Zerwijmy z zasadą: jeden wyborca - jeden głos
Z wadami demokracji: bezwładem decyzyjnym, brakiem efektywnego nadzoru nad majątkiem państwa i - nade wszystko - niebezpieczeństwem, że demokracja zostanie zamieniona w swoje przeciwieństwo przez kolejnego Hitlera, wszyscy się pogodzili. Czasem tylko ktoś rzewnie zatęskni za sprawną dyktaturą Pinocheta czy Lee Kuan Yew. Nikomu jednak nie przychodzi do głowy, aby zastanowić się nad możliwościami usprawnienia demokracji. To jest temat tabu i jego poruszenie jest większym faux pas niż puszczenie bąka w komnatach prezydenckich. Bo urody demokracji kwestionować nie wolno.
Bardzo kiepska spółdzielnia
Ewolucja systemów zarządzania doprowadziła do wykształcenia się dwóch typów własności zbiorowej: spółki kapitałowej (udziałowej) i spółdzielni. Różnią się one uprawnieniami współwłaścicieli i zasadami partycypacji w wygenerowanych korzyściach. Pomijając dopuszczalne wyjątki, w spółce kapitałowej zarówno liczba głosów, jak i dywidenda są proporcjonalne do wniesionego udziału. Mamy tu zatem prostą zasadę: jaki wkład, taka władza i zyski. Odmiennie jest w spółdzielniach. Tutaj udziały są zbliżone pod względem wartości, a wszyscy członkowie mają taką samą siłę decyzyjną i udział w dochodach. Różnice między spółką i spółdzielnią są oczywiste. Dla nikogo też nie jest specjalnym zaskoczeniem, że spółdzielnie funkcjonują gorzej.
A co by było, gdyby wymyślić inną postać własności zbiorowej. Taką, w której wszyscy mają jednakowy głos, a podział korzyści odbywa się w sposób odwrotnie proporcjonalny do wniesionego wkładu (im mniej ktoś wnosi, tym więcej dostanie)? "Przecież to idiotyzm! - zakrzykną wszyscy bez względu na poziom edukacji. - Przecież taki twór nie mógłby sprawnie funkcjonować. Jest skrajnie niesprawied-liwy, kreuje antybodźce, zachęcając do klientyzmu, i musi prowadzić do patologii decyzyjnej". Osoby bardziej wnikliwe zauważą także, że ów twór to coś na
kształt świdra, przypominający nieco spółdzielnię, tyle że wyolbrzymiający do monstrualnych rozmiarów i tak niemałe jej wady. Po prostu byłaby to "bardzo kiepska spółdzielnia". Owa wymyślona tutaj forma własności w rzeczywistości istnieje, ma się bardzo dobrze i nikt nie chce jej reformować. Tą "bardzo kiepską spółdzielnią" jest państwo demokratyczne.
Podwodna łódź żaglowa
Jeżeli w dyscyplinach technicznych analiza wykazuje niesprawność jakiegoś urządzenia, konstruktorzy nie dyskutują, tylko siadają do komputera i zmieniają projekt. W dyscyplinach społecznych natomiast mędrcy piszą uczone traktaty, w których dowodzą, że ma być tak, jak jest. Jak jednak można uzasadniać konieczność utrzymywania "bardzo kiepskiej spółdzielni" czy też konieczność przemierzania oceanu podwodną łodzią żaglową?
Owe uzasadnienie kończy się zawsze, co oczywiste, tak jak wykład głupiego bacy o kosmologii ("a coś mi się widzi, juhasie, że chcesz w mordę"). Zanim jednak propozycja nie do odrzucenia zostanie złożona, padają trzy argumenty. Po pierwsze, wskazuje się na przymusowy charakter wspólnoty państwowej. Firmę tworzą niektórzy i wyboru tego dokonują dobrowolnie. Państwo zaś tworzymy wszyscy i wszyscy w imię solidaryzmu społecznego powinniśmy dbać o wszystkich. Po drugie, z innego celu państwa wynikają inne miary jego efektywności. Państwo nie maksymalizuje efektywności ekonomicznej, ale zaspokojenie potrzeb publicznych. Po trzecie, ponieważ podana wyżej miara realizacji celu nie jest określona, poddawana być musi weryfikacji poprzez głosowanie, w którym każdy obywatel ma zagwarantowane takie samo uczestnictwo.
