Czy można narzucić szkole prywatnej, by przyjmowała dzieci czarne, brudne i opóźnione kulturalnie?
Zapytajmy kogokolwiek, czy w państwie demokratycznym każda rodzina ma prawo wyboru rodzaju nauczania swoich dzieci. Odpowiedź musi oczywiście brzmieć "tak", w przeciwnym wypadku cóż to za demokracja? Weźmy za przykład Stany Zjednoczone, gdzie państwo troszczy się o zapewnienie swoim obywatelom wszystkich możliwych swobód, włączając w to posiadanie broni (chociaż niejeden zaczyna się zastanawiać, czy ta swoboda nie jest szkodliwa dla swobód innych obywateli). W Stanach Zjednoczonych możecie sami zdecydować, czy wybrać szkołę publiczną, czy prywatną. Rodzina moich przyjaciół, ludzi świeckich i Żydów, posłała swoją córkę do liceum prowadzonego przez siostry katolickie, z pewnością kosztownego, ponieważ gwarantowano tam nauczenie, kim był Juliusz Cezar, podczas gdy w szkołach publicznych poprzestawano co najwyżej na George’u Washingtonie. Oczywiście, po skończeniu dobrej szkoły dziewczyna ta dostała się do Harvardu, podczas gdy absolwenci szkół publicznych - nie, bo nauczanie musiało być utrzymane na poziomie dzieci portorykańskich, które z trudem posługują się angielskim.
Sytuacja amerykańska jest następująca: ten, kto ma pieniądze, może otrzymać za nie dobre wykształcenie dla swoich dzieci; ten, kto ich nie ma, skazany jest na półanalfabetyzm. Zastanawiam się, czy niski poziom szkoły publicznej nie wpływa na poziom szkół prywatnych, zważywszy że osoby z dobrej rodziny, takie jak Bush (radzę spojrzeć na stronę internetową poświęconą "bushyzmom"), popełniają takie błędy gramatyczne, geograficzne i logiczne, że znany z niespójnych wypowiedzi lider Ligi Północnej Umberto Bossi wydaje się laureatem Nagrody Nobla. Oznacza to, że państwo amerykańskie nie jest w stanie zapewnić swoim obywatelom równości praw. Jeśli uniwersytety, częściowo publiczne, częściowo prywatne, są na ogół świetne, to głównie dlatego, że wartość każdego uniwersytetu jest nieustannie weryfikowana przez rynek. To dlatego wiele uczelni publicznych robi wszystko, byleby tylko utrzymać dobry poziom.
Na poziomie uczelni ten mechanizm obowiązuje również we Włoszech, zwłaszcza po przyznaniu im daleko idącej autonomii. Państwo zajmuje się tylko uznawaniem dyplomów niektórych uniwersytetów prywatnych i ustanawianiem komisji krajowych przy przyznawaniu katedr. Jeśli kończysz ekonomiczną uczelnię Bocconi w Mediolanie, jesteś ustawiony; jeśli kończysz jakąś mniej prestiżową uczelnię prywatną, zweryfikuje cię albo rynek pracy, albo różne konkursy na stanowiska prokuratora, notariusza, nauczyciela itp.
Szkoły elit kontra szkoły łatwych matur
Jednakże w wypadku przedszkoli, szkół podstawowych i średnich nie ma kontroli rynku czy publicznych konkursów. Kończy człowiek szkołę podrzędną i nigdy się o tym nie dowie (w przeciwnym razie nie byłby osobą kulturalnie podrzędną). Inny kończy szkoły świetne i od razu awansuje do kadry kierowniczej. I to ma być pełna demokracja? Rozwiązanie: państwo uznaje prawo osób prywatnych do nauczania podstawowego i średniego i daje identyczny bon edukacyjny wszystkim obywatelom. Wtedy katolicy poślą dzieci do skolopów [scole pie, czyli szkoły pobożne], a świeccy ekstremiści - do szkoły komunalnej. W demokracji rodzice mają prawo do decydowania o edukacji swoich dzieci. Ważne jest jednak, żeby szkoła prywatna, nawet najdoskonalsza, nie żądała dodatkowych opłat oprócz bonu. W przeciwnym wypadku oczywiste jest, że chcąc przyciągnąć rodziców bogatych i wykształconych, ustanowi jakieś przeszkody, by nie napłynęły dzieci imigrantów (choćby były naturalizowanymi Włochami), dzieci bezrobotnych.
