Co sprawia, że seriale szpitalne oglądają miliony: od Chin po Grenlandię?
Doktorze Burski. Proszę przyjąć mnie na swój oddział. Strasznie mi dokucza woreczek żółciowy, ale bałam się pójść na operację. Dopiero kiedy zobaczyłam wasz szpital i pański oddział, zdecydowałam się" - to autentyczna scena, której bohaterami byli aktor Artur Żmijewski, grający doktora Jakuba Burskiego w serialu "Na dobre i na złe", i mieszkanka Międzyzdrojów. Ilu widzów z dziewięciomilionowej rzeszy miłośników tego najpopularniejszego obecnie polskiego serialu miesza fikcję z rzeczywistością? Co sprawia, że seriale szpitalne oglądają miliony: od Chin po Grenlandię?
Zainteresowanie perypetiami lekarzy z Leśnej Góry rosło praktycznie z każdym odcinkiem. Serial zbiera najważniejsze nagrody i wyróżnienia w krajowych konkursach i plebiscytach. Do telewizorów widzów przyciąga już nie tylko trójka głównych bohaterów - Zosia, Jakub i Bruno. Czuwająca nad całością scenariusza Ilona Łepkowska rozwija kolejne wątki: profesora Zyberta, jego córki Moniki, siostry Bożenki, muzyka Mikołaja itd. Hospital story nie mają sobie równych, jeśli chodzi o liczbę postaci drugoplanowych - w "Na dobre i na złe" łącznie opowiedziano już minihistorie ponad stu osób.
Szpital, czyli świat w pigułce
Największą atrakcją hospital story - zarówno dla widzów, jak i scenarzystów - jest możliwość zaprezentowania wielu typów ludzkich, problemów, perypetii i nieprawdopodobnych historii. W serialu szpitalnym nie ma praktycznie żadnych ograniczeń - wystarczy dobrać pacjenta, by zobrazować jakąś sprawę: AIDS, narkomanię, przestępczość, łapówkarstwo, lekomanię, zamachy... Problem dzieci z sierocińców? Bezdomnych? Świadków Jehowy? Nieuleczalnie chorych? Maturzystów? Zakochanych? Samotnych? Na wszystko znajdzie się pacjent, wszystko da się przedstawić.
Wprawdzie zasada ta sprawdza się także w serialach prawniczych i policyjnych, ale z reguły ich bohaterowie reprezentują tylko część społeczeństwa. Tymczasem w szpitalu znaleźć się może każdy, bez względu na wiek, płeć, środowisko życia, pochodzenie, wykształcenie czy stosunek do służby wojskowej. W jednym z odcinków "Na dobre i na złe" pojawili się pijani w sztok rezerwiści, którzy połknęli sztućce. Dlaczego nie? A obok tego mamy główny wątek - historię miłości Zosi i Jakuba, codzienne sprawy ich współpracowników, znajomych i ich rodzin.
Pojemność formuły przesłania czasem niedostatki, które raziłyby w każdym innym serialu. Schematyczność, za duża dawka dydaktyzmu, powielanie stereotypów giną w natłoku błyskawicznych i trafnych diagnoz czy sprawnie przeprowadzonych zabiegów. Widzowie przymykają oko na to, że lekarze z Leśnej Góry są krystalicznie czyści i bezinteresowni, choć na co dzień nie spotyka się takich ludzi. A może po prostu o takich lekarzach marzymy? Może wycięcie wyrostka robaczkowego nie byłoby tak straszne, gdybyśmy mieli pewność, że trafimy w ręce doktora Burskiego i profesora Zyberta, uśpieni wcześniej przez doktor Zosię?
A gdy już się obudzimy po udanej operacji (nawet jeśli z kłopotami, to jednak się obudzimy), zaopiekuje się nami siostra Bożenka. I to wszystko bez kopert, czekoladek, koniaków...
