Katarzyna Burzyńska-Sychowicz: Jak twój wizerunek kreują media?
Anita Lipnicka: Początkowo, w pierwszych latach mojej kariery, gdy śpiewałam z Varius Manx, byłam kreowana na jakąś nieziemską zjawę, która jest oderwana od rzeczywistości, trochę taki anioł. Pamiętam, że poniekąd z tego powodu, kiedy dostałam propozycję sesji w „Playboyu”, zdecydowałam się ją przyjąć; chciałam zerwać z wizerunkiem świętej Lipki! (śmiech). Mimo to bardzo długo nie mogłam się od niego uwolnić. Później, z uwagi na moją przeszłość, długo miałam trudności z nawiązaniem współpracy z ludźmi z bardziej offowej sceny muzycznej – byłam zaszufladkowana jako wokalistka pop i to ciągnęło się za mną długie lata. Mocno zabiegałam o to, żeby ludzie zauważyli, że ja jednak piszę, komponuję swoje piosenki, nie korzystam z cudzych pomysłów, nie tworzę pod niczyje dyktando. Trochę czasu mi zabrało, żeby wywalczyć swoją autonomię i aby inni w muzycznej branży zaczęli postrzegać mnie poważnie. Z kolei kiedy przestałam nagrywać w duecie z Johnem Porterem, znowu musiałam udowadniać, że jestem bytem niezależnym.
Często spotykałam się z opinią dziennikarzy, że to on był artystyczną siłą napędową naszego duetu, a ja miłym dodatkiem.
Umówmy się, to jest dość powszechne przekonanie, że facet, jeszcze do tego starszy, decyduje o wszystkim w zawodowej relacji damsko-męskiej. Nie raz mnie to frustrowało, bo akurat jeśli chodzi o produkcje naszych albumów, to ja wnosiłam sporo koncepcji, aranżacyjnych pomysłów; byłam bardziej aktywna w tej materii i bolały mnie te stereotypowe założenia. Kto wie, może też dlatego pierwszy solowy album „Hard Land of Wonder”, który wydałam po 10 latach pracy z Johnem, samodzielnie skomponowałam, wyprodukowałam i zrealizowałam w Anglii, do tego zagrałam w studio wszystkie partie fortepianów, mimo że nigdy wcześniej nie uczyłam się grać na tym instrumencie.
Czyli cały czas musisz coś udowadniać?
Wychodzi na to, że tak! Wiesz, ile razy w ciągu ostatnich lat nasłuchałam się, że dla mojej muzyki nie ma miejsca w komercyjnych mediach, rozgłośniach radiowych, bo jestem zbyt offowa? Natomiast organizatorzy offowych festiwali odrzucali mój w nich udział, tłumacząc swoje decyzje tym, że kojarzę się z popem lat 90-tych, z brzmieniami z tamtej ery. „Fajna płyta, super klimat, ale nie znajdziemy miejsca dla Anity Lipnickiej w line up’ie naszego festiwalu” – takie słyszałam odpowiedzi.
I co ja poradzę, że mam dziś 48 lat? Nie mogę tego zmienić. Co poradzę, że mam za sobą ponad ćwierć wieku kariery? Nie jestem w stanie zacząć od początku, na nowo zadebiutować. Nie wiem, co musiałabym dziś zrobić, żeby mieć szansę zagrać w tej samej grze, w której grają modni artyści wypuszczający nowe wydawnictwa.
Mimo że moje ostatnie single: „Jak na filmach” czy „Amsterdam” okupują szczyty list przebojów takich radiostacji jak Nowy Świat czy Radio 357, to nic nie zmienia jeśli chodzi o moje szanse na pojawienie się na przykład na Męskim Graniu, bo jestem nazwiskiem „z dawnych lat”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.