Akty antyislamskiej agresji mnożą się w Nowym Jorku. Ktoś rzucił koktajl Mołotowa na niewielki meczet w Bensonhurst. Wkrótce w ten sam sposób został zaatakowany Instytut Islamski Al Hera w Queens. Jego imam Ashrafuzzam Khan boi się wyjść na ulicę. Wielu nowojorczyków arabskiego pochodzenia przez kilka dni po 11 września tego roku nie posyłało dzieci do szkół w obawie przed agresją rówieśników. Liczba antyarabskich i antyislamskich incydentów w najbardziej tolerancyjnym i kosmopolitycznym mieście Ameryki rosła z każdym dniem. W ten sposób spełnia się makiaweliczny plan Osamy bin Ladena. Ogarnięci strachem ludzie zdają się zapominać o tolerancji, prawie i godności - o podstawowych wartościach cywilizacji, której wyzwanie rzucają fundamentalistyczni fanatycy. Kto będzie w stanie spętać uwolnionego przez nich demona?
Pseudosiła terroru
Bin Laden wie, co robi. Paliwem jego świętej wojny jest nienawiść, którą rodzi strach. "Będziecie się bać" - zapowiedział w połowie lat 90., kiedy rozpoczynał swoją walkę z "szatanem Zachodu". Podający się za rzecznika organizacji al Kaida Sulaiman Bu Ghaith za pośrednictwem słynnej ostatnio katarskiej telewizji al Dżazira co rusz straszy świat nowymi akcjami terrorystycznymi. "Nie podróżujcie samolotami, nie przebywajcie w wysokich budynkach" - przestrzega Bu Ghaith. Przesłanie jest jasne - to jeszcze nie koniec koszmaru. Zarazki wąglika rozsyłane pocztą to nic. Znacznie groźniejszy okazuje się wirus nienawiści, którym terroryści zainfekowali świat Zachodu. Prof. Wilhelm Dengler, psychiatra z uniwersytetu w Tybindze, zajmujący się problematyką strachu, posługuje się określeniem "pseudosiła" na opisanie odczucia zarówno tych, którym udało się wzniecić zbiorowy strach i poniżenie, jak i tych, którzy zjednoczyli się w odruchu obronnym. - W obu wypadkach rezultatem jest agresja - mówi prof. Dengler.
Strach i nienawiść wywołane aktami terroru skutecznie blokują możliwość dialogu międzykulturowego. Właśnie to jest prawdziwym celem wojny propagandowej bin Ladena. Demokracja, tolerancja religijna, swobody obywatelskie i wolność wyboru - oto zaraza zagrażająca rządowi dusz imamów, ajatollahów i ulemów. Trzeba więc ograniczyć pole styku kultur. Im mniej Amerykanów i Europejczyków przebywa w państwach islamskich - a zwłaszcza w saudyjskiej kolebce islamu - tym lepiej. Im bardziej izolowani czują się "zdrajcy" - imigranci z krajów wyznawców Allaha, decydujący się na życie w społeczeństwach Zachodu - tym lepiej.
Piętno wroga
Realizując swój makiaweliczny plan, bin Laden osiągnął cel. Fala strachu i nienawiści rozlewa się po Ameryce i Europie. Ponad 80 proc. Amerykanów - nawet w odległym Oregonie - twierdzi, że odczuwa zagrożenie. 78 proc. nowojorczyków nie chce przebywać w towarzystwie muzułmanina. Ruch pasażerski na większości lotnisk zmniejszył się do jednej czwartej. Podróżni nie chcą siadać obok osób "o arabskim wyglądzie". Mieszkańcy miast unikają sklepów prowadzonych przez imigrantów z Bliskiego i Środkowego Wschodu. Nie pomaga wywieszanie w każdym widocznym miejscu amerykańskich chorągiewek i usuwanie arabskich dekoracji. Przy coraz częstszych ostatnio zwolnieniach pracowników listę otwierają nazwiska "arabskie", choć pojęcie to zaczyna obejmować nawet Bogu ducha winnych Hindusów i noszących tradycyjne turbany sikhów. Jeszcze kilka miesięcy temu odezwaliby się obrońcy praw człowieka. Dziś ich głos jest ledwie słyszalny.
Jak podaje raport waszyngtońskiej organizacji SAALT, skupiającej Amerykanów pochodzących z południowej Azji, w ciągu tygodnia po ataku na Nowy Jork i Waszyngton w USA zanotowano ponad 620 wypadków napaści i zastraszania wyznawców islamu albo po prostu ludzi "o arabskim wyglądzie". W Kalifornii policja notowała codziennie dziesięć incydentów wymagających interwencji.
