Mityczna "Solidarność" nigdy nie istniała
Powinniśmy się oczyścić z tego złego, co robiliśmy dotychczas - twierdził na zjeździe "Solidarności" Jacek Kozłowski, szef Regionu Elbląskiego, zgłaszając wniosek o wotum nieufności wobec przewodniczącego. Jego słowa przerywały buczenia i tupania. - Przepraszam - kajał się za polityczne klęski Krzaklewski, a działacze oddalili wniosek o wotum nieufności. Czyli nic się nie zmieniło. "Solidarność" nie potrafi rozliczyć swego kierownictwa. Nie zmieniła swych poglądów na to, czego można żądać od państwa bez przewracania równowagi budżetowej. Najwyraźniej dopiero próbuje się wyzwolić z ciężaru mitów, które sprowadzały na związek kolejne porażki.
Mit antylewicowej wspólnoty
Ramię w ramię walczymy przeciwko lewicy o lepszą Polskę - taki mit zawarty jest nawet w logo związku, w którym poszczególne litery przypominają sylwetki wspierających się ludzi. W rzeczywistości w "Solidarności" nigdy nie było takiej solidarności. Narodzony w 1980 r. ruch polityczny był workiem, w którym wylądowali socjaliści, poszukiwacze "trzeciej drogi", chadecy, szowiniści, liberałowie i etatyści. Milion legitymacji związkowych wymieszał się z milionem legitymacji PZPR, tylu bowiem członków przewodniej siły zapisało się do "Solidarności". Skończyło się tym, że przed ostatnimi wyborami (wedle badań CBOS) co trzeci członek antylewicowej wspólnoty "Solidarności" deklarował gotowość głosowania na koalicję SLD-UP.
Mit wielkości
Prawie 10 milionów, czyli cały naród! - głosili działacze pierwszej "S". Po stanie wojennym do związku należało 2,5 mln obywateli. Przed czterema laty liczba członków zmalała do 1,2 mln osób. Teraz liczebność szeregów jest szacowana na 970 tys. Nie uda się już ucieleśnić mitu i powrócić do milionowych mas członkowskich. Wedle badań CBOS, 51 proc. Polaków uważa, iż żaden związek zawodowy nie reprezentuje ich interesów, a tylko 6 proc. sądzi, że robi to "Solidarność".
Mit bezpartyjnego związku
Komunizm w Polsce obalił związek zawodowy, więc ma on prawo i obowiązek działać w świecie polityki - taki mit bardzo mocno tkwi w głowach działaczy. Tymczasem od chwili powstania "Solidarność" była ubranym w szaty związku zawodowego ruchem politycznym, następnie podziemną organizacją opozycji, a po 1989 r. quasi-partią. Ten partiozwiązek miał własne kluby parlamentarne, popierał i obalał rządy, jego działacze sprawowali władzę w kraju, jednoczyli inne partie. Teraz związkowcy mają dość miotania się między qusi-związkiem a qusi-partią.
Mit ochrony reform
To my zreformowaliśmy ten kraj, rozpościeraliśmy parasol nad rządami - mówią z dumą związkowcy. Partiozwiązek "Solidarność" rzeczywiście popierał tworzenie "swoich" rządów, werbalnie popierał też reformy. Zawsze jednak okazywało się, że koledzy z "własnych" rządów dopuszczali się zdrady, gdyż reformy były bolesne. - Nasi ludzie w Sejmie przypominali drużynę trampkarzy, którzy biegają po całym boisku i koniecznie chcą strzelić gola, czasem niefrasobliwie trafiając do własnej bramki - mówi Kazimierz Grajcarek, przewodniczący Sekretariatu Górnictwa i Energetyki.
Mit moralnej wyższości
Nie chodzi o to, że sztab Mariana Krzaklewskiego ma kłopoty z rozliczeniem się z kampanii wyborczej. Jednak powiewanie sztandarem "Solidarności", żądania koronacji Chrystusa Króla, wprowadzenia invocatio Dei do konstytucji czy wreszcie wyliczania kombatanckich przewag muszą szczególnie irytować, gdy się je zestawi z kłótliwością, brakiem lojalności, nepotyzmem i walką przy obsadzaniu stanowisk w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. Uprawianie partiozwiązkowości pozbawiło jej działaczy legitymacji do moralizowania.