Pierwszy krok został zrobiony
Ksiądz profesor Józef Tischner (ściślej - to ocena mądrego bacy z "Historii filozofii po góralsku", narrator jednak nie protestował) stwierdził, że demokracja to władza głupców. Skoro bowiem demokracja to rządy większości, a - co niewątpliwe - na świecie więcej mamy ludzi głupich niż mądrych, demokracja musi być rządami głupców. To prawda. Mało kto ową prawdę głośno wypowiada, ale wielu zdaje sobie z niej sprawę. Toteż pewne instrumenty, które trochę nas chronią przed największymi głupstwami, zostały wprowadzone. Odnotować należy szczególnie dwa z nich: zasadę podziału władzy i prawne ograniczenia swobody decyzyjnej. W pierwszym wypadku chodzi o dołożenie do klasycznych trzech (ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej) władzy pieniężnej. Jest to krok ważny, bowiem jeżeli zabraniamy państwu w nieograniczony sposób tworzyć pieniądze z niczego, znacznie ograniczamy możliwą skalę marnotrawstwa. Podobne znaczenie mają ustawowe (także konstytucyjne) ograniczenia rozmiarów deficytu, źródeł jego finansowania i wielkości długu publicznego.
Pomału także w opinii publicznej toruje sobie drogę przeświadczenie, że progresywny system podatkowy nie jest tak sprawiedliwy (a na pewno tak efektywny), jak się demokratom wydawało. Kilka krajów zdobyło się już nawet na wprowadzenie podatku liniowego. Wykonały zatem wielką reformę, zmieniając "bardzo kiepską spółdzielnię" na spółdzielnię "kiepską normalnie". Powoli upowszechnia się także prawo ekonomiczne, które wskazuje na odwrotną zależność między udziałem budżetu w PKB a tempem wzrostu. Oznacza to, iż przynajmniej elity mają świadomość, że lepiej jest, gdy w kraju owej państwowej spółdzielczości jest mniej.
To wszystko są kroki w dobrym kierunku, tyle że są niewystarczające. Bo przecież skoro można było takie prawo ustanowić, to można je także zmienić. I nie przypadkiem główny kierunek ataku Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin (a także innych miłujących demokrację ugrupowań) idzie w stronę likwidacji władzy monetarnej i zniesienia ograniczeń w polityce fiskalnej. Łatwo też zauważyć, że każda korzystna zmiana okupowana jest kompromisem polegającym na wpisywaniu w obowiązujący system prawny tzw. praw człowieka. I tak mamy już wszyscy zapewnione prawo do pracy i godziwej płacy, mieszkania oraz bycia osobą wykształconą. Wystarczy zatem jeszcze uchwała, że wszystkie kobiety to długonogie blondynki o niebieskich oczach, a każdy chłop to Schwarzenegger o potencji Casanovy, aby zapanowała powszechna szczęśliwość.
Borowski - Lepper: sześć do jednego
Co zatem zrobić, aby nie tańczyć ustawodawczego tanga i aby na jeden krok w przód nie przypadały dwa kroki w tył. Czy można zagrać tak, abyśmy tańczyli "polskiego", w którym idzie się tylko do przodu? Otóż jedynym wyjściem wydaje się zmiana mechanizmu decyzyjnego, polegająca na modyfikacji zasad wyborczych. Wybory powinny przestać być równe, bo wtedy głos kogoś, kto trzy razy powtarzał trzecią klasę, ma taką samą wagę jak głos profesora uniwersytetu. Taką samą wagę ma zarówno głos pijaczka spod sklepu, oczekującego, by dobre państwo ufundowało mu tanie wino, jak i przedsiębiorcy, który wpłaca milionowe podatki i już z tego tylko tytułu zainteresowany jest tym, co się dzieje z owymi pieniędzmi.
Każdy obywatel powinien mieć jeden głos. Na to zgoda. Ale każdy obywatel, który poprzez swoje większe możliwości intelektualne czy poprzez swój wkład w kapitał społeczny daje państwu więcej, powinien mieć głosy dodatkowe. Na przykład: niech wykształcenie średnie daje jeden głos dodatkowy, wyższe - dwa, a tytuł naukowy - trzy. Podobnie płacenie PIT wedle drugiej stawki niech dodaje jeden, a wedle stawki trzeciej - dwa dodatkowe głosy. Maksymalnie rozpiętość głosów w dyspozycji wicemarszałka Leppera (wykształcenie niepełne średnie, długi i żadnych podatków) i marszałka Borowskiego (doktorat i trzecia grupa podatkowa) wynosiłaby więc jeden do sześciu. Być może nie w pełni oddaje to różnicę między obu politykami, jednak jaka taka sprawiedliwość byłaby zachowana.
