Mężczyźni boją się głównie innych mężczyzn. Boją się samotności. Nie potrafią sobie z nią radzić
Jednym z paradoksów życia jest to, że im wyżej zajdzie kobieta w świecie, tym silniej pod jej stopami drży ziemia - napisała Sarah Ban Breathnach. Przypomniałam sobie to zdanie, czytając "Samotność w sieci" Janusza Wiśniewskiego, autora, który swoją internetową opowieścią o miłości wskoczył na listy bestsellerów. Historia o klasycznym trójkącie: dwóch mężczyzn i kobieta; chłodny mąż, wyidealizowany kochanek i ona - atrakcyjna, wykształcona i samotna. Taka, pod której stopami ziemia powinna drżeć. Właśnie taką kobietę wielkie uczucie z reguły wyrywa z małżeńskiego marazmu i rzuca w ramiona kochanka. Dlaczego więc ta z książki, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży, nie wybiera wolności, lecz wraca na stare śmiecie? Czy dlatego, że historię opowiada mężczyzna? Mogłabym postawić diagnozę a priori, ale w celu wyjaśnienia tej kwestii spotkałam się z autorem w sieci.
E-mail z Warszawy: Zaskoczyła mnie, żeby nie powiedzieć wkurzyła, bezwolność pańskiej bohaterki. Jak to możliwe, żeby taka kobieta decydowała się na tego, z którym jest jej byle jak? Po co ten stereotyp? Czyżby nie zauważył Pan wokół siebie pokolenia młodych kobiet, które mają odwagę na odwagę? Także w miłości.
E-mail z Frankfurtu: Mam się bronić? Znam kilka wykształconych ślicznych kobiet, które mimo że "jest generalnie byle jak" i "już dawno nawet nie żarzy się ognisko", trwają w związku z mężczyzną, bo mają ponad 35 lat i cieszą się, że w ogóle mają ognisko. "Żarzenie" zostawiają sobie na sanatorium, książki lub czaty w sieci. Może spłyciłem ten koniec. Poza tym "odwaga na odwagę" ma swoją cenę. W Suwałkach, gdzie większość kobiet już nawet nie szuka pracy, jest ona nieporównanie wyższa niż w Warszawie wśród pracownic zachodnich firm. Ale i te się boją. Bo nagle trzeba postawić wszystko na jedną kartę. To już nie chodzi o obietnice, ale kredyty, hipoteki, a często i alimenty. Moja bohaterka nagle przeraziła się, że ta karta, czyli kochanek, to być może tylko walet karo. I do tego tylko wirtualny walet karo. Lepiej więc siedzieć we dwoje przy popiele niż samemu przy świecach i płakać.
E-mail z Warszawy: Nie musi się pan bronić! Chociaż może trochę, przede wszystkim przed takimi pomysłami, że lepiej samotnie we dwoje niż samotnie przy świecach. Psychoterapeuci zarabiają na tych pierwszych i przekonują, że lepiej z kapiącymi łzami niż w beznadziei. Lepiej żarzenie przeżywać solo w książkach, niż rezygnować z nich na rzecz mężczyzny bez właściwości. Dziś coraz więcej kobiet nie chce stawiać swego życia na równi z kredytem. Zakładając jednak, że tak doskonale wie Pan, czego boją się kobiety, to - idąc za ciosem - pytam: czego boją się ich mężczyźni?
E-mail z Frankfurtu: Ja nie tylko dla książki starałem się przejść granicę, którą wyznacza to banalne zdanie wypowiadane przeważnie przez kobietę podczas kłótni z mężczyzną: "Bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz". Sam miałem i mam doskonałe możliwości dyskutowania z kobietą tej kwestii "do końca". I wyszło mi z tych dyskusji, że i ja jestem w efekcie feministą. Prawdziwe feministki mogą mi jedyne zarzucić, że nie chodzę do ginekologa. A wracając do mężczyzn: oni boją się głównie innych mężczyzn. Wiedzą, że na zewnątrz jest dżungla. Nawet jeśli jest tam zasięg GSM, to i tak jest to dżungla z Darwinowskiego "O zachowaniu gatunków". Boją się samotności. Nie potrafią sobie z nią radzić. Nie wpadną na to, aby zapalić świece i wzruszyć się nad książką. Mężczyźni boją się łóżka. Jeśli nawet nie mają kłopotów z erekcją, to spada im wskaźnik pożądania własnej kobiety. Boją się przyznać, że tak jest, bowiem traktują swoją gotowość do erekcji jako rodzaj testu na inteligencję. Mężczyźni boją się czegoś, co nazywam syndromem noszenia teczki, czyli bycia tzw. osobą towarzyszącą kobiecie. Boją się "nosić teczki" swoich kobiet, nawet jeśli z tego mają na benzynę, książki i pralnię chemiczną. Poza tym, jak piszę w "Samotności...", mężczyźni "boją się dentysty, wypadania włosów i tego, że ich telefon komórkowy nie będzie miał zasięgu... i w tym całym lęku haczy im się prostata".
E-mail z Warszawy: Rany boskie! W takim razie już tylko jedno pytanie: dla kogo tracić serca i rozum? Gdy tak dalej pójdzie, to będzie miał rację amerykański antropolog, który pisał o mężczyźnie jako modelu wychodzącym z obiegu. Trochę żal.
