"Wujaszek Wania": Antoni Czechow w interpretacji Jerzego Jarockiego jest chłodny i okrutny
Wprawdzie Czechow napisał swe dramaty ponad sto lat temu, ale wciąż wzbudzają one zainteresowanie. I to niezależnie od sposobu ich wystawienia. Atrakcyjna jest zarówno tradycyjna, realistyczna interpretacja, jak i nowoczesna formalistyczna stylistyka "Wujaszka Wani" Jerzego Grzegorzewskiego. Niezwykły jest również wywodzący się z rosyjskiej tradycji poetycki realizm spektakli Jerzego Jarockiego. Jego "Wujaszek Wania" (premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu) pokazuje innego Czechowa. Ogołoconego.
Sztuka pozbawiona jest rodzajowości. Scenografia Jerzego Juka-Kowarskiego to puste, przybrudzone ściany, drewniany podest udający werandę, huśtawka, która wskazuje, że scena rozgrywa się w ogrodzie. Naprawdę realistyczny znak, choć pewnie nie dla wszystkich zrozumiały, to krzesła. Są takie, w jakie wyposażała swe skromne mieszkania rosyjska inteligencja przełomu wieków. Nie ma wyraźnego osądu postaci - rozłożenie barw ciemnych i jasnych jest tak delikatne, że prawie niezauważalne. Wprawdzie - jak jest w tekście - bohaterowie narzekają na swoje życie, ale nie jest oczywiste, że mają rację. Początkowo wydaje się, że świat przedstawiony nie sugeruje jakiejkolwiek oceny rzeczywistości, i widz może interpretować spektakl tak, jak mu się podoba. Może to zadziwić tych, którym znana jest historyczna interpretacja sztuki - o pokoleniu nieszczęśliwym, przegranym, pozbawionym nadziei.
Na deskach wrocławskiego teatru dzieje się inaczej. Sytuacja, w jakiej znaleźli się bohaterowie dramatu, nie jest jednoznaczna. Wujaszek Wania (Krzysztof Dracz) i Maria Wojnicka (Iga Mayr) patrzą niewidzącym wzrokiem, mówią w powolnym rytmie. Tempo stopniowo rośnie, ale na scenie nic nie staje się bardziej żywe. Jarocki przedstawia bohaterów bez litości, lecz także bez uprzedzeń. Spiritus movens zdarzenia, Profesor Sieriebriakow (Edwin Pietrykat), nie jest postacią karykaturalną, aroganckim bezwartościowym naukowcem, pasożytem żyjącym z pracy innych, życiowym oszustem, jak zwykło się go pokazywać. To przystojny, w miarę krzepki starszy mężczyzna z dolegliwościami, zdolny wzbudzić szacunek i miłość. Jest okrutny, bo egoistycznie naiwny. Uważa, że wszystko mu się należy, a o jego bezwartościowości mówią inni (czy są wiarygodni?). Oskarża go głównie Wujaszek Wania - w tradycyjnej interpretacji bohater pozytywny, przyzwoity i poczciwy, u Jarockiego - matowy, skwaszony, wiecznie przygnębiony stary kawaler, który sam sobie zmarnował życie osobiste, nie oświadczając się pięknej Helenie.
Helenę przywykło się widzieć jako niezbyt mądrą potencjalną trzpiotkę (jak rzekłby Czechow), szukającą oparcia w mądrości starszego mężczyzny. W interpretacji Haliny Skoczyńskiej jest ona nadwrażliwą piękną kobietą, pełną niepokoju i miłości (pokazuje to przede wszystkim scena, kiedy z oddaniem i czułością masuje Sieriebriakowowi stopę). I zupełnie nieskorą do romansów. Uwodzący ją doktor Astrow (Wojciech Kościelniak) chce ją porwać, to jego ostatnia szansa na ułożenie sobie życia, bo - co w przedstawieniu Jarockiego wyraźne - jest nie tylko lekarzem, ale także człowiekiem. Zakochana w Astrowie Sonia (Jolanta Fraszyńska) nie jest ofiarą obowiązku i wyzysku, lecz małym dragonem w spódnicy, kochającym swoją pracę. Kiedy Sieriebriakow proponuje sprzedaż majątku, Sonia w bólu rozpaczy czołga się po ziemi.
Spektakl z tak ustawionymi bohaterami ma oczywiście inny wydźwięk - nie jest to rzecz wyłącznie o straconym pokoleniu ziemiańskiej inteligencji. Nie jest też tragedią głupich ludzi. Przedstawienie zachowuje wpisany w dramat tryb akcji, w której coś ma się wydarzyć, by spełznąć na niczym. Tyle że brakuje w nim atmosfery nadziei. Postacie nie budzą sympatii i współczucia - dotyczy to wszystkich bohaterów, włącznie z Nianią (Krzesisława Dubielówna), postacią ex definitione sympatyczną, tu gderliwą staruchą. Ale też żadna z postaci nie ma litości dla siebie. Dlatego są przejmujące.
Aktorzy grają czysto, zestrajając się w jeden wspólny ton. Ilja Tielegin (Zygmunt Bielawski), pełnia nieszczęścia, demonstruje komiczną próbę nadania sensu życiowej porażce. Helena, rozedrgana, piękna żona profesora, ma przenikniętą smutkiem twarz. Iga Mayr (Wojnicka) pokazuje starą, zasuszoną jak mumia kobietę, niczym z "Sonaty widm". Astrow to znużony mężczyzna, który nagle przypomina sobie o tym. A zgaszony, zgorzkniały Wania ma dwuznaczny wyraz twarzy, świadczący o tym, że nie jest to postać kryształowa. Sonia, pracowity kopciuszek, w finałowej wielkiej arii sławi pracę jako jedyną pociechę i jedyną rzecz, za którą nagrodę otrzyma po życiu. Fraszyńska wygłasza tę tyradę jak pełne siły i wiary objawienie przenoszące w złudną, a może realną transcendencję.
Jarocki jest chłodny i okrutny. Mówi, że ma się to, na co się zasłużyło, że jest się tym, kim się jest, nikim więcej. Pozagrobowa aura przedstawienia sugeruje, że nawet gdybyśmy dostali jeszcze jedną szansę powrotu na ziemię, też byśmy ją zmarnowali - żyli jak wcześniej. Bo wszystko już się stało przed akcją, wszystko się już w nas dokonało, kości zostały rzucone. To, co teraz oglądamy na scenie, jest tylko śladem na wodzie.
Więcej możesz przeczytać w 14/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.