Bardzo kiepska spółdzielnia
Ewolucja systemów zarządzania doprowadziła do wykształcenia się dwóch typów własności zbiorowej: spółki kapitałowej (udziałowej) i spółdzielni. Różnią się one uprawnieniami współwłaścicieli i zasadami partycypacji w wygenerowanych korzyściach. Pomijając dopuszczalne wyjątki, w spółce kapitałowej zarówno liczba głosów, jak i dywidenda są proporcjonalne do wniesionego udziału. Mamy tu zatem prostą zasadę: jaki wkład, taka władza i zyski. Odmiennie jest w spółdzielniach. Tutaj udziały są zbliżone pod względem wartości, a wszyscy członkowie mają taką samą siłę decyzyjną i udział w dochodach. Różnice między spółką i spółdzielnią są oczywiste. Dla nikogo też nie jest specjalnym zaskoczeniem, że spółdzielnie funkcjonują gorzej.
A co by było, gdyby wymyślić inną postać własności zbiorowej. Taką, w której wszyscy mają jednakowy głos, a podział korzyści odbywa się w sposób odwrotnie proporcjonalny do wniesionego wkładu (im mniej ktoś wnosi, tym więcej dostanie)? "Przecież to idiotyzm! - zakrzykną wszyscy bez względu na poziom edukacji. - Przecież taki twór nie mógłby sprawnie funkcjonować. Jest skrajnie niesprawied-liwy, kreuje antybodźce, zachęcając do klientyzmu, i musi prowadzić do patologii decyzyjnej". Osoby bardziej wnikliwe zauważą także, że ów twór to coś na
kształt świdra, przypominający nieco spółdzielnię, tyle że wyolbrzymiający do monstrualnych rozmiarów i tak niemałe jej wady. Po prostu byłaby to "bardzo kiepska spółdzielnia". Owa wymyślona tutaj forma własności w rzeczywistości istnieje, ma się bardzo dobrze i nikt nie chce jej reformować. Tą "bardzo kiepską spółdzielnią" jest państwo demokratyczne.
Podwodna łódź żaglowa
Jeżeli w dyscyplinach technicznych analiza wykazuje niesprawność jakiegoś urządzenia, konstruktorzy nie dyskutują, tylko siadają do komputera i zmieniają projekt. W dyscyplinach społecznych natomiast mędrcy piszą uczone traktaty, w których dowodzą, że ma być tak, jak jest. Jak jednak można uzasadniać konieczność utrzymywania "bardzo kiepskiej spółdzielni" czy też konieczność przemierzania oceanu podwodną łodzią żaglową?
Owe uzasadnienie kończy się zawsze, co oczywiste, tak jak wykład głupiego bacy o kosmologii ("a coś mi się widzi, juhasie, że chcesz w mordę"). Zanim jednak propozycja nie do odrzucenia zostanie złożona, padają trzy argumenty. Po pierwsze, wskazuje się na przymusowy charakter wspólnoty państwowej. Firmę tworzą niektórzy i wyboru tego dokonują dobrowolnie. Państwo zaś tworzymy wszyscy i wszyscy w imię solidaryzmu społecznego powinniśmy dbać o wszystkich. Po drugie, z innego celu państwa wynikają inne miary jego efektywności. Państwo nie maksymalizuje efektywności ekonomicznej, ale zaspokojenie potrzeb publicznych. Po trzecie, ponieważ podana wyżej miara realizacji celu nie jest określona, poddawana być musi weryfikacji poprzez głosowanie, w którym każdy obywatel ma zagwarantowane takie samo uczestnictwo.
