Legenda bin Ladena męczennika może być groźniejsza niż on sam za życia
Niedawno rzucali wyzwanie wszystkim potęgom świata, grozili Zachodowi okopani w swoim górskim "raju na ziemi". Wystarczył jednak miesiąc nalotów i jedna kampania sił Sojuszu Północnego, by reżim talibów zachwiał się w posadach. Jego upadek jest tak szybki, że powoduje wręcz "próżnię władzy". Prawie codziennie kurczy się obszar kontrolowany przez talibańską armię, bunt podnoszą nawet Pasztuni, którzy dotychczas stanowili bazę społeczną bogobojnego reżimu. Czyżby demoniczny wróg Zachodu okazał się papierowym tygrysem? A może talibów pogrzebano przedwcześnie?
Kosiarze stokrotek
Mułła Omar, jednooki przywódca afgańskich fundamentalistów, zapowiedział, że on i podległe mu oddziały będą walczyć do końca. "Nie ma mowy ani o kapitulacji wobec obcych, ani o wydaniu niewiernym Osamy bin Ladena" - dodał. Mułła wyśmiał pogłoski o rychłej klęsce reżimu. Dowódcy talibów oraz ich towarzysze broni z Pakistanu i krajów arabskich myśleli o taktycznym przegrupowaniu swej 55-tysięcznej armii już od początku nalotów amerykańskich. Konieczność ograniczenia strat stała się oczywista po zmasowanych nalotach na pozycje frontowe talibów, gdy samoloty amerykańskie zaczęły zrzucać siedmiotonowe bomby zwane daisycutters ("kosiarki stokrotek").
Śmierć setek żołnierzy, zniszczenie linii komunikacyjnych i pogłębiający się paraliż ośrodków dowodzenia sprawiły, że morale armii talibów słabło z godziny na godzinę. Mułła Omar podjął ostateczną decyzję o poddaniu najważniejszych miast afgańskich Sojuszowi Północnemu i wrogim sobie frakcjom pasztuńskim.
Początek długiej wojny?
- Talibowie zrobią nam wkrótce niejedną niespodziankę - przewiduje Hamid Mir, dziennikarz ukazującej się w Islamabadzie anglojęzycznej gazety "Dawn". Mir jest jednym z najlepszych znawców problemów afgańskich. Osobiście zna wielu przywódców talibów i samego Osamę bin Ladena. Trzy razy rozmawiał z nim bezpośrednio. Saudyjczyk właśnie jemu udzielił jedynego wywiadu od czasu, gdy ruszyła antyterrorystyczna operacja amerykańska. W rozmowie z "Wprost" Mir zwrócił uwagę na to, że atakowani z powietrza talibowie nie mieli wyjścia. Najprostszym sposobem na uniknięcie masowych strat była ewakuacja w góry - tam lotnictwo koalicyjne jest mało skuteczne.
Rozbudowany system ufortyfikowanych kryjówek i schronów znany jest tylko tubylcom. Oczekiwanie, że będą oni zdradzać miejsca pobytu współplemieńców, jest mrzonką. Nawykli do wspinaczki i znoju pasztuńscy bojownicy będą nękać przeciwników wojną partyzancką. Trudno się spodziewać, że w pościg za talibami będą się zapuszczać bojownicy Sojuszu Północnego. Jest ich tylko około 15 tys., a poza tym w zdecydowanej większości to Tadżycy, Uzbecy i Hazarowie, którzy nie znają wschodu i południa kraju. Miejscowa ludność traktuje ich niemal jak okupantów.
Talibańska pułapka?
Opinię o chytrym manewrze strategicznym talibów w celu przegrupowania własnych sił i środków podziela Chalil Fruzi, doradca Sojuszu Północnego.
