okazał się ekranowym przebojem nawet w Polsce, gdzie społeczeństwo ma inne zmartwienia.
Sam Mendes: - Nie uczyłem się w szkole filmowej. Edukację dał mi teatr, w którym przesiadywałem dzień w dzień i mogłem obserwować reakcję widowni na najdrobniejsze zachowania i sytuacje sceniczne. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielkie ma to znaczenie aż do momentu rozpoczęcia montażu "American Beauty". Okazało się wówczas, że mam doskonałe wyczucie tego, jak zareaguje publiczność, czyli gdzie przyśpieszyć rytm narracji, a kiedy dodać żart.
- Co tak poruszyło pana w scenariuszu Alana Balla, że uparł się pan nakręcić na jego kanwie swój film?
- Przede wszystkim wściekłość scenarzysty w stosunku do "kultury pozorów". Ball pisał wcześniej wiele dla telewizji i zaczął mieć dość tej pracy - stawał się współtwórcą nieprawdziwego i zakłamanego obrazu Ameryki. To spowodowało jego agresję wobec kłamstwa. Scenariusz był bardziej drastyczny niż film, który powstał na jego kanwie. Zasugerowałem złagodzenie bądź wyeliminowanie scen pokazujących seks; ich zawartość informacyjną kazałem przełożyć scenarzyście na język bardziej łagodny.
- Wizualny kształt "American Beauty" sprawia wrażenie niezwykle starannie przemyślanego - od pierwszych do ostatnich scen.
- Tu składam hołd Conradowi Hallowi, autorowi zdjęć, który zasugerował większość rozwiązań wizualnych. Producent filmu ostrzegał mnie, że Hall jest schorowany i ma 72 lata. Kiedy do niego zatelefonowałem, okazało się, iż ma 73 lata, ale jedynym problemem, jaki wiąże się ze współpracą z nim, jest to, że nie będę mógł z nim kręcić filmów przez następne czterdzieści lat. Na planie zachowuje się jak dziecko - bawi się podglądaniem scen ze wszystkich stron, a technika pod jego kontrolą nie stwarza reżyserowi jakichkolwiek barier. Proszę zauważyć, jak inteligentna jest praca kamery. Przez pierwsze pół godziny filmu przedmioty są płaskie, dwuwymiarowe. Gdy akcja rozwija się, gdy bohater zauważa, że ludzie dookoła niego udają innych, niż są, również rzeczy nabierają trzeciego wymiaru.
- Plan filmu zagospodarował pan w ten sposób, że historię ogląda się jak przypowieść, której akcję można umieścić pod wieloma szerokościami geograficznymi.
- Sam rozrysowałem ponad połowę sytuacji filmowych, zanim pojawiliśmy się na planie. Resztę tworzyliśmy bezpośrednio przed obiektywem. Cały czas oczyszczałem plan z przedmiotów. Chciałem, aby było ich w kadrze jak najmniej. Nie chciałem nakręcić obrazka rodzajowego ze sfer mieszczańskich. Mój film miał być przeszywającą tragedią. Dlatego wspólnie ze scenarzystą eksponowaliśmy sytuacje zamknięcia: w samochodzie, w biurze, w sypialni. Każdy we własnym więzieniu. Ponadto film jest konsekwentnie utrzymany w czerwieni - kolorze róż i krwi. Chciałbym bowiem, by widzowie odebrali "American Beauty" jako opowieść o podróży ku śmierci. Czerwone płatki róży sugerują nie tylko marzenie, lecz także nadciągającą tragedię.
Sam Mendes: - Nie uczyłem się w szkole filmowej. Edukację dał mi teatr, w którym przesiadywałem dzień w dzień i mogłem obserwować reakcję widowni na najdrobniejsze zachowania i sytuacje sceniczne. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielkie ma to znaczenie aż do momentu rozpoczęcia montażu "American Beauty". Okazało się wówczas, że mam doskonałe wyczucie tego, jak zareaguje publiczność, czyli gdzie przyśpieszyć rytm narracji, a kiedy dodać żart.
- Co tak poruszyło pana w scenariuszu Alana Balla, że uparł się pan nakręcić na jego kanwie swój film?
- Przede wszystkim wściekłość scenarzysty w stosunku do "kultury pozorów". Ball pisał wcześniej wiele dla telewizji i zaczął mieć dość tej pracy - stawał się współtwórcą nieprawdziwego i zakłamanego obrazu Ameryki. To spowodowało jego agresję wobec kłamstwa. Scenariusz był bardziej drastyczny niż film, który powstał na jego kanwie. Zasugerowałem złagodzenie bądź wyeliminowanie scen pokazujących seks; ich zawartość informacyjną kazałem przełożyć scenarzyście na język bardziej łagodny.
- Wizualny kształt "American Beauty" sprawia wrażenie niezwykle starannie przemyślanego - od pierwszych do ostatnich scen.
- Tu składam hołd Conradowi Hallowi, autorowi zdjęć, który zasugerował większość rozwiązań wizualnych. Producent filmu ostrzegał mnie, że Hall jest schorowany i ma 72 lata. Kiedy do niego zatelefonowałem, okazało się, iż ma 73 lata, ale jedynym problemem, jaki wiąże się ze współpracą z nim, jest to, że nie będę mógł z nim kręcić filmów przez następne czterdzieści lat. Na planie zachowuje się jak dziecko - bawi się podglądaniem scen ze wszystkich stron, a technika pod jego kontrolą nie stwarza reżyserowi jakichkolwiek barier. Proszę zauważyć, jak inteligentna jest praca kamery. Przez pierwsze pół godziny filmu przedmioty są płaskie, dwuwymiarowe. Gdy akcja rozwija się, gdy bohater zauważa, że ludzie dookoła niego udają innych, niż są, również rzeczy nabierają trzeciego wymiaru.
- Plan filmu zagospodarował pan w ten sposób, że historię ogląda się jak przypowieść, której akcję można umieścić pod wieloma szerokościami geograficznymi.
- Sam rozrysowałem ponad połowę sytuacji filmowych, zanim pojawiliśmy się na planie. Resztę tworzyliśmy bezpośrednio przed obiektywem. Cały czas oczyszczałem plan z przedmiotów. Chciałem, aby było ich w kadrze jak najmniej. Nie chciałem nakręcić obrazka rodzajowego ze sfer mieszczańskich. Mój film miał być przeszywającą tragedią. Dlatego wspólnie ze scenarzystą eksponowaliśmy sytuacje zamknięcia: w samochodzie, w biurze, w sypialni. Każdy we własnym więzieniu. Ponadto film jest konsekwentnie utrzymany w czerwieni - kolorze róż i krwi. Chciałbym bowiem, by widzowie odebrali "American Beauty" jako opowieść o podróży ku śmierci. Czerwone płatki róży sugerują nie tylko marzenie, lecz także nadciągającą tragedię.
Więcej możesz przeczytać w 14/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.