Mitokracja, czyli zwijanie sztandaru
- Solidarność powinna zdjąć gorset polityczny, jaki nałożyła sobie jeszcze w 1996 r., i stać się normalnym związkiem, skupionym na sprawie obrony praw pracowniczych. Mamy prawie rok, by umożliwić młodemu pokoleniu dojście do głosu i przygotować nowego lidera. Kto wie, może kobietę? - marzy Grajcarek. Podobne opinie dało się w kuluarach zjazdu słyszeć częściej. Jeżeli przeważą, to związek zwinie swe historyczne sztandary. Mityczna "Solidarność" i tak właściwie nigdy nie istniała.
Mit antylewicowej wspólnoty
Ramię w ramię walczymy przeciwko lewicy o lepszą Polskę - taki mit zawarty jest nawet w logo związku, w którym poszczególne litery przypominają sylwetki wspierających się ludzi. W rzeczywistości w "Solidarności" nigdy nie było takiej solidarności. Narodzony w 1980 r. ruch polityczny był workiem, w którym wylądowali socjaliści, poszukiwacze "trzeciej drogi", chadecy, szowiniści, liberałowie i etatyści. Milion legitymacji związkowych wymieszał się z milionem legitymacji PZPR, tylu bowiem członków przewodniej siły zapisało się do "Solidarności". Skończyło się tym, że przed ostatnimi wyborami (wedle badań CBOS) co trzeci członek antylewicowej wspólnoty "Solidarności" deklarował gotowość głosowania na koalicję SLD-UP.
Mit wielkości
Prawie 10 milionów, czyli cały naród! - głosili działacze pierwszej "S". Po stanie wojennym do związku należało 2,5 mln obywateli. Przed czterema laty liczba członków zmalała do 1,2 mln osób. Teraz liczebność szeregów jest szacowana na 970 tys. Nie uda się już ucieleśnić mitu i powrócić do milionowych mas członkowskich. Wedle badań CBOS, 51 proc. Polaków uważa, iż żaden związek zawodowy nie reprezentuje ich interesów, a tylko 6 proc. sądzi, że robi to "Solidarność".
Mit bezpartyjnego związku
Komunizm w Polsce obalił związek zawodowy, więc ma on prawo i obowiązek działać w świecie polityki - taki mit bardzo mocno tkwi w głowach działaczy. Tymczasem od chwili powstania "Solidarność" była ubranym w szaty związku zawodowego ruchem politycznym, następnie podziemną organizacją opozycji, a po 1989 r. quasi-partią. Ten partiozwiązek miał własne kluby parlamentarne, popierał i obalał rządy, jego działacze sprawowali władzę w kraju, jednoczyli inne partie. Teraz związkowcy mają dość miotania się między qusi-związkiem a qusi-partią.
Mit ochrony reform
To my zreformowaliśmy ten kraj, rozpościeraliśmy parasol nad rządami - mówią z dumą związkowcy. Partiozwiązek "Solidarność" rzeczywiście popierał tworzenie "swoich" rządów, werbalnie popierał też reformy. Zawsze jednak okazywało się, że koledzy z "własnych" rządów dopuszczali się zdrady, gdyż reformy były bolesne. - Nasi ludzie w Sejmie przypominali drużynę trampkarzy, którzy biegają po całym boisku i koniecznie chcą strzelić gola, czasem niefrasobliwie trafiając do własnej bramki - mówi Kazimierz Grajcarek, przewodniczący Sekretariatu Górnictwa i Energetyki.
Mit moralnej wyższości
Nie chodzi o to, że sztab Mariana Krzaklewskiego ma kłopoty z rozliczeniem się z kampanii wyborczej. Jednak powiewanie sztandarem "Solidarności", żądania koronacji Chrystusa Króla, wprowadzenia invocatio Dei do konstytucji czy wreszcie wyliczania kombatanckich przewag muszą szczególnie irytować, gdy się je zestawi z kłótliwością, brakiem lojalności, nepotyzmem i walką przy obsadzaniu stanowisk w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. Uprawianie partiozwiązkowości pozbawiło jej działaczy legitymacji do moralizowania.
Mitokracja, czyli zwijanie sztandaru
- Solidarność powinna zdjąć gorset polityczny, jaki nałożyła sobie jeszcze w 1996 r., i stać się normalnym związkiem, skupionym na sprawie obrony praw pracowniczych. Mamy prawie rok, by umożliwić młodemu pokoleniu dojście do głosu i przygotować nowego lidera. Kto wie, może kobietę? - marzy Grajcarek. Podobne opinie dało się w kuluarach zjazdu słyszeć częściej. Jeżeli przeważą, to związek zwinie swe historyczne sztandary. Mityczna "Solidarność" i tak właściwie nigdy nie istniała.
Więcej możesz przeczytać w 44/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.