Czas już zaakceptować postfeministyczne zawołanie: "Kiedy pomagasz sobie, pomagasz feminizmowi"
Trafiła do mnie książka Agnieszki Graff "Świat bez kobiet". Rzetelne kompendium wiedzy o stereotypach społecznego i medialnego funkcjonowania kobiet w naszej rzeczywistości. Na odwrocie czytamy, że "w kraju matki Polki kobiety zostały wyparte z języka, z prawa, z życia politycznego, z całego pola świadomości społecznej". Graff chętnie powołuje się na feministyczne wzory w amerykańskim wydaniu. Nie daje jednak wiary temu, że nie każda kobieta - jak pisze Christina Hoff Sommers w "Who Stole Feminism?" - przytakuje poglądowi, iż współczesne Amerykanki żyją w warunkach męskiej hegemonii. W rezultacie robienie z nich na każdym kroku ofiar odstręcza je od feminizmu, nawet tego liberalnego.
Moja praktyczna znajomość rzeczy oprócz rodzimego podwórka opiera się na gruncie skandynawskim i niemieckim. O funkcjonowaniu kobiety w świecie stereotypów nieraz przekonywała mnie gwiazda emancypacji Alice Schwarzer. Nieprzejednana, pragmatyczna i nadzwyczaj medialna. Jak mało która feministka wie, że chcąc pociągnąć za sobą inne kobiety, należy przekładać ideały na język dla nich zrozumiały. Na prawo do aborcji, na sprawiedliwe wynagrodzenie, na walkę z przemocą i molestowaniem itd. W tym, o czym mówi Schwarzer, zawsze najwięcej jest prozy życia. Dlatego podczas lektury książki Graff nachodziła mnie refleksja, że to, o czym pisze autorka, jest bardzo ważne, ale w wielu wypadkach sytuuje się na obrzeżach życia. Rozumiem, że ruchowi potrzebne są takie analizy, ale przesadą wydaje mi się robienie sprawy z tego, że ciągle nazywa się nas dziennikarzami, a nie dziennikarkami, i że do pani prezes nie mówi się "pani prezesko". Izabelli Sierakowskiej autorka wytyka, że przyznając się do prasowania mężowskich koszul, tym samym broni publicznie swej kobiecości. No cóż, Hillary Clinton przekonywała amerykańskich telewidzów (czy telewidzki?), że w wolnych chwilach piecze doskonałe ciasteczka. Dla Graff to dowód na brak płciowej suwerenności, dla mnie wręcz przeciwnie.
W rozdziale "Michałki i inne sposoby na feminizm" czytam, że "w pismach ogólnoludzkich udaje się stworzyć dla feminizmu getta: lokuje się go w ciasnych ramach gatunkowych. Najczęściej ramy te stanowi forma felietonu, czego przykładem są teksty Małgorzaty Domagalik we Wprost. Wiele z nich mówi coś istotnego, ale ramy, w jakich trafiają do czytelnika, dają mu jasny przekaz: to nic pilnego, ot takie tam michałki druga płeć [a ja myślałam, że to od Simone de Beauvoir], czyli babskie gadanie po prostu. To nie jest materiał publicystyczny, który mógłby spowodować kompromitację jakiegoś polityka". Koniec cytatu. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że to ma być główny cel pisania "michałków". Według Graff, zostałam poddana procesowi tak zwanej gettoizacji, czyli nieco bardziej humanitarnej metodzie radzenia sobie z wariatem i feministką. Jeden i druga mogą się wypowiedzieć, a nawet wykrzyczeć, ale w pomieszczeniu dźwiękoszczelnym. Jakim cudem przeoczyłam fakt, że "Wprost", który rozchodzi się w kilkusettysięcznym nakładzie, to dźwiękoszczelne getto? Nie wiem. A co na to moi koledzy felietoniści? Czy mają świadomość, że też są dyskryminowani?
"Milczenie feministek [a podobno nie milczą] wynika z poczucia, że atmosfera społeczna nie jest jasna - cytuje autorka Bożenę Umińską, a ta konstatuje: "Potrzebujemy koalicji z jakąś siłą polityczną lub musimy same ją stworzyć". Z kim? Z mężczyznami, z gettoizowanymi felietonistkami i ich czytelniczkami, a może z rosnącym jak na drożdżach pokoleniem postfeministek? Tym ostatnim i ich medialnej bohaterce Ally McBeal dostaje się za naiwność: "Ta nigdy nie znajdzie faceta, który doceni ambitną, szukającą własnej drogi partnerkę i nie tracąc nic ze swojej męskości, weźmie na siebie połowę obowiązków. Cóż, kiedy takich facetów nie ma" - wyrokuje Graff. Są, pani Agnieszko, są. Wiem to z praktyki, nie z teorii. Ich istnienie zresztą to dowód na emancypacyjne osiągnięcia naszych babek i matek, a także nas samych. Najtrudniej jednak zgodzić się z zaproponowaną przez Graff interpretacją postfeminizmu, który "przerabia feminizm na narcystyczny wygłup. Oznacza gotowość czerpania ze zdobyczy ruchu kobiecego, połączoną z aroganckim odrzuceniem jego ideałów. Zapominanie stanowi zabieg niezwykle wygodny dla współczesnej kobiety sukcesu. Nie dostrzega tych, którym sukces nie był dany". Sukces rzadko komu bywa dany. Także kobiecie sukcesu. Zwłaszcza że to właśnie ona - jak pisze cytowana wcześniej Sommers - coraz częściej uważa się za feministkę i współpracuje z innymi kobietami w budowaniu sieci wzajemnego wsparcia. Czy nie lepiej więc zaakceptować postfeministyczne zawołanie: "Kiedy pomagasz sobie, pomagasz feminizmowi"?