- Wycofali ludzi i sprzęt nie po to, by uciec i schować się jak myszy do dziury - mówi Fruzi. - To jeszcze nie jest kres wychowanków medres - zgadza się Sanobar Szermatowa, rosyjska znawczyni problemów Azji Środkowej. Porzucenie Kabulu i wpuszczenie tam mudżahedinów wygląda wręcz na pułapkę zastawioną na Sojusz Północny. Sojusz jest różnobarwnym, targanym sprzecznymi interesami etnicznymi i politycznymi, skonfliktowanym tworem. Radość i rozluźnienie dyscypliny po wejściu do stolicy mogą niebawem doprowadzić do niesnasek i waśni, nasilić animozje chwilowo zamrożone dzięki solidarności w walce z talibami.
Czy istnieją umiarkowani talibowie?
Przywódcy antytalibańskiego sojuszu ulegli złudzeniu, że zajęcie metropolii oznacza przejęcie władzy nad całym państwem. Nic bardziej błędnego! O kształcie sceny afgańskiej zdecydują dopiero posiadający prawdziwy autorytet wśród współplemieńców wodzowie, komendanci i establishment polityczny w kraju i na emigracji. Trudno też przypuszczać, by Amerykanie i Pakistańczycy przestali wywierać wpływ na sytuację w Afganistanie. Marzenia o przyznaniu większości stanowisk w przyszłym państwie reprezentantom Sojuszu Północnego to rojenia. Obstawanie przy takich żądaniach to prosta droga do przewlekłej wojny domowej.
Czy talibowie skorzystają z zaproszenia do rządu jedności narodowej? Wielu obserwatorów uważa, że znalezienie "umiarkowanych talibów" będzie niezwykle trudne, bowiem pojęcia "umiarkowanie" i "talibowie" są po prostu sprzeczne. Potwierdza to sam mułła Omar, zapewniając: "nie znajdzie się ani jeden członek naszego ruchu, który zasiadłby w faszystowskim rządzie" [tworzonym przez Sojusz Północny - przyp. red.]. W rzeczywistości zapewne można by znaleźć skłonnych do kompromisu talibów (jak choćby minister kultury, który sprzeciwiał się niszczeniu posągów Buddy w Bamjanie), ale wątpliwe, by mieliby oni pociągnąć za sobą większość towarzyszy broni.
Bin Laden żywy lub martwy
Dla Amerykanów zwieńczeniem operacji afgańskiej byłoby schwytanie Osamy bin Ladena. Tymczasem Saudyjczyk zapadł się pod ziemię i nawet zastępca sekretarza obrony Paul Wolfowitz musiał przyznać: "Nie wiemy, gdzie on jest". Pod koniec ubiegłego tygodnia podejrzewano, że już przekroczył pakistańską granicę. Ciągle może liczyć na lojalność "pułków arabskich", których bojownicy gotowi są walczyć do końca. Nie wiadomo jednak, jak do cudzoziemskich ochotników odnoszą się Pasztuni - na północy kraju Arabów bin Ladena szczerze nienawidzono jako szerzycieli islamskiej wersji inkwizycji. Doniesienia o przygotowaniach do powstania w okolicy Kandaharu zdają się potwierdzać, że także tam miejscowa ludność ma ich dosyć.
Czy Amerykanom pomoże nagroda 25 mln dolarów wyznaczona za ujęcie bin Ladena? Wiceprezydent Dick Cheney zapowiada: "wykurzymy go spod ziemi", ale nie można wykluczyć, że osaczony przywódca al Kaidy wybierze "honorowe wyjście" (sugerował to także mułła Omar). Dla bin Ladena śmierć jest lepsza niż perspektywa poniżającego procesu i jeszcze bardziej poniżającego dożywotniego uwięzienia. Śmierć jest przepustką nie tylko do raju, ale przede wszystkim do legendy, bowiem imię męczennika będzie wypisywane na sztandarach fundamentalistów. Martwy bin Laden może się okazać nie mniej groźny niż żywy, gdyby jakimś cudem zdołał się wymknąć ze wszystkich zastawionych na niego pułapek.