Czy można narzucić szkole prywatnej, by przyjmowała również dzieci czarne, brudne i opóźnione kulturalnie? Jeśli szkoła prywatna ma się dostosować do poziomu tych uczniów, regularnie opłacanych przez państwo, jak mogłaby się stać szkołą elitarną? Ale nawet osiągając ten demokratyczny egalitaryzm, doskonale zdajemy sobie sprawę, że z jednej strony istnieją szkoły prywatne (przytoczyłbym przykład szkoły im. Leona XIII w Mediolanie lub szkoły jezuitów, gdzie uczył się - ewidentnie bez specjalnych nacisków ideologicznych - lider postkomunistycznej lewicy Piero Fassino), które na wszelkie sposoby starają się utrzymać najwyższy poziom, a z drugiej - szkoły (również prywatne) wyspecjalizowane w dostarczaniu "łatwych matur". Za moich czasów państwo kontrolowało te szkoły bardzo rygorystycznie i pamiętam perypetie "prywatnych" na egzaminach państwowych. Jeśli jednak te kontrole mają trwać nadal, konieczne jest, żeby egzaminy takie jak matura stały się o wiele surowsze niż dzisiaj. Przynajmniej tak surowe, jak to było za moich czasów: z komisją zewnętrzną (oprócz jednego profesora wewnętrznego) i kompletnym programem ze wszystkich lat. No i oczywiście z koszmarnymi snami na resztę życia. W przeciwnym razie może się zdarzyć, że będziemy mieli całe pokolenia ignorantów, w części pochodzących ze szkół publicznych, zarezerwowanych dla subproletariatu, a w części z oszukańczych szkół prywatnych dla dzieci bogatych i leniwych.
Szkoła wielu szkół
Przyjmijmy, że wszystkich tych niebezpieczeństw można będzie uniknąć dzięki ustawie gwarantującej prawa uboższych i że mały zitalianizowany Senegalczyk dzięki bonowi edukacyjnemu będzie mógł uczęszczać do najekskluzywniejszej szkoły prywatnej. Jeśli szkoła prywatna utrzymuje się z bonów państwowych, każdy będzie miał prawo ją sobie założyć: i skolopi, i jezuici, ale również waldensi. Stowarzyszenia świeckie założą licea Togliattiego, w których będzie się uczyć dzieci zdrowego racjonalizmu, postawi się na tym samym poziomie wszystkie religie, czytać się będzie trochę Koranu, trochę Biblii, a trochę tekstów buddyjskich, odczyta się na nowo historię Włoch w duchu laickim. Albo partia Odrodzenia Komunistycznego założy szkoły Feuerbacha, inspirujące się krytyką przesądów religijnych, a masoneria powoła do życia licea Hirama, w których dzieci będą poznawać pryncypia duchowe i moralne tego stowarzyszenia.
Państwo i tak płaci, więc firma (najchętniej korzystająca z jakiegoś sponsoringu) wyjdzie na swoje. Dlaczego w takim razie nie mielibyśmy zezwolić kaznodziei Moonowi na założenie swojego liceum na tej samej zasadzie, na jakiej istnieją szkoły Steinera? Dlaczego zabraniać założenia średniej szkoły muzułmanom albo nie pozwalać zwolennikom jakiejś sekty południowoamerykańskiej, by powołali liceum Oxali, gdzie będzie się wpajać zasady afrobrazylijskiego synkretyzmu? Kto miałby protestować? Watykan?
Można wprowadzić państwową kontrolę kryteriów programowych, ale czy uda nam się nie dopuścić do powstawania szkół wpajających swoim uczniom całkowity sceptycyzm w stosunku do religii? Albo pryncypia koranicznego fundamentalizmu, jeśli oparte będą na filologicznej interpretacji świętych pism? Oczywiście nie. Będziemy mieli zatem państwo obywateli podzielonych na grupy etniczne i ideologiczne - każdy ze swoim wykształceniem, nieporównywalnym z innymi. Niestety, to wcale nie byłaby zdrowa wielokulturowość społeczeństwa przyszłości. Społeczeństwo wielokulturowe musi wychowywać swoich obywateli do poznawania i akceptacji różnic, nie do ich ignorowania.
Edukacja republikańska
Ktoś przytoczył przykład krajów, w których wolność nauczania podobno króluje niepodzielnie. Mógłbym powiedzieć tylko o Francji. Jeśli chcecie zostać w tym kraju wielkim commis d’etat, musicie przejść przez ENA (École Nationale d’Administration) lub przez École Normale Supérieure przy rue d’Ulm. A jeśli chcecie trafić do École Normale, musicie przejść przez wielkie licea państwowe, noszące imiona Descartes’a, Henryka IV, Fénelona. W tych liceach państwo zadaje sobie trud wychowania swoich obywateli do tego, co Francuzi nazywają la République, to jest zbioru wiedzy i wartości, które mają zrównać, przynajmniej teoretycznie, chłopca urodzonego w Algierze z chłopcem urodzonym w Normandii. Może ideologia la République jest nazbyt rygorystyczna, ale nie może być sprowadzona do swojego przeciwieństwa: katolicy z katolikami, protestanci z protestantami, muzułmanie z muzułmanami, ateiści z ateistami, a świadkowie Jehowy ze świadkami Jehowy.