Dlatego z felietonowego getta donoszę: postfeminizm to bliższa prozy życia odmiana feminizmu. Kiedyś były dowcipy o milicjantach, nie było o milicjantkach. Dziś są dowcipy o blondynkach, a nie ma o blondynach. Co z tego? Nic. Gettoizacji powiedz nie!!!
Moja praktyczna znajomość rzeczy oprócz rodzimego podwórka opiera się na gruncie skandynawskim i niemieckim. O funkcjonowaniu kobiety w świecie stereotypów nieraz przekonywała mnie gwiazda emancypacji Alice Schwarzer. Nieprzejednana, pragmatyczna i nadzwyczaj medialna. Jak mało która feministka wie, że chcąc pociągnąć za sobą inne kobiety, należy przekładać ideały na język dla nich zrozumiały. Na prawo do aborcji, na sprawiedliwe wynagrodzenie, na walkę z przemocą i molestowaniem itd. W tym, o czym mówi Schwarzer, zawsze najwięcej jest prozy życia. Dlatego podczas lektury książki Graff nachodziła mnie refleksja, że to, o czym pisze autorka, jest bardzo ważne, ale w wielu wypadkach sytuuje się na obrzeżach życia. Rozumiem, że ruchowi potrzebne są takie analizy, ale przesadą wydaje mi się robienie sprawy z tego, że ciągle nazywa się nas dziennikarzami, a nie dziennikarkami, i że do pani prezes nie mówi się "pani prezesko". Izabelli Sierakowskiej autorka wytyka, że przyznając się do prasowania mężowskich koszul, tym samym broni publicznie swej kobiecości. No cóż, Hillary Clinton przekonywała amerykańskich telewidzów (czy telewidzki?), że w wolnych chwilach piecze doskonałe ciasteczka. Dla Graff to dowód na brak płciowej suwerenności, dla mnie wręcz przeciwnie.
W rozdziale "Michałki i inne sposoby na feminizm" czytam, że "w pismach ogólnoludzkich udaje się stworzyć dla feminizmu getta: lokuje się go w ciasnych ramach gatunkowych. Najczęściej ramy te stanowi forma felietonu, czego przykładem są teksty Małgorzaty Domagalik we Wprost. Wiele z nich mówi coś istotnego, ale ramy, w jakich trafiają do czytelnika, dają mu jasny przekaz: to nic pilnego, ot takie tam michałki druga płeć [a ja myślałam, że to od Simone de Beauvoir], czyli babskie gadanie po prostu. To nie jest materiał publicystyczny, który mógłby spowodować kompromitację jakiegoś polityka". Koniec cytatu. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że to ma być główny cel pisania "michałków". Według Graff, zostałam poddana procesowi tak zwanej gettoizacji, czyli nieco bardziej humanitarnej metodzie radzenia sobie z wariatem i feministką. Jeden i druga mogą się wypowiedzieć, a nawet wykrzyczeć, ale w pomieszczeniu dźwiękoszczelnym. Jakim cudem przeoczyłam fakt, że "Wprost", który rozchodzi się w kilkusettysięcznym nakładzie, to dźwiękoszczelne getto? Nie wiem. A co na to moi koledzy felietoniści? Czy mają świadomość, że też są dyskryminowani?
"Milczenie feministek [a podobno nie milczą] wynika z poczucia, że atmosfera społeczna nie jest jasna - cytuje autorka Bożenę Umińską, a ta konstatuje: "Potrzebujemy koalicji z jakąś siłą polityczną lub musimy same ją stworzyć". Z kim? Z mężczyznami, z gettoizowanymi felietonistkami i ich czytelniczkami, a może z rosnącym jak na drożdżach pokoleniem postfeministek? Tym ostatnim i ich medialnej bohaterce Ally McBeal dostaje się za naiwność: "Ta nigdy nie znajdzie faceta, który doceni ambitną, szukającą własnej drogi partnerkę i nie tracąc nic ze swojej męskości, weźmie na siebie połowę obowiązków. Cóż, kiedy takich facetów nie ma" - wyrokuje Graff. Są, pani Agnieszko, są. Wiem to z praktyki, nie z teorii. Ich istnienie zresztą to dowód na emancypacyjne osiągnięcia naszych babek i matek, a także nas samych. Najtrudniej jednak zgodzić się z zaproponowaną przez Graff interpretacją postfeminizmu, który "przerabia feminizm na narcystyczny wygłup. Oznacza gotowość czerpania ze zdobyczy ruchu kobiecego, połączoną z aroganckim odrzuceniem jego ideałów. Zapominanie stanowi zabieg niezwykle wygodny dla współczesnej kobiety sukcesu. Nie dostrzega tych, którym sukces nie był dany". Sukces rzadko komu bywa dany. Także kobiecie sukcesu. Zwłaszcza że to właśnie ona - jak pisze cytowana wcześniej Sommers - coraz częściej uważa się za feministkę i współpracuje z innymi kobietami w budowaniu sieci wzajemnego wsparcia. Czy nie lepiej więc zaakceptować postfeministyczne zawołanie: "Kiedy pomagasz sobie, pomagasz feminizmowi"?
Dlatego z felietonowego getta donoszę: postfeminizm to bliższa prozy życia odmiana feminizmu. Kiedyś były dowcipy o milicjantach, nie było o milicjantkach. Dziś są dowcipy o blondynkach, a nie ma o blondynach. Co z tego? Nic. Gettoizacji powiedz nie!!!
Więcej możesz przeczytać w 45/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.