W "Sercu z węgla" po mistrzowsku pokazano kawał prawdziwego życia
Kazimierz Kutz nazywa pokazywaną od kilku tygodni w Jedynce dokumentalną telenowelę "Serce z węgla" najrzetelniejszą w historii sondą społeczną na temat dramatycznej sytuacji polskich górników. Członkowie Europejskiej Akademii Filmowej obejrzawszy kilka jej odcinków, zawyrokowali: "To najlepsze, co w tym gatunku do tej pory zrealizowano na świecie". W czym tkwi tajemnica wielkiego sukcesu tego przedsięwzięcia?
Serial debiutującej w roli reżyserów małżeńskiej pary reporterów - Ireny i Jerzego Morawskich - przywodzi na myśl dokumenty Krzysztofa Kieślowskiego lub filmy Kena Loacha. - Walory poznawcze tego cyklu idą w parze z artystycznymi - mówi Kutz.
Prace dokumentacyjne trwały rok, co daje wyobrażenie o rozmiarach przedsięwzięcia. Morawska przez wiele miesięcy "oswajała" swoich bohaterów, prowadząc z nimi długie rozmowy. To dzięki temu możemy podziwiać na ekranie ich otwartość. Kierując się tak zwanym "typo felliniano", wybrała postacie możliwie najbardziej różniące się między sobą. Intuicja jej nie zawiodła. Nie ma w "Sercu z węgla" bohatera, który nie zapadłby widzowi w pamięć. Są wyraziści, charakterystyczni, filmowi w każdym calu.
Serial inny niż wszystkie
W telenoweli dokumentalnej Morawskich próżno by szukać niechlujstwa i bylejakości, często obecnej w tym gatunku. Znajdziemy za to wszystkie cechy klasycznego dokumentu z gatunku "tych zadziornych" i sporą dawkę świetnego kina obyczajowego. Różni się ten serial od wszystkiego, co było do tej pory - pokazuje dramatyzm grupy zdeklasowanych mieszkańców Śląska, którym przez lata wmawiano, że są "solą tej ziemi". Śledzimy losy kilku z tych, którzy zdecydowali się przyjąć 40 tys. zł odprawy w zamian za obietnicę rozstania się z górnictwem na zawsze. Patrzymy, jak radzą sobie w nowej sytuacji. Jeden otwiera sklep mięsny, drugi wydaje część odprawy na... panienki z agencji towarzyskiej, jeszcze inny rozpoczyna budowę domu... Dla każdego z nich zakończył się pewien etap życia i zaczął nowy, nieznany.
- Już sam punkt wyjścia serialu gwarantował sukces - mówi Andrzej Fidyk. - Zwykle decyzje o filmie producent podejmuje za biurkiem, tym razem temat podyktowało życie - dodaje Kutz.
Narodziny gwiazdy
Telenowela dokumentalna narodziła się w Wielkiej Brytanii dzięki telewizji BBC pięć lat temu. Jej twórcy, prezentując najlepsze dokumenty z całego świata, odkryli, że widzów najbardziej interesują te, w których odnaleźć mogą samych siebie. Zdecydowano się więc na realizację serii filmów, które będąc dokumentami sensu stricto, rejestrującymi prawdziwe zdarzenia z udziałem autentycznych bohaterów, wykorzystują metody montażu przynależne fabule. Docu-soap okazała się strzałem w dziesiątkę.
- Uczestnicząc w międzynarodowych konferencjach dokumentalistów, miałem wrażenie, że świat oszalał na punkcie nowego gatunku. Postanowiłem, że zrobimy w Jedynce naszą własna docu-soap - opowiada Fidyk. Dwa lata temu polska telewizja pokazała "Pierwszy krzyk" Wojciecha Szumowskiego, opowiadający o narodzinach - najefektowniejszym momencie ludzkiego życia. Publiczność "kupiła" nowy produkt. "Klinikę cudów" i "Złote łany" przyjęto równie przychylnie. Wydarzeniem o posmaku skandalu była pokazywana w Dwójce "Kawaleria powietrzna", mówiąca o relacjach w wojsku między "kotami" a "dziadkami".
- Ten gatunek udowodnił, że nic tak dobrze nie robi filmowej opowieści jak możliwość rejestrowania upływającego czasu - mówi Fidyk. Kino długo szukało sposobu, by pokazać upływ czasu według innego klucza niż wyłącznie za pomocą retrospekcji. W dokumentalnej telenoweli ten problem rozwiązuje kamera. Po prostu wszystko dzieje się na naszych oczach. - Fakt, że nasi bohaterowie naprawdę mają konkretne adresy, a widzowie mogą nawet ich odnaleźć i podyskutować o tym, co im się przydarzyło, daje poczucie uczestnictwa w zdarzeniach, które śledzą na ekranie. Skojarzenie z reality show, wydawałoby się - oczywiste, jest jednak błędne - podkreśla Fidyk. - Bohaterowie wszelkich programów tego typu zamykani są bowiem w sztucznie odseparowanym od rzeczywistości środowisku. Nasi pozostają we własnym otoczeniu, a my filmujemy ich codzienność. Jednym słowem: kawał prawdziwego życia.