Szpital na peryferiach doktora Strosmajera
Popularność hospital story zaczęła się w Polsce od pokazywanego w latach 60. czarno-białego "Doktora Kildera". Richard Chamberlain, odtwórca tytułowej roli, konkurował z Rogerem Moore’em ("Święty") i rodzimym Hansem Klossem ("Stawka większa niż życie"). Był przystojny, inteligentny, wybitnie uzdolniony i fantastycznie bezinteresowny. Może tylko rzeczywistość amerykańskiego szpitala była w siermiężnych czasach Gomułki trochę dla nas niezrozumiała.
Popularność "Doktora Kildera" przebił dopiero czeski "Szpital na peryferiach". Nakręcony w 1977 r. serial pokazywał to, co dzieje się w zaciszu lekarskich gabinetów - niby zwyczajne życie, a jednak niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Prestiż zawodu lekarza, związana z nim odpowiedzialność, a i pewna elitarność powodowały, że siedzący w poczekalniach pacjenci przychodni rejonowych chętnie zaglądali za zamknięte dla nich drzwi. I nieważne, że bohaterami serialu byli lekarze czescy - służba zdrowia po obu stronach Tatr wyglądała przecież podobnie.
W latach 80. na ekrany telewizorów w Polsce trafiła zachodnioniemiecka "Klinika w Szwarcwaldzie". Serial nie zdobył serc widzów, stanowiąc niechlubny wyjątek pośród niezwykle chętnie oglądanych hospital stories. O ile problemy czeskich medyków mogły się stać nam bliskie, o tyle trudno było zrozumieć wymuskanych, eleganckich erefenowskich łapiduchów. No i ten język... Lekarz mówiący po niemiecku nie mógł się dobrze kojarzyć nad Wisłą. Tak właśnie doktor Brinkmann (Klausjürgen Wussow) przegrał ze Strosmajerem (Milos Kopecky). I gdy wydawało się już, że Polacy akceptują seriale szpitalne wyłącznie w znajomej wschodnioeuropejskiej poetyce, pojawił się "Ostry dyżur" - amerykański fenomen na skalę światową.
Ostry dyżur, czyli na froncie walki z chorobami
Sukces "Ostrego dyżuru" nie był przypadkowy. Lekarze z izby przyjęć mają ręce pełne roboty, a rytm ich pracy - i całego serialu - wyznaczają kolejne karetki dowożące pacjentów w ciężkim stanie. Tu nie ma chwili na zastanowienie. Życie ludzi zależy od szybkich i trafnych decyzji lekarzy. Przecież ostry dyżur, a nie klinika chirurgii plastycznej, to najbardziej odpowiedzialny odcinek frontu walki z chorobami i śmiercią. Magnesem przyciągającym widzów stała się codzienność bezimiennych bohaterów, jakich spotkać można na każdym ostrym dyżurze w każdym szpitalu.
Reżyser Mimi Leder udało się idealnie wyważyć proporcje pomiędzy dosłownością a umownością. W "Ostrym dyżurze" nie brakuje drastycznych, wręcz naturalistycznych scen, ale taka przecież jest rzeczywistość szpitalna - ociekająca krwią, nieestetyczna. Leder jednak zawsze wie, w którym momencie należy się wycofać, by nie przekroczyć granicy między odwzorowaniem życia a epatowaniem brzydotą. Pracę Leder doceniono - w 1995 r. przyznano jej Nagrodę Emmy dla najlepszego reżysera. Siódmą emisję "Ostrego dyżuru" oglądało prawie 30 milionów Amerykanów - więcej niż najnowsze odcinki jego największych rywali: "Ally McBeal" i "West Wing" ("Prezydencki poker"). Pozycją serialu nie wstrząsnęło nawet odejście George’a Clooneya w grudniu 1998 r. ani hollywoodzka kariera Mimi Leder. A wydawało się, że bez doktora Rossa to już nie będzie ten sam film.
