Rzucanie papierów do kosza zamiast na ziemię nie wymaga posiadania pakietu akcji na giełdzie nowojorskiej. Nie trzeba też być krezusem, żeby opanować pokusę sikania po ścianach
Niedawno we Francji wywiązała się ciekawa polemika. Ciekawa była przede wszystkim dlatego, że ani jedna, ani druga strona nie mówiła tego, co myśli.
Poszło o HLM-y. HLM to skrót od określenia, które przekłada się na polski jako mieszkania o umiarkowanym czynszu. Krótko mówiąc, tanie mieszkania socjalne. Zaczęto je masowo wznosić w latach sześćdziesiątych, kiedy trzeba było znaleźć zakwaterowanie dla setek tysięcy ludzi napływających z Algierii po uzyskaniu przez nią niepodległości. Wzniesiono wtedy wokół miast mnóstwo osiedli do żywego przypominających naszą wielką płytę. HLM-y stały się stopniowo synonimem marginesu społecznego - ponurego getta dla biednych, gdzie lepiej się nie zapuszczać bez ochrony osobistej.
Obiektywnie biorąc, jest to niezbyt sprawiedliwe uogólnienie, bo już co najmniej od dziesięciu lat nie buduje się HLM-ów w formie blokowisk, lecz kamieniczek albo zgoła osiedli domków jednorodzinnych - i bywa tam całkiem przyjemnie. Mimo to wiele miast ogranicza jak może wprowadzanie HLM-ów na swój teren. Niektóre - zwłaszcza te, które mają opinię szczególnie ekskluzywnych - nie budują ich w ogóle. Łatwo zgadnąć, że to po prostu wymarzony teren do starcia między lewicą a prawicą - tym bardziej że elektorat z HLM-ów jest zazwyczaj lewicowy, a z miejscowości "ekskluzywnych" - raczej prawicowy. Rządząca koalicja socjalistów z komunistami i Zielonymi przeforsowała zatem ustawę nakładającą na wszystkie miasta we Francji obowiązek przeznaczenia co najmniej 20 proc. zabudowy mieszkalnej na HLM-y. Aby osiągnąć ten poziom, w Paryżu trzeba by wznieść 75 tys. mieszkań socjalnych, w Nicei - 16 tys., a w Lyonie - 12 tys. Intencje polityczne tego posunięcia aż nazbyt wyraźnie rzucają się w oczy: narobić zamieszania i kłopotów w najbogatszych miastach rządzonych przez prawicę, a przy okazji zwiększyć tam swoje szanse wyborcze. Właściwie aż dziw, że nie uchwalono od razu obowiązku posiadania 51 proc. HLM-ów. Oficjalnie przyprawiono to jednak ładnym sosem ideologicznym. "Ogólna filozofia ustawy polega na tym, że każda gmina powinna wnieść swoją część wysiłku w kwaterowanie rodzin o skromnych dochodach, ponad lokalnymi egoizmami" - napisano w lewicowej "Libération". Znakomicie to pasuje do ogólnej filozofii lewicy, przejawiającej się nie tylko w tej ustawie: że jak się zarządzi, iż wszyscy mają mieć po równo (w tym wypadku po równo HLM-ów), będzie sprawiedliwość społeczna. Ach, gdybyż tak chciało być w praktyce! Jaki świat byłby piękny!
Prawica oczywiście natychmiast zwietrzyła podstęp i zaczęła protestować. Jej także nie wypadało jednak przyznać, że broni swoich bastionów wyborczych, a poza tym - że zajmowanie się na co dzień problemami bezrobotnych imigrantów arabskich nie jest tym, co prawicowy burmistrz lubi najbardziej. Dlatego na pierwszy plan wysunęła argumentację praktyczną: że zabudowa terytoriów wielu miast jest już zakończona, więc na HLM-y nie ma tam miejsca - a zatem, z jakiego tytułu miano by na mocy ustawy karać te miasta finansowo? Jest w tej argumentacji racjonalne jądro, ale jednocześnie nie można pominąć spostrzeżenia, że prywatni inwestorzy, gdy ładnie poproszą, zawsze jeszcze jakoś znajdują tereny pod budowę - więc dlaczego miałoby być inaczej z HLM-ami? Poza tym władze miejskie mają w wielu sytuacjach prawo pierwokupu terenów i budynków - więc dlaczego nie miałyby go wykorzystać na korzyść mieszkań socjalnych?