"Dzwonią do nas i grożą, że nas zabiją. Inni tylko przeklinają i nazywają nas terrorystami. Boimy się" - właściciel afgańskiego baru przy nowojorskiej Dziewiątej Alei jest załamany. Rohni Rouzy od dwudziestu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Od dawna czuje się Amerykaninem, w oknie swojego baru wywiesił flagę narodową i list otwarty z deklaracją lojalności wobec przybranej ojczyzny. To nie pomaga. W pełnym niegdyś barze widać teraz ledwie kilku gości. Najwięcej pogróżek i wrogich wystąpień zanotowano w miejscowości Dearborn pod Detroit, gdzie czwartą część mieszkańców stanowią imigranci z krajów islamskich. "Ludzie patrzą teraz na nas jak na wrogów" - twierdzi Maha Mahajneh z organizacji udzielającej pomocy Arabom w stanie Michigan.
Europa własne piekło nietolerancji przeżywa już od kilku lat. Po to, by sprowokować antyimigranckie wystąpienia, nie trzeba było bin Ladena - wystarczyli "prorocy" pokroju Le Pena, Haidera albo Bossiego. A jednak wirus strachu i nienawiści rozsiany przez bin Ladena dotarł także na Stary Kontynent. W północnej Anglii pojawiły się wypisane na murach slogany "Pomścij Amerykę! Zabij natychmiast jakiegoś muzułmanina".
W Madrycie żyjący tam od dawna Marokańczycy skarżą się na brutalność policji, która po 11 września zaczęła traktować ich jak intruzów. W Niemczech doszło do bójki między arabskimi i miejscowymi studentami w "pokoju modlitwy" na berlińskiej politechnice. O upokorzeniach ze strony urzędników i służb państwowych mówią imigranci z krajów islamskich we Włoszech. Żyjący w Turynie Irańczyk poskarżył się prasie, że został poddany trwającej cztery godziny poniżającej "osobistej kontroli celnej", połączonej z niewybrednymi uwagami pod swoim adresem. Oliwy do ognia dolewa konserwatywny arcybiskup Bolonii, kardynał Giacomo Biffi, twierdząc, że "islamskie zagrożenie" przyniesie Włochom "dechrystianizację". Wątek ten podejmują działacze Ligi Północnej. W pułapkę nienawiści wpadają nawet intelektualiści, czego najlepszym przykładem jest bezprecedensowa antyislamska filipika Oriany Fallaci "Wściekłość i duma", opublikowana na łamach "Corriere della Sera".
Islamski kocioł
Wirus nienawiści bin Ladena nigdzie nie przyjął się lepiej niż w świecie islamu. Grunt był podatny - jeszcze przed terrorystycznymi atakami na Amerykę egipski dziennikarz i były aktywista ruchu pokojowego (!) Mahmoud Abd Al-Munim Murad pisał w dzienniku "Al-Akhbar": "Nowojorska Statua Wolności musi zostać zburzona z powodu idiotycznej amerykańskiej polityki, podążającej od hańby do hańby w bagnie stronniczości i ślepego fanatyzmu. (...) Rozpoczął się wiek upadku Ameryki". 23 września Ali Al-Sayyed, komentator uchodzącego za prorządowy tygodnika "Al-Ahram Al-Arabi", pisał bez żenady: "Przez wiele długich lat ludzie na całym świecie płakali przez Amerykę. Zawsze to Ameryka uderzała, teraz sama została uderzona. Kucharz gotujący truciznę musi jej pewnego dnia spróbować! (...) Upadło miasto globalizacji ze swoimi symbolami ekonomicznymi, politycznymi i militarnymi, a teoria globalizacji zostanie pochowana przez stworzenie fałszywej koalicji". Tłumom wystarczyły prostsze hasła: "Śmierć Ameryce!", "Osama - nasz bohater!". Po największej w swojej historii tragedii Amerykanie z wściekłością i niedowierzaniem obserwowali wybuchy radości tłumów palących ich flagi od Palestyny po Indonezję. Festiwal nienawiści trwał kilkanaście dni.
Gdy pierwsze bomby spadły na Kabul, talibowie - do wczoraj oprawcy i zdrajcy - stali się nagle cierpiącymi braćmi. W Pakistanie - najważniejszym dziś państwie sojuszniczym Ameryki w regionie konfliktu afgańskiego - na ulice wyległy setki tysięcy ludzi. Sami-ul-Haq, osobisty przyjaciel lidera talibów mułły Omara i Osamy bin Ladena, jeden z przywódców islamskiej partii Dżamiat Ulema-e-Islam, zdążył ogłosić świętą wojnę.