Niedawno rzucali wyzwanie wszystkim potęgom świata, grozili Zachodowi okopani w swoim górskim "raju na ziemi". Wystarczył jednak miesiąc nalotów i jedna kampania sił Sojuszu Północnego, by reżim talibów zachwiał się w posadach. Jego upadek jest tak szybki, że powoduje wręcz "próżnię władzy". Prawie codziennie kurczy się obszar kontrolowany przez talibańską armię, bunt podnoszą nawet Pasztuni, którzy dotychczas stanowili bazę społeczną bogobojnego reżimu. Czyżby demoniczny wróg Zachodu okazał się papierowym tygrysem? A może talibów pogrzebano przedwcześnie?
Kosiarze stokrotek
Mułła Omar, jednooki przywódca afgańskich fundamentalistów, zapowiedział, że on i podległe mu oddziały będą walczyć do końca. "Nie ma mowy ani o kapitulacji wobec obcych, ani o wydaniu niewiernym Osamy bin Ladena" - dodał. Mułła wyśmiał pogłoski o rychłej klęsce reżimu. Dowódcy talibów oraz ich towarzysze broni z Pakistanu i krajów arabskich myśleli o taktycznym przegrupowaniu swej 55-tysięcznej armii już od początku nalotów amerykańskich. Konieczność ograniczenia strat stała się oczywista po zmasowanych nalotach na pozycje frontowe talibów, gdy samoloty amerykańskie zaczęły zrzucać siedmiotonowe bomby zwane daisycutters ("kosiarki stokrotek").
Śmierć setek żołnierzy, zniszczenie linii komunikacyjnych i pogłębiający się paraliż ośrodków dowodzenia sprawiły, że morale armii talibów słabło z godziny na godzinę. Mułła Omar podjął ostateczną decyzję o poddaniu najważniejszych miast afgańskich Sojuszowi Północnemu i wrogim sobie frakcjom pasztuńskim.
Początek długiej wojny?
- Talibowie zrobią nam wkrótce niejedną niespodziankę - przewiduje Hamid Mir, dziennikarz ukazującej się w Islamabadzie anglojęzycznej gazety "Dawn". Mir jest jednym z najlepszych znawców problemów afgańskich. Osobiście zna wielu przywódców talibów i samego Osamę bin Ladena. Trzy razy rozmawiał z nim bezpośrednio. Saudyjczyk właśnie jemu udzielił jedynego wywiadu od czasu, gdy ruszyła antyterrorystyczna operacja amerykańska. W rozmowie z "Wprost" Mir zwrócił uwagę na to, że atakowani z powietrza talibowie nie mieli wyjścia. Najprostszym sposobem na uniknięcie masowych strat była ewakuacja w góry - tam lotnictwo koalicyjne jest mało skuteczne.
Rozbudowany system ufortyfikowanych kryjówek i schronów znany jest tylko tubylcom. Oczekiwanie, że będą oni zdradzać miejsca pobytu współplemieńców, jest mrzonką. Nawykli do wspinaczki i znoju pasztuńscy bojownicy będą nękać przeciwników wojną partyzancką. Trudno się spodziewać, że w pościg za talibami będą się zapuszczać bojownicy Sojuszu Północnego. Jest ich tylko około 15 tys., a poza tym w zdecydowanej większości to Tadżycy, Uzbecy i Hazarowie, którzy nie znają wschodu i południa kraju. Miejscowa ludność traktuje ich niemal jak okupantów.
Talibańska pułapka?
Opinię o chytrym manewrze strategicznym talibów w celu przegrupowania własnych sił i środków podziela Chalil Fruzi, doradca Sojuszu Północnego.