Przyznaję, że pozostawiając rzeczy tak, jak chce dzisiaj konstytucja, nie udałoby się wyeliminować pewnej dozy niesprawiedliwości: bogaci nadal wysyłaliby swoje dzieci, gdzie im się podoba (chociażby za granicę), biedni pozostaliby pod opieką szkoły dla wszystkich. Ale demokracja oznacza również akceptację możliwej do wytrzymania dozy niesprawiedliwości, aby uniknąć niesprawiedliwości większych.
Sytuacja amerykańska jest następująca: ten, kto ma pieniądze, może otrzymać za nie dobre wykształcenie dla swoich dzieci; ten, kto ich nie ma, skazany jest na półanalfabetyzm. Zastanawiam się, czy niski poziom szkoły publicznej nie wpływa na poziom szkół prywatnych, zważywszy że osoby z dobrej rodziny, takie jak Bush (radzę spojrzeć na stronę internetową poświęconą "bushyzmom"), popełniają takie błędy gramatyczne, geograficzne i logiczne, że znany z niespójnych wypowiedzi lider Ligi Północnej Umberto Bossi wydaje się laureatem Nagrody Nobla. Oznacza to, że państwo amerykańskie nie jest w stanie zapewnić swoim obywatelom równości praw. Jeśli uniwersytety, częściowo publiczne, częściowo prywatne, są na ogół świetne, to głównie dlatego, że wartość każdego uniwersytetu jest nieustannie weryfikowana przez rynek. To dlatego wiele uczelni publicznych robi wszystko, byleby tylko utrzymać dobry poziom.
Na poziomie uczelni ten mechanizm obowiązuje również we Włoszech, zwłaszcza po przyznaniu im daleko idącej autonomii. Państwo zajmuje się tylko uznawaniem dyplomów niektórych uniwersytetów prywatnych i ustanawianiem komisji krajowych przy przyznawaniu katedr. Jeśli kończysz ekonomiczną uczelnię Bocconi w Mediolanie, jesteś ustawiony; jeśli kończysz jakąś mniej prestiżową uczelnię prywatną, zweryfikuje cię albo rynek pracy, albo różne konkursy na stanowiska prokuratora, notariusza, nauczyciela itp.
Szkoły elit kontra szkoły łatwych matur
Jednakże w wypadku przedszkoli, szkół podstawowych i średnich nie ma kontroli rynku czy publicznych konkursów. Kończy człowiek szkołę podrzędną i nigdy się o tym nie dowie (w przeciwnym razie nie byłby osobą kulturalnie podrzędną). Inny kończy szkoły świetne i od razu awansuje do kadry kierowniczej. I to ma być pełna demokracja? Rozwiązanie: państwo uznaje prawo osób prywatnych do nauczania podstawowego i średniego i daje identyczny bon edukacyjny wszystkim obywatelom. Wtedy katolicy poślą dzieci do skolopów [scole pie, czyli szkoły pobożne], a świeccy ekstremiści - do szkoły komunalnej. W demokracji rodzice mają prawo do decydowania o edukacji swoich dzieci. Ważne jest jednak, żeby szkoła prywatna, nawet najdoskonalsza, nie żądała dodatkowych opłat oprócz bonu. W przeciwnym wypadku oczywiste jest, że chcąc przyciągnąć rodziców bogatych i wykształconych, ustanowi jakieś przeszkody, by nie napłynęły dzieci imigrantów (choćby były naturalizowanymi Włochami), dzieci bezrobotnych.
Czy można narzucić szkole prywatnej, by przyjmowała również dzieci czarne, brudne i opóźnione kulturalnie? Jeśli szkoła prywatna ma się dostosować do poziomu tych uczniów, regularnie opłacanych przez państwo, jak mogłaby się stać szkołą elitarną? Ale nawet osiągając ten demokratyczny egalitaryzm, doskonale zdajemy sobie sprawę, że z jednej strony istnieją szkoły prywatne (przytoczyłbym przykład szkoły im. Leona XIII w Mediolanie lub szkoły jezuitów, gdzie uczył się - ewidentnie bez specjalnych nacisków ideologicznych - lider postkomunistycznej lewicy Piero Fassino), które na wszelkie sposoby starają się utrzymać najwyższy poziom, a z drugiej - szkoły (również prywatne) wyspecjalizowane w dostarczaniu "łatwych matur". Za moich czasów państwo kontrolowało te szkoły bardzo rygorystycznie i pamiętam perypetie "prywatnych" na egzaminach państwowych. Jeśli jednak te kontrole mają trwać nadal, konieczne jest, żeby egzaminy takie jak matura stały się o wiele surowsze niż dzisiaj. Przynajmniej tak surowe, jak to było za moich czasów: z komisją zewnętrzną (oprócz jednego profesora wewnętrznego) i kompletnym programem ze wszystkich lat. No i oczywiście z koszmarnymi snami na resztę życia. W przeciwnym razie może się zdarzyć, że będziemy mieli całe pokolenia ignorantów, w części pochodzących ze szkół publicznych, zarezerwowanych dla subproletariatu, a w części z oszukańczych szkół prywatnych dla dzieci bogatych i leniwych.