Praca jako luksus
Gdyby ktoś prześledził najpopularniejsze na świecie pozycje z gatunku docu-soap, dostrzegłby pewną prawidłowość: wszystkie skupiają się na obyczajowych szczegółach z życia bohaterów. Tymczasem punktem wyjścia "Serca z węgla" po raz pierwszy są rewolucyjne przemiany zachodzące w naszym kraju. Kto się jednak spodziewał kolejnej porcji biadolenia na temat dramatycznej sytuacji Górnego Śląska, będzie zdziwiony. Morawscy zrobili dokumentalny serial w taki sposób, że ogląda się go niczym film akcji z elementami kina psychologicznego i obyczajowego.
Andrzej, który po sześciu latach pracy pod ziemią zdążył niemal zdziczeć i na naszych oczach na nowo "człowieczeje", mimo braku pracy odnajduje się w nowej rzeczywistości. Alkoholik, który na własne życzenie zostaje sfilmowany w trakcie libacji, gdy gnębi najbliższych, traktuje ośmieszenie się przed całą Polską jako ostatnią szansę na wyjście z nałogu. Ola, oszukiwana przez kolejnych pracodawców kobieta górnik, dzięki jednemu z telewidzów choć na krótko znajduje pracę. To tylko niektórzy z bohaterów "Serca...". - Robiąc ten film, rozmawialiśmy z nimi codziennie, filmując tylko wtedy, gdy oni sami tego chcieli. Potraktowali udział w tym serialu niczym krzyk: patrzcie, jeszcze żyjemy, chociaż upodleni, u kresu wytrzymałości. Nie zapominajcie o nas - mówi Jerzy Morawski.
Jest w serialu Morawskich znana z filmów Borzęckiej i Loacha odwaga mówienia wprost niepopularnych prawd. Ale jest również wielka dbałość o to, by nie wleźć z butami w intymny świat bohaterów. Sam serial to rodzaj społecznej diagnozy naszej rzeczywistości - pokazuje bohaterów ukształtowanych przez minioną epokę, którym za powrót Polski do normalności przychodzi zapłacić wysoką cenę. - Na Śląsku, jak w żadnym innym zakątku naszego kraju, etos pracy stanowi testament przekazywany z pokolenia na pokolenie. Trudno się dziwić, że jedna z bohaterek w pewnym momencie mówi: "Największym luksusem jest dla mnie praca" - wyjaśnia Jerzy Morawski.
Już te słowa bohaterki dowodzą, jak bardzo mylą się ci, którzy próbują porównywać dokumentalną telenowelę z reality show typu "Big Brother". Jego bohaterowie zgłaszają się bowiem do programu właśnie po to, by zdobyć "kasę", a potem rozkoszować się słodkim nieróbstwem.
Serial debiutującej w roli reżyserów małżeńskiej pary reporterów - Ireny i Jerzego Morawskich - przywodzi na myśl dokumenty Krzysztofa Kieślowskiego lub filmy Kena Loacha. - Walory poznawcze tego cyklu idą w parze z artystycznymi - mówi Kutz.
Prace dokumentacyjne trwały rok, co daje wyobrażenie o rozmiarach przedsięwzięcia. Morawska przez wiele miesięcy "oswajała" swoich bohaterów, prowadząc z nimi długie rozmowy. To dzięki temu możemy podziwiać na ekranie ich otwartość. Kierując się tak zwanym "typo felliniano", wybrała postacie możliwie najbardziej różniące się między sobą. Intuicja jej nie zawiodła. Nie ma w "Sercu z węgla" bohatera, który nie zapadłby widzowi w pamięć. Są wyraziści, charakterystyczni, filmowi w każdym calu.
Serial inny niż wszystkie
W telenoweli dokumentalnej Morawskich próżno by szukać niechlujstwa i bylejakości, często obecnej w tym gatunku. Znajdziemy za to wszystkie cechy klasycznego dokumentu z gatunku "tych zadziornych" i sporą dawkę świetnego kina obyczajowego. Różni się ten serial od wszystkiego, co było do tej pory - pokazuje dramatyzm grupy zdeklasowanych mieszkańców Śląska, którym przez lata wmawiano, że są "solą tej ziemi". Śledzimy losy kilku z tych, którzy zdecydowali się przyjąć 40 tys. zł odprawy w zamian za obietnicę rozstania się z górnictwem na zawsze. Patrzymy, jak radzą sobie w nowej sytuacji. Jeden otwiera sklep mięsny, drugi wydaje część odprawy na... panienki z agencji towarzyskiej, jeszcze inny rozpoczyna budowę domu... Dla każdego z nich zakończył się pewien etap życia i zaczął nowy, nieznany.
- Już sam punkt wyjścia serialu gwarantował sukces - mówi Andrzej Fidyk. - Zwykle decyzje o filmie producent podejmuje za biurkiem, tym razem temat podyktowało życie - dodaje Kutz.