Pierwszy krok został zrobiony
Ksiądz profesor Józef Tischner (ściślej - to ocena mądrego bacy z "Historii filozofii po góralsku", narrator jednak nie protestował) stwierdził, że demokracja to władza głupców. Skoro bowiem demokracja to rządy większości, a - co niewątpliwe - na świecie więcej mamy ludzi głupich niż mądrych, demokracja musi być rządami głupców. To prawda. Mało kto ową prawdę głośno wypowiada, ale wielu zdaje sobie z niej sprawę. Toteż pewne instrumenty, które trochę nas chronią przed największymi głupstwami, zostały wprowadzone. Odnotować należy szczególnie dwa z nich: zasadę podziału władzy i prawne ograniczenia swobody decyzyjnej. W pierwszym wypadku chodzi o dołożenie do klasycznych trzech (ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej) władzy pieniężnej. Jest to krok ważny, bowiem jeżeli zabraniamy państwu w nieograniczony sposób tworzyć pieniądze z niczego, znacznie ograniczamy możliwą skalę marnotrawstwa. Podobne znaczenie mają ustawowe (także konstytucyjne) ograniczenia rozmiarów deficytu, źródeł jego finansowania i wielkości długu publicznego.
Pomału także w opinii publicznej toruje sobie drogę przeświadczenie, że progresywny system podatkowy nie jest tak sprawiedliwy (a na pewno tak efektywny), jak się demokratom wydawało. Kilka krajów zdobyło się już nawet na wprowadzenie podatku liniowego. Wykonały zatem wielką reformę, zmieniając "bardzo kiepską spółdzielnię" na spółdzielnię "kiepską normalnie". Powoli upowszechnia się także prawo ekonomiczne, które wskazuje na odwrotną zależność między udziałem budżetu w PKB a tempem wzrostu. Oznacza to, iż przynajmniej elity mają świadomość, że lepiej jest, gdy w kraju owej państwowej spółdzielczości jest mniej.
To wszystko są kroki w dobrym kierunku, tyle że są niewystarczające. Bo przecież skoro można było takie prawo ustanowić, to można je także zmienić. I nie przypadkiem główny kierunek ataku Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin (a także innych miłujących demokrację ugrupowań) idzie w stronę likwidacji władzy monetarnej i zniesienia ograniczeń w polityce fiskalnej. Łatwo też zauważyć, że każda korzystna zmiana okupowana jest kompromisem polegającym na wpisywaniu w obowiązujący system prawny tzw. praw człowieka. I tak mamy już wszyscy zapewnione prawo do pracy i godziwej płacy, mieszkania oraz bycia osobą wykształconą. Wystarczy zatem jeszcze uchwała, że wszystkie kobiety to długonogie blondynki o niebieskich oczach, a każdy chłop to Schwarzenegger o potencji Casanovy, aby zapanowała powszechna szczęśliwość.
Borowski - Lepper: sześć do jednego
Co zatem zrobić, aby nie tańczyć ustawodawczego tanga i aby na jeden krok w przód nie przypadały dwa kroki w tył. Czy można zagrać tak, abyśmy tańczyli "polskiego", w którym idzie się tylko do przodu? Otóż jedynym wyjściem wydaje się zmiana mechanizmu decyzyjnego, polegająca na modyfikacji zasad wyborczych. Wybory powinny przestać być równe, bo wtedy głos kogoś, kto trzy razy powtarzał trzecią klasę, ma taką samą wagę jak głos profesora uniwersytetu. Taką samą wagę ma zarówno głos pijaczka spod sklepu, oczekującego, by dobre państwo ufundowało mu tanie wino, jak i przedsiębiorcy, który wpłaca milionowe podatki i już z tego tylko tytułu zainteresowany jest tym, co się dzieje z owymi pieniędzmi.
Każdy obywatel powinien mieć jeden głos. Na to zgoda. Ale każdy obywatel, który poprzez swoje większe możliwości intelektualne czy poprzez swój wkład w kapitał społeczny daje państwu więcej, powinien mieć głosy dodatkowe. Na przykład: niech wykształcenie średnie daje jeden głos dodatkowy, wyższe - dwa, a tytuł naukowy - trzy. Podobnie płacenie PIT wedle drugiej stawki niech dodaje jeden, a wedle stawki trzeciej - dwa dodatkowe głosy. Maksymalnie rozpiętość głosów w dyspozycji wicemarszałka Leppera (wykształcenie niepełne średnie, długi i żadnych podatków) i marszałka Borowskiego (doktorat i trzecia grupa podatkowa) wynosiłaby więc jeden do sześciu. Być może nie w pełni oddaje to różnicę między obu politykami, jednak jaka taka sprawiedliwość byłaby zachowana.
Więcej możesz przeczytać w 46/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.