Na fali popularności "Ostrego dyżuru" pojawiło się na całym świecie kilkadziesiąt tego typu seriali - od Indii po Argentynę. Także na nasze ekrany trafiło przynajmniej kilka medycznych, choć nie stricte szpitalnych historii, jak chociażby "Providence" (1999 r.). Nie odniosły sukcesu porównywalnego do "Ostrego dyżuru", ale utorowały drogę "Na dobre i na złe" - polskiej sadze szpitalnej.
Zainteresowanie perypetiami lekarzy z Leśnej Góry rosło praktycznie z każdym odcinkiem. Serial zbiera najważniejsze nagrody i wyróżnienia w krajowych konkursach i plebiscytach. Do telewizorów widzów przyciąga już nie tylko trójka głównych bohaterów - Zosia, Jakub i Bruno. Czuwająca nad całością scenariusza Ilona Łepkowska rozwija kolejne wątki: profesora Zyberta, jego córki Moniki, siostry Bożenki, muzyka Mikołaja itd. Hospital story nie mają sobie równych, jeśli chodzi o liczbę postaci drugoplanowych - w "Na dobre i na złe" łącznie opowiedziano już minihistorie ponad stu osób.
Szpital, czyli świat w pigułce
Największą atrakcją hospital story - zarówno dla widzów, jak i scenarzystów - jest możliwość zaprezentowania wielu typów ludzkich, problemów, perypetii i nieprawdopodobnych historii. W serialu szpitalnym nie ma praktycznie żadnych ograniczeń - wystarczy dobrać pacjenta, by zobrazować jakąś sprawę: AIDS, narkomanię, przestępczość, łapówkarstwo, lekomanię, zamachy... Problem dzieci z sierocińców? Bezdomnych? Świadków Jehowy? Nieuleczalnie chorych? Maturzystów? Zakochanych? Samotnych? Na wszystko znajdzie się pacjent, wszystko da się przedstawić.
Wprawdzie zasada ta sprawdza się także w serialach prawniczych i policyjnych, ale z reguły ich bohaterowie reprezentują tylko część społeczeństwa. Tymczasem w szpitalu znaleźć się może każdy, bez względu na wiek, płeć, środowisko życia, pochodzenie, wykształcenie czy stosunek do służby wojskowej. W jednym z odcinków "Na dobre i na złe" pojawili się pijani w sztok rezerwiści, którzy połknęli sztućce. Dlaczego nie? A obok tego mamy główny wątek - historię miłości Zosi i Jakuba, codzienne sprawy ich współpracowników, znajomych i ich rodzin.
Pojemność formuły przesłania czasem niedostatki, które raziłyby w każdym innym serialu. Schematyczność, za duża dawka dydaktyzmu, powielanie stereotypów giną w natłoku błyskawicznych i trafnych diagnoz czy sprawnie przeprowadzonych zabiegów. Widzowie przymykają oko na to, że lekarze z Leśnej Góry są krystalicznie czyści i bezinteresowni, choć na co dzień nie spotyka się takich ludzi. A może po prostu o takich lekarzach marzymy? Może wycięcie wyrostka robaczkowego nie byłoby tak straszne, gdybyśmy mieli pewność, że trafimy w ręce doktora Burskiego i profesora Zyberta, uśpieni wcześniej przez doktor Zosię?
A gdy już się obudzimy po udanej operacji (nawet jeśli z kłopotami, to jednak się obudzimy), zaopiekuje się nami siostra Bożenka. I to wszystko bez kopert, czekoladek, koniaków...
Szpital na peryferiach doktora Strosmajera
Popularność hospital story zaczęła się w Polsce od pokazywanego w latach 60. czarno-białego "Doktora Kildera". Richard Chamberlain, odtwórca tytułowej roli, konkurował z Rogerem Moore’em ("Święty") i rodzimym Hansem Klossem ("Stawka większa niż życie"). Był przystojny, inteligentny, wybitnie uzdolniony i fantastycznie bezinteresowny. Może tylko rzeczywistość amerykańskiego szpitala była w siermiężnych czasach Gomułki trochę dla nas niezrozumiała.
