O ile mnie pamięć nie myli, traktat akcesyjny do Unii Europejskiej, który podpisaliśmy 16 kwietnia 2003 r. w Atenach, mówił o wiele o wstąpieniu do organizmu gospodarczo-politycznego, ale nawet zdaniem nie wspominał o utworzeniu federacyjnego super-państwa. Choć idea ta pojawiała w postaci „Stanów Zjednoczonych Europy“, o których fantazjował Lech Wałęsa – na fantazjach zazwyczaj się kończyło.
Bo trzeba było być niepoprawnym optymistą albo ignorantem historycznym, aby na stulecia tworzenia się tożsamości narodowej, granic, kultur i odrębnych interesów wynikających z różnic potencjału, zakładać płaszcz stworzonego na wzór amerykański federalizmu.
Przecież Stany Zjednoczone wykuły się w boju jako naród, oparty na kontrze do imperialnej starej Europy. Uformowały je naturalne ograniczenia geograficzne, brak bezpośredniej konkurencji militarnej na kontynencie oraz dwa oceany – czynią z Ameryki wyspę pokoju i dobrobytu na tle dwóch brutalnych wojen, które pustoszyły kontynent. Pomimo istotnych różnic w poszczególnych stanach, jedna rzecz po wojnie secesyjnej była spójna – autentyczna wola ludzi („We, the People“), aby „z wielości, stworzyć jedno“ („E Pluribus Unum“).
Z czasem Ameryka wytworzyła odrębną kulturę, posługiwała się jednym językiem urzędowym, poczuła dumę z przynależności narodowej, którą łączyła z dumą z własnego stanu, miasta czy uczelni. Każdy z tych etapów był oddolny i autentyczny. Cały proces trwał około dwustu lat. Co w takim razie każe Bartoszowi Węglarczykowi pisać, że „Stany Zjednoczone Europy to konieczność“, gdy żadnej z tych rzeczy nie widzimy w Europie?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.