Narodziny gwiazdy
Telenowela dokumentalna narodziła się w Wielkiej Brytanii dzięki telewizji BBC pięć lat temu. Jej twórcy, prezentując najlepsze dokumenty z całego świata, odkryli, że widzów najbardziej interesują te, w których odnaleźć mogą samych siebie. Zdecydowano się więc na realizację serii filmów, które będąc dokumentami sensu stricto, rejestrującymi prawdziwe zdarzenia z udziałem autentycznych bohaterów, wykorzystują metody montażu przynależne fabule. Docu-soap okazała się strzałem w dziesiątkę.
- Uczestnicząc w międzynarodowych konferencjach dokumentalistów, miałem wrażenie, że świat oszalał na punkcie nowego gatunku. Postanowiłem, że zrobimy w Jedynce naszą własna docu-soap - opowiada Fidyk. Dwa lata temu polska telewizja pokazała "Pierwszy krzyk" Wojciecha Szumowskiego, opowiadający o narodzinach - najefektowniejszym momencie ludzkiego życia. Publiczność "kupiła" nowy produkt. "Klinikę cudów" i "Złote łany" przyjęto równie przychylnie. Wydarzeniem o posmaku skandalu była pokazywana w Dwójce "Kawaleria powietrzna", mówiąca o relacjach w wojsku między "kotami" a "dziadkami".
- Ten gatunek udowodnił, że nic tak dobrze nie robi filmowej opowieści jak możliwość rejestrowania upływającego czasu - mówi Fidyk. Kino długo szukało sposobu, by pokazać upływ czasu według innego klucza niż wyłącznie za pomocą retrospekcji. W dokumentalnej telenoweli ten problem rozwiązuje kamera. Po prostu wszystko dzieje się na naszych oczach. - Fakt, że nasi bohaterowie naprawdę mają konkretne adresy, a widzowie mogą nawet ich odnaleźć i podyskutować o tym, co im się przydarzyło, daje poczucie uczestnictwa w zdarzeniach, które śledzą na ekranie. Skojarzenie z reality show, wydawałoby się - oczywiste, jest jednak błędne - podkreśla Fidyk. - Bohaterowie wszelkich programów tego typu zamykani są bowiem w sztucznie odseparowanym od rzeczywistości środowisku. Nasi pozostają we własnym otoczeniu, a my filmujemy ich codzienność. Jednym słowem: kawał prawdziwego życia.
Praca jako luksus
Gdyby ktoś prześledził najpopularniejsze na świecie pozycje z gatunku docu-soap, dostrzegłby pewną prawidłowość: wszystkie skupiają się na obyczajowych szczegółach z życia bohaterów. Tymczasem punktem wyjścia "Serca z węgla" po raz pierwszy są rewolucyjne przemiany zachodzące w naszym kraju. Kto się jednak spodziewał kolejnej porcji biadolenia na temat dramatycznej sytuacji Górnego Śląska, będzie zdziwiony. Morawscy zrobili dokumentalny serial w taki sposób, że ogląda się go niczym film akcji z elementami kina psychologicznego i obyczajowego.
Andrzej, który po sześciu latach pracy pod ziemią zdążył niemal zdziczeć i na naszych oczach na nowo "człowieczeje", mimo braku pracy odnajduje się w nowej rzeczywistości. Alkoholik, który na własne życzenie zostaje sfilmowany w trakcie libacji, gdy gnębi najbliższych, traktuje ośmieszenie się przed całą Polską jako ostatnią szansę na wyjście z nałogu. Ola, oszukiwana przez kolejnych pracodawców kobieta górnik, dzięki jednemu z telewidzów choć na krótko znajduje pracę. To tylko niektórzy z bohaterów "Serca...". - Robiąc ten film, rozmawialiśmy z nimi codziennie, filmując tylko wtedy, gdy oni sami tego chcieli. Potraktowali udział w tym serialu niczym krzyk: patrzcie, jeszcze żyjemy, chociaż upodleni, u kresu wytrzymałości. Nie zapominajcie o nas - mówi Jerzy Morawski.
Jest w serialu Morawskich znana z filmów Borzęckiej i Loacha odwaga mówienia wprost niepopularnych prawd. Ale jest również wielka dbałość o to, by nie wleźć z butami w intymny świat bohaterów. Sam serial to rodzaj społecznej diagnozy naszej rzeczywistości - pokazuje bohaterów ukształtowanych przez minioną epokę, którym za powrót Polski do normalności przychodzi zapłacić wysoką cenę. - Na Śląsku, jak w żadnym innym zakątku naszego kraju, etos pracy stanowi testament przekazywany z pokolenia na pokolenie. Trudno się dziwić, że jedna z bohaterek w pewnym momencie mówi: "Największym luksusem jest dla mnie praca" - wyjaśnia Jerzy Morawski.
Już te słowa bohaterki dowodzą, jak bardzo mylą się ci, którzy próbują porównywać dokumentalną telenowelę z reality show typu "Big Brother". Jego bohaterowie zgłaszają się bowiem do programu właśnie po to, by zdobyć "kasę", a potem rozkoszować się słodkim nieróbstwem.
Więcej możesz przeczytać w 43/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.