Katarzyna Burzyńska-Sychowicz „Wprost”: Wspominając dzieciństwo i dorastanie na wsi, mówił pan o sobie: niewydarzony, chorowity, gorszy. Szczęśliwie wyleczył się pan z kompleksów – to zasługa sceny, zawodu?
Artur Barciś: Tak, zdecydowanie, bo w tym zawodzie potwierdzało się, że jestem coś wart. Człowiek, który jest chorowity, mniejszy, brzydszy od innych, czuje się gorszy. Ja, po pierwsze: odkryłem w sobie dar i postanowiłem coś z tym zrobić, a potem ten dar dzięki warsztatowi, który nabyłem w szkole aktorskiej, zaczął przynosić mi profity i sukcesy. Dzięki temu pomyślałem: jakie kompleksy, z jakiego powodu?
To jest też tak, że, jak jest się takim drobnym, to chce się wykrzyczeć całemu światu, że się istnieje, a scena jest fantastycznym do tego miejscem. Co prawda nie krzyczę swoimi słowami, tylko tekstem sztuki lub scenariusza, ale nie jestem już szarym człowiekiem w tłumie – nigdy tego nie chciałem.
Jak pan odkrył w sobie ten dar, kiedy to się stało?
Miałem szczęście, że w Rędzinach – wsi pod Częstochową, w której się wychowywałem – podstawówka miała scenę. Wejście na nią, świadomość, że mówię do moich kolegów, nauczycieli, rodziców, a oni mnie z uwagą słuchają i widzą, że to, co robię, jest fajne, sprawiło, że zrozumiałem, że mam coś, czego inni nie mają. Wtedy postanowiłem, że muszę to wykorzystać. Każdy człowiek dąży do szczęścia, ja jako dziecko byłem czasami bardzo nieszczęśliwy, a scena sprawiała, że świat stawał się cudowny.
I w centrum uwagi.
Tak, ale w pozytywnym znaczeniu. I jeżeli potem ludzie bili mi brawo, to znaczyło, że im się podobało. Następnie zaczęło się to potwierdzać w sposób taki prawie zawodowy, tzn. na poziomie amatorskim, ale np. wygranie Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego? W skali kraju to było potwierdzenie, na piękne oczy nie dają takich nagród. Szczególnie, że wtedy, w 1973 r. wygrałem właściwie wszystko: i nagrodę publiczności, i wojewody, i nagrodę jury, i główną. Wiedziałem, że to właściwa droga.
Rósł Pan wtedy dosłownie i w przenośni…
Tak, z całą pewnością.
Co było dla pana najbardziej znamiennym, poruszającym punktem w karierze?
Parę razy byłem z siebie dumny: na pewno jak wygrałem wspomniany konkurs recytatorski, ale też jak dostałem telefon od asystentki Krzysztofa Kieślowskiego; chociaż do końca nie wiedziałem, czy to nie jest żart. Wtedy każdy aktor marzył o tym, żeby zagrać u Kieślowskiego i ja też o tym marzyłem, ale do głowy mi nawet nie przyszło, że to może się stać. Aż tu nagle telefon, a następnego dnia już się z nim spotkałem, przedstawił mi scenariusz filmu „Bez końca” i zaproponował jedną z głównych ról – to było coś wspaniałego, coś pięknego!
„Aktor musi grać, by żyć” – to cytat z pana. A co się dzieje z aktorem, kiedy nie gra?
Od kiedy skończyłem „Ranczo”, przestałem być w punkcie zainteresowania reżyserów castingu i ja to do pewnego stopnia rozumiem. To jest tak, że jeżeli aktor jakąś postacią bardzo wryje się w świadomość widzów, potem trudno go przypasować do innej roli, a serial tak popularny jak „Ranczo” czy wcześniej „Miodowe lata” – to były takie produkcje, które widzieli niemal wszyscy, a obie postaci, które tam grałem, były bardzo charakterystyczne. Wyobrażam sobie, że reżyserom trudno przekonać się do takiego aktora, który jest Norkiem albo Czerepachem. Oczywiście wcale się z tego nie cieszę i cały czas walczę.
Jak można walczyć?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.