Ubezwłasnowolnienie Rady Polityki Pieniężnej prowadzi do recesji
Zniesienie limitu zadłużenia budżetu w NBP, bezpośrednie finansowanie deficytu finansów publicznych kredytem banku centralnego czy podarowanie budżetowi rezerw dewizowych to tylko niektóre zgłoszone ostatnio przez polityków propozycje, które mogą popsuć system pieniężny. Większość z nich jest jednak tak jaskrawie sprzeczna z prawem i logiką ekonomiczną, że najprawdopodobniej nie zostaną zrealizowane. Gorzej z próbami zamachu na niezależność Rady Polityki Pieniężnej - jego skutki byłyby opłakane.
Powrót do przeszłości
Co by się zatem wydarzyło w gospodarce, gdyby rządząca koalicja dokonała zamachu na RPP i doprowadziła do jednorazowego skokowego obniżenia stóp procentowych? Odpowiedź na to pytanie jest stosunkowo łatwa i nie wymaga sięgania po zawsze w jakimś stopniu dyskusyjne rozważania teoretyczne. Podobny błąd popełniliśmy na początku 1999 r., choć sytuacja wydawała się niezła. Inflacja systematycznie spadała i w grudniu 1998 r. wynosiła tylko 8,6 proc. Produkcja rosła w przyzwoitym tempie (1998 r. - 4,8 proc.), stopa bezrobocia wynosiła 10,4 proc., budżet miał tylko 13 mld zł deficytu (mniej niż 3 proc. PKB). Nawet deficyt obrotów bieżących, choć wysoki, nie przekraczał umownej granicy wysokiego ryzyka (5 proc. PKB). Mimo tych znakomitych z dzisiejszej perspektywy wyników, ówczesna opozycja (a zwłaszcza PSL) bardzo ostro krytykowała Leszka Balcerowicza i NBP za politykę rzekomego schładzania gospodarki.
Rada Polityki Pieniężnej, zahipnotyzowana niezłymi wskaźnikami makroekonomicznymi, uległa presji i na początku 1999 r. dokonała skokowej obniżki stóp procentowych o 3 punkty (w wypadku stopy kredytu lombardowego z 20 proc. do 17 proc.). Co się stało potem? Wzrosła podaż pieniądza, powiększając popyt. Spowodowało to pewne ożywienie produkcji. W pierwszych miesiącach, co mogło mylić, towarzyszył mu nie wzrost, lecz nawet spadek cen (aż do lipca 1999 r. inflacja wynosiła 6 proc.). Był to jednak efekt szczęśliwego zbiegu okoliczności. W następstwie kryzysu rosyjskiego i załamania naszego eksportu na Wschód mieliśmy kolosalne nadwyżki żywności. Równocześnie ceny ropy spadły do najniższego od 1973 r. poziomu.
Potem zaczął się przednówek
Od samego początku owemu pieniężnemu pobudzeniu popytu towarzyszyło jednak inne niepokojące zjawisko - bardzo szybki wzrost importu i powiększanie się deficytu obrotów bieżących. Okazało się po prostu, że naród mamy wybredny i w sytuacji, gdy ma więcej pieniędzy, woli kupować ople i mercedesy niż polonezy. Słowem - dodatkowa kreacja pieniądza powodowała szybszy wzrost popytu na dobra importowane, a nie krajowe.
Po przednówku, gdy wyczerpano zapasy, zaczęła drożeć żywność. Równocześnie zaczęła wzrastać cena ropy, co dla producentów towarów przemysłowych było dobrym sygnałem, aby uznać, że i oni powinni "skorzystać z owoców wzrostu". Podnieśli zatem ceny. W sierpniu i wrześniu 1999 r., miesiącach, w których zwykle występuje deflacja, ceny rosły miesięcznie o 2 proc. Sprawiło to, że inflacja roczna zwiększyła się do 8 proc., czyli wyniosła tyle, ile w grudniu 1998 r., czyli na początku wspomnianej operacji. Na marginesie warto wskazać bardzo mocny dowód ilustrujący sztuczność charakteru ówczesnego ożywienia. Otóż, mimo czteroprocentowego wzrostu PKB, bezrobocie w roku 1999 nie zmalało; przeciwnie - powiększyło się prawie o 3 punkty, osiągając 13,1 proc.