Prawica zna jeszcze inny argument, ale boi się go wysunąć - żeby nie było, że uważa bogatszych za nosicieli wyższej kultury. Zderzenie HLM-ów z zamożniejszymi dzielnicami to często (choć oczywiście nie zawsze) także zderzenie różnych kultur życia codziennego. Nikt mnie nie przekona, że na wielu osiedlach HLM-owskich jest brudno i smrodliwie, bo mieszkają tam ludzie mało zarabiający. Rzucanie papierów do kosza zamiast na ziemię nie wymaga posiadania pakietu akcji na giełdzie nowojorskiej. Nie trzeba być krezusem, żeby opanować pokusę sikania po ścianach. Nie tylko bogacz jest w stanie pojąć, dlaczego nie należy rozbijać butelek po piwie na placach zabaw dla dzieci. Zrozumienie, z jakich przyczyn nie wypada stawać pod oknami sąsiadów z ryczącym na cały regulator radiem, nie kosztuje ani grosza. Eksperymenty z wbudowywaniem HLM-ów w dzielnice rezydencyjne dawały już wcześniej jak najgorsze rezultaty: czyste dzielnice stawały się z czasem brudne, a ich mieszkańcy z miłych i uprzejmych stawali się agresywni i zaczynali głosować na Front Narodowy Le Pena albo wyprowadzali się tam, gdzie mogli żyć w spokoju i - w swoim odczuciu - kulturalnie. Coś mi mówi, że mają oni prawo domagać się tego dla siebie bez narażania się na zarzut galopującego egoizmu. Jak się zdaje, lewica znowu nie przewidziała skutków swojego kolejnego pomysłu na uszczęśliwienie ludności poprzez administracyjny przymus - i kłopoty pączkujące dotychczas w stadium eksperymentu przybiorą wkrótce format problemu społecznego i politycznego...
Poszło o HLM-y. HLM to skrót od określenia, które przekłada się na polski jako mieszkania o umiarkowanym czynszu. Krótko mówiąc, tanie mieszkania socjalne. Zaczęto je masowo wznosić w latach sześćdziesiątych, kiedy trzeba było znaleźć zakwaterowanie dla setek tysięcy ludzi napływających z Algierii po uzyskaniu przez nią niepodległości. Wzniesiono wtedy wokół miast mnóstwo osiedli do żywego przypominających naszą wielką płytę. HLM-y stały się stopniowo synonimem marginesu społecznego - ponurego getta dla biednych, gdzie lepiej się nie zapuszczać bez ochrony osobistej.
Obiektywnie biorąc, jest to niezbyt sprawiedliwe uogólnienie, bo już co najmniej od dziesięciu lat nie buduje się HLM-ów w formie blokowisk, lecz kamieniczek albo zgoła osiedli domków jednorodzinnych - i bywa tam całkiem przyjemnie. Mimo to wiele miast ogranicza jak może wprowadzanie HLM-ów na swój teren. Niektóre - zwłaszcza te, które mają opinię szczególnie ekskluzywnych - nie budują ich w ogóle. Łatwo zgadnąć, że to po prostu wymarzony teren do starcia między lewicą a prawicą - tym bardziej że elektorat z HLM-ów jest zazwyczaj lewicowy, a z miejscowości "ekskluzywnych" - raczej prawicowy. Rządząca koalicja socjalistów z komunistami i Zielonymi przeforsowała zatem ustawę nakładającą na wszystkie miasta we Francji obowiązek przeznaczenia co najmniej 20 proc. zabudowy mieszkalnej na HLM-y. Aby osiągnąć ten poziom, w Paryżu trzeba by wznieść 75 tys. mieszkań socjalnych, w Nicei - 16 tys., a w Lyonie - 12 tys. Intencje polityczne tego posunięcia aż nazbyt wyraźnie rzucają się w oczy: narobić zamieszania i kłopotów w najbogatszych miastach rządzonych przez prawicę, a przy okazji zwiększyć tam swoje szanse wyborcze. Właściwie aż dziw, że nie uchwalono od razu obowiązku posiadania 51 proc. HLM-ów. Oficjalnie przyprawiono to jednak ładnym sosem ideologicznym. "Ogólna filozofia ustawy polega na tym, że każda gmina powinna wnieść swoją część wysiłku w kwaterowanie rodzin o skromnych dochodach, ponad lokalnymi egoizmami" - napisano w lewicowej "Libération". Znakomicie to pasuje do ogólnej filozofii lewicy, przejawiającej się nie tylko w tej ustawie: że jak się zarządzi, iż wszyscy mają mieć po równo (w tym wypadku po równo HLM-ów), będzie sprawiedliwość społeczna. Ach, gdybyż tak chciało być w praktyce! Jaki świat byłby piękny!