W nigeryjskim Kano, które już wcześniej bywało sceną zajść na tle religijnym, demonstrujący przeciw Ameryce muzułmanie dokonali pogromu chrześcijan, zabijając 16 osób. W Delhi z okrzykami "Śmierć Ameryce!" demonstrowało kilkanaście tysięcy wychodzących z meczetu wiernych. W irańskim mieście Zachedan wściekły tłum zaatakował konsulat "zdradzieckiego" Pakistanu. Gwałtowne antyamerykańskie demonstracje przetoczyły się przez ulice miast Indonezji, uchodzącej za kraj liberalnego islamu. Nawet w stolicy należącej do NATO Turcji policja rozpędziła kilkutysięczny tłum skandujący "Kochamy bin Ladena!". - Połączenie powszechnego w krajach muzułmańskich analfabetyzmu, biedy i opacznie rozumianych przykazań religijnych tworzy mieszankę piorunującą. Po ataku na Afganistan w świecie islamu wrze. Tylko kaganiec nałożony tamtejszym plemiennym społecznościom przez wojskowo-policyjne reżimy zapobiega rozlaniu się fali nienawiści - uważa Hans Klugger, austriacki politolog i socjolog.
We wrzawie demonstracji ginie głos wzywających do opamiętania intelektualistów. Niewielu ma odwagę Sudańczyka Hashema Hassaniego, który w liście do wydawanej w Londynie gazety "Al-Quds Al-Arabi" napisał: "Większość artykułów w prasie arabskiej na temat operacji Nowy Jork-Waszyngton to więcej niż objawy choroby umysłowej, na którą cierpimy od czasu przegranej w 1948 r. wojny z Izraelem. Symptomy tej choroby to oskarżanie innych o wszystko, co związane jest z naszymi własnymi błędami i nieudolnością".
Lekarstwo na nienawiść
Społeczeństwa zachodnie nie chcą się poddawać fali nienawiści. Raport SAALT wskazuje wyraźnie, że już dwa tygodnie po wrześniowych zamachach liczba "wrogich incydentów" wobec islamskich współobywateli w Stanach Zjednoczonych wyraźnie spadła. - Społeczeństwo amerykańskie mimo strat zadanych mu 11 września zachowuje się niezwykle wstrzemięźliwie. To efekt ewolucji w kierunku społeczeństwa wielokulturowego - mówi prof. Krzysztof Michałek, amerykanista. - Władze amerykańskie stoją na straży pierwszej poprawki do konstytucji, zapewniając równość kultur, ras, wyznań.
Właśnie dlatego George W. Bush z katedry w Waszyngtonie udał się do meczetu, w którym ogłosił, że to "nie wyznawcy islamu są wrogami, lecz fanatycy". Władze Nowego Jorku na wszystkie ważne uroczystości i nabożeństwa ekumeniczne zapraszają teraz imama Omara Abu Namusu, przewodniczącego Centrum Islamskiego na Manhattanie, który wykorzystuje każdą okazję, by apelować o pokój i pojednanie. W nowojorskich szkołach rozdawana jest 50-stronicowa broszura "Jak pomóc uczniom cenić i szanować różnice kulturowe", a w Kalifornii emerytowany sierżant piechoty morskiej Quaseem Ali Uqdah, prezes Rady Stosunków Zagranicznych Weteranów Amerykańskich Muzułmanów, rozpoczął wśród żołnierzy US Army kampanię informacyjną na temat islamu. Już kilka dni po zamachu przedstawiciele administracji zaapelowali do dziennikarzy o unikanie "drastycznych wyrażeń" mogących podsycać niechęć do muzułmanów. Stowarzyszenie Chrześcijańskich Dziennikarzy przekonuje, że nie można łączyć słów "terror" i "islamski", podobnie jak podkładania bomb przez członków IRA nie można nazywać "terrorem chrześcijańskim".
Powtarzanie do znudzenia, że "islam" po arabsku znaczy "pokój", na razie nie brzmi dla Amerykanów przekonująco. - Po tragedii, jaka dotknęła Amerykę, nie można oczekiwać, by Arabowie i świat muzułmański szybko przestali być postrzegani jako zagrożenie - mówi prof. Kenneth Evans, socjolog z Uniwersytetu Harvarda. Jak trudny może się okazać proces rozładowania napięć, dowodzi historia izraelskiego ugrupowania Szalom-Achszaw (Pokój Teraz). Jego członkowie z nikłym powodzeniem usiłowali nawiązać nić porozumienia z Palestyńczykami.
W uznawanych za "umiarkowane" państwach islamskich poza wojskowymi partnerami Europejczyków i Amerykanów pozostają już tylko przedstawiciele nielicznych, wykształconych na Zachodzie elit, które nie potrafią znaleźć wspólnego języka ze skandującymi antyzachodnie hasła tłumami. To za mało, by utrzymać przy życiu antyterrorystyczną koalicję prezydenta Busha. Czyżby świat islamu był skazany na wypełnienie testamentu dziewiętnastu szaleńców, którzy poświęcili życie, aby uwolnić demona nienawiści? Jeśli nikt nie zdoła go okiełznać, prorokowane przez Samuela Huntingtona zderzenie cywilizacji stanie się faktem o niewyobrażalnych konsekwencjach.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.