Szkoła wielu szkół
Przyjmijmy, że wszystkich tych niebezpieczeństw można będzie uniknąć dzięki ustawie gwarantującej prawa uboższych i że mały zitalianizowany Senegalczyk dzięki bonowi edukacyjnemu będzie mógł uczęszczać do najekskluzywniejszej szkoły prywatnej. Jeśli szkoła prywatna utrzymuje się z bonów państwowych, każdy będzie miał prawo ją sobie założyć: i skolopi, i jezuici, ale również waldensi. Stowarzyszenia świeckie założą licea Togliattiego, w których będzie się uczyć dzieci zdrowego racjonalizmu, postawi się na tym samym poziomie wszystkie religie, czytać się będzie trochę Koranu, trochę Biblii, a trochę tekstów buddyjskich, odczyta się na nowo historię Włoch w duchu laickim. Albo partia Odrodzenia Komunistycznego założy szkoły Feuerbacha, inspirujące się krytyką przesądów religijnych, a masoneria powoła do życia licea Hirama, w których dzieci będą poznawać pryncypia duchowe i moralne tego stowarzyszenia.
Państwo i tak płaci, więc firma (najchętniej korzystająca z jakiegoś sponsoringu) wyjdzie na swoje. Dlaczego w takim razie nie mielibyśmy zezwolić kaznodziei Moonowi na założenie swojego liceum na tej samej zasadzie, na jakiej istnieją szkoły Steinera? Dlaczego zabraniać założenia średniej szkoły muzułmanom albo nie pozwalać zwolennikom jakiejś sekty południowoamerykańskiej, by powołali liceum Oxali, gdzie będzie się wpajać zasady afrobrazylijskiego synkretyzmu? Kto miałby protestować? Watykan?
Można wprowadzić państwową kontrolę kryteriów programowych, ale czy uda nam się nie dopuścić do powstawania szkół wpajających swoim uczniom całkowity sceptycyzm w stosunku do religii? Albo pryncypia koranicznego fundamentalizmu, jeśli oparte będą na filologicznej interpretacji świętych pism? Oczywiście nie. Będziemy mieli zatem państwo obywateli podzielonych na grupy etniczne i ideologiczne - każdy ze swoim wykształceniem, nieporównywalnym z innymi. Niestety, to wcale nie byłaby zdrowa wielokulturowość społeczeństwa przyszłości. Społeczeństwo wielokulturowe musi wychowywać swoich obywateli do poznawania i akceptacji różnic, nie do ich ignorowania.
Edukacja republikańska
Ktoś przytoczył przykład krajów, w których wolność nauczania podobno króluje niepodzielnie. Mógłbym powiedzieć tylko o Francji. Jeśli chcecie zostać w tym kraju wielkim commis d’etat, musicie przejść przez ENA (École Nationale d’Administration) lub przez École Normale Supérieure przy rue d’Ulm. A jeśli chcecie trafić do École Normale, musicie przejść przez wielkie licea państwowe, noszące imiona Descartes’a, Henryka IV, Fénelona. W tych liceach państwo zadaje sobie trud wychowania swoich obywateli do tego, co Francuzi nazywają la République, to jest zbioru wiedzy i wartości, które mają zrównać, przynajmniej teoretycznie, chłopca urodzonego w Algierze z chłopcem urodzonym w Normandii. Może ideologia la République jest nazbyt rygorystyczna, ale nie może być sprowadzona do swojego przeciwieństwa: katolicy z katolikami, protestanci z protestantami, muzułmanie z muzułmanami, ateiści z ateistami, a świadkowie Jehowy ze świadkami Jehowy.
Przyznaję, że pozostawiając rzeczy tak, jak chce dzisiaj konstytucja, nie udałoby się wyeliminować pewnej dozy niesprawiedliwości: bogaci nadal wysyłaliby swoje dzieci, gdzie im się podoba (chociażby za granicę), biedni pozostaliby pod opieką szkoły dla wszystkich. Ale demokracja oznacza również akceptację możliwej do wytrzymania dozy niesprawiedliwości, aby uniknąć niesprawiedliwości większych.
Więcej możesz przeczytać w 45/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.