- Wycofali ludzi i sprzęt nie po to, by uciec i schować się jak myszy do dziury - mówi Fruzi. - To jeszcze nie jest kres wychowanków medres - zgadza się Sanobar Szermatowa, rosyjska znawczyni problemów Azji Środkowej. Porzucenie Kabulu i wpuszczenie tam mudżahedinów wygląda wręcz na pułapkę zastawioną na Sojusz Północny. Sojusz jest różnobarwnym, targanym sprzecznymi interesami etnicznymi i politycznymi, skonfliktowanym tworem. Radość i rozluźnienie dyscypliny po wejściu do stolicy mogą niebawem doprowadzić do niesnasek i waśni, nasilić animozje chwilowo zamrożone dzięki solidarności w walce z talibami.
Czy istnieją umiarkowani talibowie?
Przywódcy antytalibańskiego sojuszu ulegli złudzeniu, że zajęcie metropolii oznacza przejęcie władzy nad całym państwem. Nic bardziej błędnego! O kształcie sceny afgańskiej zdecydują dopiero posiadający prawdziwy autorytet wśród współplemieńców wodzowie, komendanci i establishment polityczny w kraju i na emigracji. Trudno też przypuszczać, by Amerykanie i Pakistańczycy przestali wywierać wpływ na sytuację w Afganistanie. Marzenia o przyznaniu większości stanowisk w przyszłym państwie reprezentantom Sojuszu Północnego to rojenia. Obstawanie przy takich żądaniach to prosta droga do przewlekłej wojny domowej.
Czy talibowie skorzystają z zaproszenia do rządu jedności narodowej? Wielu obserwatorów uważa, że znalezienie "umiarkowanych talibów" będzie niezwykle trudne, bowiem pojęcia "umiarkowanie" i "talibowie" są po prostu sprzeczne. Potwierdza to sam mułła Omar, zapewniając: "nie znajdzie się ani jeden członek naszego ruchu, który zasiadłby w faszystowskim rządzie" [tworzonym przez Sojusz Północny - przyp. red.]. W rzeczywistości zapewne można by znaleźć skłonnych do kompromisu talibów (jak choćby minister kultury, który sprzeciwiał się niszczeniu posągów Buddy w Bamjanie), ale wątpliwe, by mieliby oni pociągnąć za sobą większość towarzyszy broni.
Bin Laden żywy lub martwy
Dla Amerykanów zwieńczeniem operacji afgańskiej byłoby schwytanie Osamy bin Ladena. Tymczasem Saudyjczyk zapadł się pod ziemię i nawet zastępca sekretarza obrony Paul Wolfowitz musiał przyznać: "Nie wiemy, gdzie on jest". Pod koniec ubiegłego tygodnia podejrzewano, że już przekroczył pakistańską granicę. Ciągle może liczyć na lojalność "pułków arabskich", których bojownicy gotowi są walczyć do końca. Nie wiadomo jednak, jak do cudzoziemskich ochotników odnoszą się Pasztuni - na północy kraju Arabów bin Ladena szczerze nienawidzono jako szerzycieli islamskiej wersji inkwizycji. Doniesienia o przygotowaniach do powstania w okolicy Kandaharu zdają się potwierdzać, że także tam miejscowa ludność ma ich dosyć.
Czy Amerykanom pomoże nagroda 25 mln dolarów wyznaczona za ujęcie bin Ladena? Wiceprezydent Dick Cheney zapowiada: "wykurzymy go spod ziemi", ale nie można wykluczyć, że osaczony przywódca al Kaidy wybierze "honorowe wyjście" (sugerował to także mułła Omar). Dla bin Ladena śmierć jest lepsza niż perspektywa poniżającego procesu i jeszcze bardziej poniżającego dożywotniego uwięzienia. Śmierć jest przepustką nie tylko do raju, ale przede wszystkim do legendy, bowiem imię męczennika będzie wypisywane na sztandarach fundamentalistów. Martwy bin Laden może się okazać nie mniej groźny niż żywy, gdyby jakimś cudem zdołał się wymknąć ze wszystkich zastawionych na niego pułapek.
Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.