Zwyciężczyni francuskiej wersji "Wielkiego Brata" trafi na okładkę przyszłorocznego wydania encyklopedii "Quid"
Znęcałem się już kiedyś troszeczkę nad uczestnikami programów typu "Big Brother" i ich widownią, ale okazuje się, że trzeba jeszcze na chwilę do tego tematu wrócić. Rozmiary zniszczeń czynionych przez autorów tychże produkcji są bowiem większe, niż można się było spodziewać.
Zwyciężczynią "Loft Story", czyli francuskiej wersji "Wielkiego Brata", została niejaka Loana, zezowata tancerka kabaretowa ucieleśniająca wyjątkowo udane połączenie deficytu gustu z niedostatkiem polotu. Jej podstawowym atutem w zmaganiach z konkurentkami były długie nogi i długie tlenione włosy. Wszystkie atuty zebrane razem czyniły z niej żywą ilustrację blondynki z wiadomych dowcipów. Nagrodą za umiejętne wykorzystanie walorów urody był dom o wartości 3 mln franków (około 1,5 mln zł) do podziału z męskim zwycięzcą programu - pod warunkiem że najpierw przemieszkają tam wspólnie sześć tygodni. Loana miała o tyle pecha, że kandydat do wspólnego zamieszkania zakochał się z wzajemnością w jednej z wcześniej wyeliminowanych uczestniczek "Loft Story" i pozwolono mu ją z sobą zabrać.
Zanim jednak do tego doszło, nasza bohaterka musiała wytrzymać dziesięć tygodni emisji głównej - jak się okazało - cały czas bez zakochania. Od czegóż są jednak organizatorzy programu, jeśli nie od uprzyjemniania uczestnikom życia w podziękowaniu za góry pieniędzy, jakie zgarniają dzięki ich niedyspozycji umysłowej, dzielonej z telewidzami? Organizatorzy pozwolili zatem "loftowcom" korzystać z pewnych obiektów rozrywkowych. Wyszczególnili je w liście przedmiotów, które można wziąć z sobą z domu. Na liście tej znalazła się między innymi książka. Jedna książka. Na dziesięć tygodni wolno wziąć z sobą jedną książkę. Potwierdza to niezwykle trzeźwe podejście organizatorów do rzeczywistości: ktoś, kto zgłasza się do udziału w takim programie, nie może przecież się rekrutować z warstw społeczeństwa zdolnych do odszyfrowania więcej niż dziesięciu procent typowej książki na tydzień. Inna sprawa, że Loana zachowała się nadspodziewanie ambitnie. Spośród różnych możliwości - wziąć książkę telefoniczną, kucharską, katalog biżuterii, komiks czy encyklopedię - wybrała najtrudniejszą. Tak jest, wzięła encyklopedię. I to nie byle jaką. Licząc z indeksem rzeczowym - który Loana też bez wątpienia przeczytała z należytą uwagą - 2078 stron formatu A4 drobnym drukiem. Czyli ta jedna dziesiąta wynosi 208 stron na tydzień. No, no! Encyklopedia nazywa się "Quid" i zawiera kompendium wiedzy prawie o wszystkim (nowe, uzupełnione o najświeższe dane jej wydanie ukazuje się we Francji co rok). Podtytuł encyklopedii brzmi: "Wszystko o wszystkim i trochę więcej niż o wszystkim". Zobaczywszy to na okładce, Loana zapewne nabrała przeświadczenia, że po dziesięciu tygodniach czytania "Quida" będzie wiedzieć wszystko o wszystkim i nikt już nie powie, że góruje nad innymi jedynie dzięki długim nogom.
W czwartym tygodniu lektury, na stronie 819 Loana mogła znaleźć na przykład wszystkie podstawowe wiadomości o departamencie Cher: że jego powierzchnia wynosi 7310 km2, że w najwyższym punkcie ma 504 m, a w najniższym 89 m, zaś jego populacja liczyła w 1891 r. 359 276 mieszkańców, by w 1911 r. spaść do 337 810 i nigdy się już nie podnieść do dawnego poziomu, gdyż w 1998 r. w departamencie Cher mieszkało tylko 320 200 osób, spośród których 6643 było Francuzami naturalizowanymi, 14 961 nie było zaś Francuzami, lecz Portugalczykami (4670), Marokańczykami (2260), Algierczykami (2000), Turkami (995) itp. Kiedy Loana z wypiekami na twarzy posiadła wiadomość, że głównym miastem departamentu Cher jest Bourges, które w 1800 r. liczyło 16 tys. mieszkańców, a w roku 1999 już 72 480, może przyszło jej do głowy, że encyklopedie nie są książkami przeznaczonymi do czytania przez dziesięć tygodni, tylko do sięgania po nie wtedy, gdy potrzene są jakieś konkretne informacje. Nie można jednak mieć pewności, że przyszło. Może doczytała do końca indeksu rzeczowego i niczego nie zauważyła. Myślę, że pod tym względem można na nią liczyć.
"Quid" wychodzi w październiku. Latem następnego roku wydawca zajmuje się zwykle już tylko zbieraniem nie sprzedanych egzemplarzy. Latem tego roku nie było jednak zwrotów. Przez całe lato sprzedano 8 tys. "Qui-dów" z zeszłego roku. Nabyto je nie dlatego, że nagle były do czegoś potrzebne, lecz dlatego, że "Quida" czyta Loana. Mamy przynajmniej konkretne dane o liczbie Francuzów, którym "Big Brother" nie tyle zrobił wodę z mózgu - bo ona już tam musiała być - ile ją ugotował na twardo. Można się było wprawdzie obawiać, że straty w ludziach będą jeszcze większe, ale osiem tysięcy postrzelonych to też nieźle. Zdaje się, że to i owo zagotowało się też w redakcji "Quida". Proszę zgadnąć, kto jest na okładce wydania 2002? Oj dana, dana, Loana kochana.