Ostre hamowanie
W tym momencie Rada Polityki Pieniężnej nacisnęła hamulec. Podniosła stopy procentowe o 3,5 punktu (czyli do poziomu o pół punktu wyższego niż na początku opisanej zabawy). Decyzji tej "pobudzacze" do dziś nie mogą jej wybaczyć, choć dalszy rozwój wydarzeń wyraźnie wskazuje, że uratowała nas przed katastrofą. Rozpędzona gospodarka pędziła po coraz bardziej nierównym torze. Inflacja rosła jeszcze przez pół roku, by w lipcu 2000 r. wynieść 11,6 proc. Deficyt obrotów bieżących po pierwszym kwartale tegoż roku sięgnął 8 proc. PKB, co nawet dla największych optymistów było symptomem zbliżającej się katastrofy finansowej. Jednocześnie, w związku z przekładaniem się rosnącego popytu na import i wzrost cen, zaczęła maleć dynamika produkcji.
Oznaki zmniejszania nierównowagi makroekonomicznej zaczęły być widoczne dopiero od drugiego półrocza 2000 r. Ceny rosły wolniej, a szybciej powiększał się eksport, zmniejszając ujemne saldo obrotów bieżących. Umożliwiło to Radzie Polityki Pieniężnej redukowanie od lutego tego roku stóp procentowych. Tym razem były to jednak obniżki stopniowe; w bieżącym roku dokonano już czterech redukcji, łącznie o 4,5 punktu procentowego. W sumie drobnymi krokami obniżono więc stopy bardziej niż przy gwardyjskim szturmie z początku 1999 r. Co ważne, owym redukcjom towarzyszyło stałe zmniejszanie nierównowagi.
Recesja 2002-2003?
Gdyby podobną nieroztropność jak w 1999 r. popełnić dzisiaj, skutki byłyby też podobne, a nawet jeszcze gorsze. Aż trzy czynniki działają bowiem na naszą niekorzyść. Pierwszy to koszmarny deficyt budżetowy. Jakkolwiek by go Marek Belka ciął, do końca nie utnie i dobrze będzie, jeżeli utrzyma deficyt poniżej 5 proc. PKB (analitycy przewidują nawet 6 proc). Po drugie, koniunktura zewnętrzna jest znacznie gorsza niż przed dwoma laty, a jej perspektywy bardzo niewyraźne. Po trzecie, napływ kapitału zagranicznego, który finansuje deficyt obrotów bieżących, zmniejszył się z 10 mld USD do 6 mld USD rocznie. To wszystko sprawia, że ożywienie nie trwałoby rok, lecz kilka miesięcy. Szybko by dał znać o sobie wzrost cen, a rosnący import sprawiłby, że deficyt obrotów bieżących sięgnąłby 8 proc. już po trzech kwartałach. Dodajmy także, że bezrobocie niewiele (jeżeli w ogóle) by się zmniejszyło. W sumie zatem Rada Polityki Pieniężnej gdzieś pod koniec przyszłego roku musiałaby próbować hamować lokomotywę pędzącą w przepaść.
Albo kryzys
Hamowanie to mogłoby się jednak dokonać na dwa sposoby. Mogłoby być raptowne, jak hamowanie kota Jinksa, którego złośliwe myszki wpędziły na ścianę. W takim wypadku skompromitowane zostałyby zabiegi polegające na "pobudzaniu gospodarki niskimi stopami procentowymi". Skończyłoby się jednak tylko recesją. Negatywne konsekwencje dla gospodarki byłyby wprawdzie poważniejsze, ale podobne do tych, które przeżywamy obecnie.
Gorzej, gdyby RPP dokonała zmian zbyt małych. Wówczas zamiast recesji roku 2003 i zbijania inflacji z 10 proc. oraz deficytu obrotów bieżących z 8 proc. mielibyśmy dalsze powiększanie się obu tych wskaźników nierównowagi. To by już jednak była najkrótsza droga do paniki finansowej i rynkowej. Zamiast recesji mielibyśmy głęboki kryzys gospodarczy. Innymi słowy - zamach na RPP, która wbrew naiwnym mniemaniom niektórych polityków nie jest w stanie sama dokonywać cudów, stałby się raczej zamachem samobójczym, gdyż podciąłby gałąź, na której siedzimy wszyscy.