E-mail z Frankfurtu: To prawda, ale tracenie serca jest urocze. Nawet jeśli traci się je dla dinozaurów. Ważne jest, aby to przeżywać. Dinozaury to tylko pretekst. Ten kiczowaty melodramatyzm, te wargi odciskane na kartce papieru, te wiersze, które chciałoby się napisać i które nagle się przypominają. Ta cała przepiękna chemia i zapchane molekułami emocji receptory, jak ze snu. Warto tracić serce dla tych emocji i tych reakcji chemicznych. I wcale nie musi to być zawsze reakcja jądrowa. Gdyby tylko nie chciało się potem kobiecie wziąć mu trochę z tych jąder i chcieć urodzić mu dzieci i piec mu niedzielami placek z rabarbarem tak, aby pachniało w całym domu. Gdyby się tylko dało oszukać ewolucję. Tak. Jestem wychodzącym z obiegu modelem.
E-mail z Warszawy: Mimo to pozdrawiam.
E-mail z Warszawy: Zaskoczyła mnie, żeby nie powiedzieć wkurzyła, bezwolność pańskiej bohaterki. Jak to możliwe, żeby taka kobieta decydowała się na tego, z którym jest jej byle jak? Po co ten stereotyp? Czyżby nie zauważył Pan wokół siebie pokolenia młodych kobiet, które mają odwagę na odwagę? Także w miłości.
E-mail z Frankfurtu: Mam się bronić? Znam kilka wykształconych ślicznych kobiet, które mimo że "jest generalnie byle jak" i "już dawno nawet nie żarzy się ognisko", trwają w związku z mężczyzną, bo mają ponad 35 lat i cieszą się, że w ogóle mają ognisko. "Żarzenie" zostawiają sobie na sanatorium, książki lub czaty w sieci. Może spłyciłem ten koniec. Poza tym "odwaga na odwagę" ma swoją cenę. W Suwałkach, gdzie większość kobiet już nawet nie szuka pracy, jest ona nieporównanie wyższa niż w Warszawie wśród pracownic zachodnich firm. Ale i te się boją. Bo nagle trzeba postawić wszystko na jedną kartę. To już nie chodzi o obietnice, ale kredyty, hipoteki, a często i alimenty. Moja bohaterka nagle przeraziła się, że ta karta, czyli kochanek, to być może tylko walet karo. I do tego tylko wirtualny walet karo. Lepiej więc siedzieć we dwoje przy popiele niż samemu przy świecach i płakać.
E-mail z Warszawy: Nie musi się pan bronić! Chociaż może trochę, przede wszystkim przed takimi pomysłami, że lepiej samotnie we dwoje niż samotnie przy świecach. Psychoterapeuci zarabiają na tych pierwszych i przekonują, że lepiej z kapiącymi łzami niż w beznadziei. Lepiej żarzenie przeżywać solo w książkach, niż rezygnować z nich na rzecz mężczyzny bez właściwości. Dziś coraz więcej kobiet nie chce stawiać swego życia na równi z kredytem. Zakładając jednak, że tak doskonale wie Pan, czego boją się kobiety, to - idąc za ciosem - pytam: czego boją się ich mężczyźni?
E-mail z Frankfurtu: Ja nie tylko dla książki starałem się przejść granicę, którą wyznacza to banalne zdanie wypowiadane przeważnie przez kobietę podczas kłótni z mężczyzną: "Bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz". Sam miałem i mam doskonałe możliwości dyskutowania z kobietą tej kwestii "do końca". I wyszło mi z tych dyskusji, że i ja jestem w efekcie feministą. Prawdziwe feministki mogą mi jedyne zarzucić, że nie chodzę do ginekologa. A wracając do mężczyzn: oni boją się głównie innych mężczyzn. Wiedzą, że na zewnątrz jest dżungla. Nawet jeśli jest tam zasięg GSM, to i tak jest to dżungla z Darwinowskiego "O zachowaniu gatunków". Boją się samotności. Nie potrafią sobie z nią radzić. Nie wpadną na to, aby zapalić świece i wzruszyć się nad książką. Mężczyźni boją się łóżka. Jeśli nawet nie mają kłopotów z erekcją, to spada im wskaźnik pożądania własnej kobiety. Boją się przyznać, że tak jest, bowiem traktują swoją gotowość do erekcji jako rodzaj testu na inteligencję. Mężczyźni boją się czegoś, co nazywam syndromem noszenia teczki, czyli bycia tzw. osobą towarzyszącą kobiecie. Boją się "nosić teczki" swoich kobiet, nawet jeśli z tego mają na benzynę, książki i pralnię chemiczną. Poza tym, jak piszę w "Samotności...", mężczyźni "boją się dentysty, wypadania włosów i tego, że ich telefon komórkowy nie będzie miał zasięgu... i w tym całym lęku haczy im się prostata".
E-mail z Warszawy: Rany boskie! W takim razie już tylko jedno pytanie: dla kogo tracić serca i rozum? Gdy tak dalej pójdzie, to będzie miał rację amerykański antropolog, który pisał o mężczyźnie jako modelu wychodzącym z obiegu. Trochę żal.
E-mail z Frankfurtu: To prawda, ale tracenie serca jest urocze. Nawet jeśli traci się je dla dinozaurów. Ważne jest, aby to przeżywać. Dinozaury to tylko pretekst. Ten kiczowaty melodramatyzm, te wargi odciskane na kartce papieru, te wiersze, które chciałoby się napisać i które nagle się przypominają. Ta cała przepiękna chemia i zapchane molekułami emocji receptory, jak ze snu. Warto tracić serce dla tych emocji i tych reakcji chemicznych. I wcale nie musi to być zawsze reakcja jądrowa. Gdyby tylko nie chciało się potem kobiecie wziąć mu trochę z tych jąder i chcieć urodzić mu dzieci i piec mu niedzielami placek z rabarbarem tak, aby pachniało w całym domu. Gdyby się tylko dało oszukać ewolucję. Tak. Jestem wychodzącym z obiegu modelem.
E-mail z Warszawy: Mimo to pozdrawiam.
Więcej możesz przeczytać w 43/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.