Piotr Moszyński
Zwyciężczynią "Loft Story", czyli francuskiej wersji "Wielkiego Brata", została niejaka Loana, zezowata tancerka kabaretowa ucieleśniająca wyjątkowo udane połączenie deficytu gustu z niedostatkiem polotu. Jej podstawowym atutem w zmaganiach z konkurentkami były długie nogi i długie tlenione włosy. Wszystkie atuty zebrane razem czyniły z niej żywą ilustrację blondynki z wiadomych dowcipów. Nagrodą za umiejętne wykorzystanie walorów urody był dom o wartości 3 mln franków (około 1,5 mln zł) do podziału z męskim zwycięzcą programu - pod warunkiem że najpierw przemieszkają tam wspólnie sześć tygodni. Loana miała o tyle pecha, że kandydat do wspólnego zamieszkania zakochał się z wzajemnością w jednej z wcześniej wyeliminowanych uczestniczek "Loft Story" i pozwolono mu ją z sobą zabrać.
Zanim jednak do tego doszło, nasza bohaterka musiała wytrzymać dziesięć tygodni emisji głównej - jak się okazało - cały czas bez zakochania. Od czegóż są jednak organizatorzy programu, jeśli nie od uprzyjemniania uczestnikom życia w podziękowaniu za góry pieniędzy, jakie zgarniają dzięki ich niedyspozycji umysłowej, dzielonej z telewidzami? Organizatorzy pozwolili zatem "loftowcom" korzystać z pewnych obiektów rozrywkowych. Wyszczególnili je w liście przedmiotów, które można wziąć z sobą z domu. Na liście tej znalazła się między innymi książka. Jedna książka. Na dziesięć tygodni wolno wziąć z sobą jedną książkę. Potwierdza to niezwykle trzeźwe podejście organizatorów do rzeczywistości: ktoś, kto zgłasza się do udziału w takim programie, nie może przecież się rekrutować z warstw społeczeństwa zdolnych do odszyfrowania więcej niż dziesięciu procent typowej książki na tydzień. Inna sprawa, że Loana zachowała się nadspodziewanie ambitnie. Spośród różnych możliwości - wziąć książkę telefoniczną, kucharską, katalog biżuterii, komiks czy encyklopedię - wybrała najtrudniejszą. Tak jest, wzięła encyklopedię. I to nie byle jaką. Licząc z indeksem rzeczowym - który Loana też bez wątpienia przeczytała z należytą uwagą - 2078 stron formatu A4 drobnym drukiem. Czyli ta jedna dziesiąta wynosi 208 stron na tydzień. No, no! Encyklopedia nazywa się "Quid" i zawiera kompendium wiedzy prawie o wszystkim (nowe, uzupełnione o najświeższe dane jej wydanie ukazuje się we Francji co rok). Podtytuł encyklopedii brzmi: "Wszystko o wszystkim i trochę więcej niż o wszystkim". Zobaczywszy to na okładce, Loana zapewne nabrała przeświadczenia, że po dziesięciu tygodniach czytania "Quida" będzie wiedzieć wszystko o wszystkim i nikt już nie powie, że góruje nad innymi jedynie dzięki długim nogom.
W czwartym tygodniu lektury, na stronie 819 Loana mogła znaleźć na przykład wszystkie podstawowe wiadomości o departamencie Cher: że jego powierzchnia wynosi 7310 km2, że w najwyższym punkcie ma 504 m, a w najniższym 89 m, zaś jego populacja liczyła w 1891 r. 359 276 mieszkańców, by w 1911 r. spaść do 337 810 i nigdy się już nie podnieść do dawnego poziomu, gdyż w 1998 r. w departamencie Cher mieszkało tylko 320 200 osób, spośród których 6643 było Francuzami naturalizowanymi, 14 961 nie było zaś Francuzami, lecz Portugalczykami (4670), Marokańczykami (2260), Algierczykami (2000), Turkami (995) itp. Kiedy Loana z wypiekami na twarzy posiadła wiadomość, że głównym miastem departamentu Cher jest Bourges, które w 1800 r. liczyło 16 tys. mieszkańców, a w roku 1999 już 72 480, może przyszło jej do głowy, że encyklopedie nie są książkami przeznaczonymi do czytania przez dziesięć tygodni, tylko do sięgania po nie wtedy, gdy potrzene są jakieś konkretne informacje. Nie można jednak mieć pewności, że przyszło. Może doczytała do końca indeksu rzeczowego i niczego nie zauważyła. Myślę, że pod tym względem można na nią liczyć.
"Quid" wychodzi w październiku. Latem następnego roku wydawca zajmuje się zwykle już tylko zbieraniem nie sprzedanych egzemplarzy. Latem tego roku nie było jednak zwrotów. Przez całe lato sprzedano 8 tys. "Qui-dów" z zeszłego roku. Nabyto je nie dlatego, że nagle były do czegoś potrzebne, lecz dlatego, że "Quida" czyta Loana. Mamy przynajmniej konkretne dane o liczbie Francuzów, którym "Big Brother" nie tyle zrobił wodę z mózgu - bo ona już tam musiała być - ile ją ugotował na twardo. Można się było wprawdzie obawiać, że straty w ludziach będą jeszcze większe, ale osiem tysięcy postrzelonych to też nieźle. Zdaje się, że to i owo zagotowało się też w redakcji "Quida". Proszę zgadnąć, kto jest na okładce wydania 2002? Oj dana, dana, Loana kochana.
Piotr Moszyński
Więcej możesz przeczytać w 44/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.