Powrót do przeszłości
Co by się zatem wydarzyło w gospodarce, gdyby rządząca koalicja dokonała zamachu na RPP i doprowadziła do jednorazowego skokowego obniżenia stóp procentowych? Odpowiedź na to pytanie jest stosunkowo łatwa i nie wymaga sięgania po zawsze w jakimś stopniu dyskusyjne rozważania teoretyczne. Podobny błąd popełniliśmy na początku 1999 r., choć sytuacja wydawała się niezła. Inflacja systematycznie spadała i w grudniu 1998 r. wynosiła tylko 8,6 proc. Produkcja rosła w przyzwoitym tempie (1998 r. - 4,8 proc.), stopa bezrobocia wynosiła 10,4 proc., budżet miał tylko 13 mld zł deficytu (mniej niż 3 proc. PKB). Nawet deficyt obrotów bieżących, choć wysoki, nie przekraczał umownej granicy wysokiego ryzyka (5 proc. PKB). Mimo tych znakomitych z dzisiejszej perspektywy wyników, ówczesna opozycja (a zwłaszcza PSL) bardzo ostro krytykowała Leszka Balcerowicza i NBP za politykę rzekomego schładzania gospodarki.
Rada Polityki Pieniężnej, zahipnotyzowana niezłymi wskaźnikami makroekonomicznymi, uległa presji i na początku 1999 r. dokonała skokowej obniżki stóp procentowych o 3 punkty (w wypadku stopy kredytu lombardowego z 20 proc. do 17 proc.). Co się stało potem? Wzrosła podaż pieniądza, powiększając popyt. Spowodowało to pewne ożywienie produkcji. W pierwszych miesiącach, co mogło mylić, towarzyszył mu nie wzrost, lecz nawet spadek cen (aż do lipca 1999 r. inflacja wynosiła 6 proc.). Był to jednak efekt szczęśliwego zbiegu okoliczności. W następstwie kryzysu rosyjskiego i załamania naszego eksportu na Wschód mieliśmy kolosalne nadwyżki żywności. Równocześnie ceny ropy spadły do najniższego od 1973 r. poziomu.
Potem zaczął się przednówek
Od samego początku owemu pieniężnemu pobudzeniu popytu towarzyszyło jednak inne niepokojące zjawisko - bardzo szybki wzrost importu i powiększanie się deficytu obrotów bieżących. Okazało się po prostu, że naród mamy wybredny i w sytuacji, gdy ma więcej pieniędzy, woli kupować ople i mercedesy niż polonezy. Słowem - dodatkowa kreacja pieniądza powodowała szybszy wzrost popytu na dobra importowane, a nie krajowe.
Po przednówku, gdy wyczerpano zapasy, zaczęła drożeć żywność. Równocześnie zaczęła wzrastać cena ropy, co dla producentów towarów przemysłowych było dobrym sygnałem, aby uznać, że i oni powinni "skorzystać z owoców wzrostu". Podnieśli zatem ceny. W sierpniu i wrześniu 1999 r., miesiącach, w których zwykle występuje deflacja, ceny rosły miesięcznie o 2 proc. Sprawiło to, że inflacja roczna zwiększyła się do 8 proc., czyli wyniosła tyle, ile w grudniu 1998 r., czyli na początku wspomnianej operacji. Na marginesie warto wskazać bardzo mocny dowód ilustrujący sztuczność charakteru ówczesnego ożywienia. Otóż, mimo czteroprocentowego wzrostu PKB, bezrobocie w roku 1999 nie zmalało; przeciwnie - powiększyło się prawie o 3 punkty, osiągając 13,1 proc.