Popularność "Doktora Kildera" przebił dopiero czeski "Szpital na peryferiach". Nakręcony w 1977 r. serial pokazywał to, co dzieje się w zaciszu lekarskich gabinetów - niby zwyczajne życie, a jednak niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Prestiż zawodu lekarza, związana z nim odpowiedzialność, a i pewna elitarność powodowały, że siedzący w poczekalniach pacjenci przychodni rejonowych chętnie zaglądali za zamknięte dla nich drzwi. I nieważne, że bohaterami serialu byli lekarze czescy - służba zdrowia po obu stronach Tatr wyglądała przecież podobnie.
W latach 80. na ekrany telewizorów w Polsce trafiła zachodnioniemiecka "Klinika w Szwarcwaldzie". Serial nie zdobył serc widzów, stanowiąc niechlubny wyjątek pośród niezwykle chętnie oglądanych hospital stories. O ile problemy czeskich medyków mogły się stać nam bliskie, o tyle trudno było zrozumieć wymuskanych, eleganckich erefenowskich łapiduchów. No i ten język... Lekarz mówiący po niemiecku nie mógł się dobrze kojarzyć nad Wisłą. Tak właśnie doktor Brinkmann (Klausjürgen Wussow) przegrał ze Strosmajerem (Milos Kopecky). I gdy wydawało się już, że Polacy akceptują seriale szpitalne wyłącznie w znajomej wschodnioeuropejskiej poetyce, pojawił się "Ostry dyżur" - amerykański fenomen na skalę światową.
Ostry dyżur, czyli na froncie walki z chorobami
Sukces "Ostrego dyżuru" nie był przypadkowy. Lekarze z izby przyjęć mają ręce pełne roboty, a rytm ich pracy - i całego serialu - wyznaczają kolejne karetki dowożące pacjentów w ciężkim stanie. Tu nie ma chwili na zastanowienie. Życie ludzi zależy od szybkich i trafnych decyzji lekarzy. Przecież ostry dyżur, a nie klinika chirurgii plastycznej, to najbardziej odpowiedzialny odcinek frontu walki z chorobami i śmiercią. Magnesem przyciągającym widzów stała się codzienność bezimiennych bohaterów, jakich spotkać można na każdym ostrym dyżurze w każdym szpitalu.
Reżyser Mimi Leder udało się idealnie wyważyć proporcje pomiędzy dosłownością a umownością. W "Ostrym dyżurze" nie brakuje drastycznych, wręcz naturalistycznych scen, ale taka przecież jest rzeczywistość szpitalna - ociekająca krwią, nieestetyczna. Leder jednak zawsze wie, w którym momencie należy się wycofać, by nie przekroczyć granicy między odwzorowaniem życia a epatowaniem brzydotą. Pracę Leder doceniono - w 1995 r. przyznano jej Nagrodę Emmy dla najlepszego reżysera. Siódmą emisję "Ostrego dyżuru" oglądało prawie 30 milionów Amerykanów - więcej niż najnowsze odcinki jego największych rywali: "Ally McBeal" i "West Wing" ("Prezydencki poker"). Pozycją serialu nie wstrząsnęło nawet odejście George’a Clooneya w grudniu 1998 r. ani hollywoodzka kariera Mimi Leder. A wydawało się, że bez doktora Rossa to już nie będzie ten sam film.
Na fali popularności "Ostrego dyżuru" pojawiło się na całym świecie kilkadziesiąt tego typu seriali - od Indii po Argentynę. Także na nasze ekrany trafiło przynajmniej kilka medycznych, choć nie stricte szpitalnych historii, jak chociażby "Providence" (1999 r.). Nie odniosły sukcesu porównywalnego do "Ostrego dyżuru", ale utorowały drogę "Na dobre i na złe" - polskiej sadze szpitalnej.
Więcej możesz przeczytać w 44/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.