Prawica oczywiście natychmiast zwietrzyła podstęp i zaczęła protestować. Jej także nie wypadało jednak przyznać, że broni swoich bastionów wyborczych, a poza tym - że zajmowanie się na co dzień problemami bezrobotnych imigrantów arabskich nie jest tym, co prawicowy burmistrz lubi najbardziej. Dlatego na pierwszy plan wysunęła argumentację praktyczną: że zabudowa terytoriów wielu miast jest już zakończona, więc na HLM-y nie ma tam miejsca - a zatem, z jakiego tytułu miano by na mocy ustawy karać te miasta finansowo? Jest w tej argumentacji racjonalne jądro, ale jednocześnie nie można pominąć spostrzeżenia, że prywatni inwestorzy, gdy ładnie poproszą, zawsze jeszcze jakoś znajdują tereny pod budowę - więc dlaczego miałoby być inaczej z HLM-ami? Poza tym władze miejskie mają w wielu sytuacjach prawo pierwokupu terenów i budynków - więc dlaczego nie miałyby go wykorzystać na korzyść mieszkań socjalnych?
Prawica zna jeszcze inny argument, ale boi się go wysunąć - żeby nie było, że uważa bogatszych za nosicieli wyższej kultury. Zderzenie HLM-ów z zamożniejszymi dzielnicami to często (choć oczywiście nie zawsze) także zderzenie różnych kultur życia codziennego. Nikt mnie nie przekona, że na wielu osiedlach HLM-owskich jest brudno i smrodliwie, bo mieszkają tam ludzie mało zarabiający. Rzucanie papierów do kosza zamiast na ziemię nie wymaga posiadania pakietu akcji na giełdzie nowojorskiej. Nie trzeba być krezusem, żeby opanować pokusę sikania po ścianach. Nie tylko bogacz jest w stanie pojąć, dlaczego nie należy rozbijać butelek po piwie na placach zabaw dla dzieci. Zrozumienie, z jakich przyczyn nie wypada stawać pod oknami sąsiadów z ryczącym na cały regulator radiem, nie kosztuje ani grosza. Eksperymenty z wbudowywaniem HLM-ów w dzielnice rezydencyjne dawały już wcześniej jak najgorsze rezultaty: czyste dzielnice stawały się z czasem brudne, a ich mieszkańcy z miłych i uprzejmych stawali się agresywni i zaczynali głosować na Front Narodowy Le Pena albo wyprowadzali się tam, gdzie mogli żyć w spokoju i - w swoim odczuciu - kulturalnie. Coś mi mówi, że mają oni prawo domagać się tego dla siebie bez narażania się na zarzut galopującego egoizmu. Jak się zdaje, lewica znowu nie przewidziała skutków swojego kolejnego pomysłu na uszczęśliwienie ludności poprzez administracyjny przymus - i kłopoty pączkujące dotychczas w stadium eksperymentu przybiorą wkrótce format problemu społecznego i politycznego...
Więcej możesz przeczytać w 14/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.