Ostre hamowanie
W tym momencie Rada Polityki Pieniężnej nacisnęła hamulec. Podniosła stopy procentowe o 3,5 punktu (czyli do poziomu o pół punktu wyższego niż na początku opisanej zabawy). Decyzji tej "pobudzacze" do dziś nie mogą jej wybaczyć, choć dalszy rozwój wydarzeń wyraźnie wskazuje, że uratowała nas przed katastrofą. Rozpędzona gospodarka pędziła po coraz bardziej nierównym torze. Inflacja rosła jeszcze przez pół roku, by w lipcu 2000 r. wynieść 11,6 proc. Deficyt obrotów bieżących po pierwszym kwartale tegoż roku sięgnął 8 proc. PKB, co nawet dla największych optymistów było symptomem zbliżającej się katastrofy finansowej. Jednocześnie, w związku z przekładaniem się rosnącego popytu na import i wzrost cen, zaczęła maleć dynamika produkcji.
Oznaki zmniejszania nierównowagi makroekonomicznej zaczęły być widoczne dopiero od drugiego półrocza 2000 r. Ceny rosły wolniej, a szybciej powiększał się eksport, zmniejszając ujemne saldo obrotów bieżących. Umożliwiło to Radzie Polityki Pieniężnej redukowanie od lutego tego roku stóp procentowych. Tym razem były to jednak obniżki stopniowe; w bieżącym roku dokonano już czterech redukcji, łącznie o 4,5 punktu procentowego. W sumie drobnymi krokami obniżono więc stopy bardziej niż przy gwardyjskim szturmie z początku 1999 r. Co ważne, owym redukcjom towarzyszyło stałe zmniejszanie nierównowagi.
Recesja 2002-2003?
Gdyby podobną nieroztropność jak w 1999 r. popełnić dzisiaj, skutki byłyby też podobne, a nawet jeszcze gorsze. Aż trzy czynniki działają bowiem na naszą niekorzyść. Pierwszy to koszmarny deficyt budżetowy. Jakkolwiek by go Marek Belka ciął, do końca nie utnie i dobrze będzie, jeżeli utrzyma deficyt poniżej 5 proc. PKB (analitycy przewidują nawet 6 proc). Po drugie, koniunktura zewnętrzna jest znacznie gorsza niż przed dwoma laty, a jej perspektywy bardzo niewyraźne. Po trzecie, napływ kapitału zagranicznego, który finansuje deficyt obrotów bieżących, zmniejszył się z 10 mld USD do 6 mld USD rocznie. To wszystko sprawia, że ożywienie nie trwałoby rok, lecz kilka miesięcy. Szybko by dał znać o sobie wzrost cen, a rosnący import sprawiłby, że deficyt obrotów bieżących sięgnąłby 8 proc. już po trzech kwartałach. Dodajmy także, że bezrobocie niewiele (jeżeli w ogóle) by się zmniejszyło. W sumie zatem Rada Polityki Pieniężnej gdzieś pod koniec przyszłego roku musiałaby próbować hamować lokomotywę pędzącą w przepaść.
Albo kryzys
Hamowanie to mogłoby się jednak dokonać na dwa sposoby. Mogłoby być raptowne, jak hamowanie kota Jinksa, którego złośliwe myszki wpędziły na ścianę. W takim wypadku skompromitowane zostałyby zabiegi polegające na "pobudzaniu gospodarki niskimi stopami procentowymi". Skończyłoby się jednak tylko recesją. Negatywne konsekwencje dla gospodarki byłyby wprawdzie poważniejsze, ale podobne do tych, które przeżywamy obecnie.
Gorzej, gdyby RPP dokonała zmian zbyt małych. Wówczas zamiast recesji roku 2003 i zbijania inflacji z 10 proc. oraz deficytu obrotów bieżących z 8 proc. mielibyśmy dalsze powiększanie się obu tych wskaźników nierównowagi. To by już jednak była najkrótsza droga do paniki finansowej i rynkowej. Zamiast recesji mielibyśmy głęboki kryzys gospodarczy. Innymi słowy - zamach na RPP, która wbrew naiwnym mniemaniom niektórych polityków nie jest w stanie sama dokonywać cudów, stałby się raczej zamachem samobójczym, gdyż podciąłby gałąź, na której siedzimy wszyscy.
Więcej możesz przeczytać w 43/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.