Jeszcze do niedawna na ekranie świat zbawiali uzbrojeni po zęby mężczyźni. Dziś ocalają go kobiety, za oręż mając wyłącznie chęć czynienia dobra - takie jak tytułowa Amelia z filmu Jeana-Pierre’a Jeuneta.
W "Amelii" Jeana-Pierre’a Jeuneta można się tylko zakochać. Najpierw na punkcie dziewczyny, która postanowiła uszczęśliwiać ludzi, oszalał Paryż. W ślad za nim poszła reszta świata. Trudno się temu dziwić. Każde ujęcie tego filmu to fascynująca mieszanka poezji i szaleństwa. "Tak zawładnąć widzem może tylko kobieta" - powiedział po obejrzeniu "Amelii" prezydent Jacques Chirac. W ciągu kilku tygodni po premierze film Jeuneta obejrzało aż 8 mln jego rodaków. Prezydent zażyczył sobie więc specjalnej projekcji w Pałacu Elizejskim. Francuska publiczność nazwała Amelię współczesną Alicją z Krainy Czarów, angielska dopatrzyła się podobieństwa do księżnej Diany, która opiekując się głodującymi dziećmi, próbowała czynić dobro. Niemcy, znani z niechęci do kina francuskojęzycznego, bilety na "Amelię" rezerwowali z wyprzedzeniem, Polacy urokowi Amelii poddali się z jeszcze większym zapałem - niektórzy komponują nawet piosenki i układają wiersze z podpisem "dostarczyć Amelii".
Czym urzeka nas bohaterka Jeuneta? Czaruje niewinnością i wiarą, że pomagając bliźnim, uszczęśliwi ludzkość. Udowadnia, że nie jest to wcale trudne. Potrzeba nam dzisiaj takiej wiary. Że naiwna? Bądźmy naiwni i dziecinni, jeśli w tak prosty sposób możemy się stać lepsi. Ktoś nazwał "Amelię" pigułką szczęścia. W świecie, w którym jedna zła wiadomość goni drugą, powinno się ją serwować w każdej aptece. I to bez recepty.
Słabe kobietki zamiast Jamesa Bonda
Myli się ten, kto myśli, że Amelia to jedyna kobieta, która w ostatniej dekadzie "wstrząsnęła kinem". Było ich więcej - zepchnęły panów w cień. I to bez znajomości sztuki walki. W latach 80. damską kampanię zainicjowały w Hollywood dwie zdobywczynie Oscarów - Meryl Streep i Glen Close. To był czas, gdy panie jawiły się na ekranie jako urocze dodatki do supermanów; tylko nieliczni reżyserzy pozwalali im przemawiać własnym głosem. Poparł je wtedy Ridley Scott, mistrz Jan-Jacques Annaud zza oceanu obiecywał, że odpowie kolejnym filmem francuskim. I odpowiedział, kręcąc "Kochanka", w którym szesnastoletnia Jane March uwodziła dwa razy od siebie starszego chińskiego inteligenta. Oparty na głośnej powieści Margaret Duras obraz Annauda był filmowym, ale i obyczajowym wydarzeniem. Nienasycona seksualnie nastoletnia femme fatale wprowadziła zamęt do męskiego świata na obu półkulach. W tym samym czasie na ekrany w Ameryce weszła "Thelma i Louise" Scotta z rewelacyjnymi rolami Susan Sarandon i Geeny Davis - emancypantkami zbuntowanymi przeciw jałowości życia. Obie dowodziły, że uroda może iść w parze z talentem. Był rok 1991 i było jasne, że kino zmienia swój dotychczasowy image.
Przełamując stereotypy
Krzysztof Kieślowski, mając już na koncie wszystkie możliwe nagrody za "Trzy kolory", na pytanie, w jakim kierunku pójdzie kino XXI wieku, odpowiadał: "To będzie kino kobiet". Odszedł w 1996 r., pozostawiając po sobie tryptyk, którego sukces był możliwy dzięki wielkim kreacjom kobiecym - Juliette Binoche w nagrodzonym Złotym Lwem w Wenecji "Niebieskim" oraz Irene Jacob w nominowanym do Oscara "Czerwonym". To kobiety w ostatnich filmach Kieślowskiego udowadniały, że "miłość silniejsza jest od wolności" ("Niebieski"), że mając do wyboru racje rozumu i serca, warto się poddać dyktatowi tego ostatniego ("Czerwony"). Lars von Trier dołączył do tych zalet zdolność do wielkiego poświęcenia i odwagę łamania uświęconych reguł. "Przełamując fale", najgłośniejszy z jego filmów, był przed pięcioma laty wydarzeniem nie mniejszym niż dziś "Amelia" Jeuneta. Grana przez Emily Watson naiwna Bess zaprzeczała tradycyjnemu pojmowaniu moralności, ponosząc ofiarę, która w oczach większości z nas jest jedynie grzechem. W imię miłości do sparaliżowanego męża i na jego prośbę uprawiała seks z obcymi mężczyznami, w ten szokujący sposób przywracając mu pamięć wspólnej bliskości.
I choć brzmi to dziwacznie, zachowywała do końca wewnętrzną czystość, wierząc, że Bóg sprzyja jej uczynkom. Co jeszcze dziwniejsze, dokonała cudu, ocalając męża. "Tylko kobieta mogła sprawić, że - wbrew logice - akceptujemy jej postępowanie" - pisano po premierze filmu. Trzy lata później Trier nakręcił "Tańcząc w ciemnościach". Nagrodzono go Złotą Palmą w Cannes. Talent obsadzonej w głównej roli Björk potwierdziła nagroda dla najlepszej aktorki. Raz jeszcze współtwórca Dogmy na pierwszym planie umieścił nietuzinkową kobietę, zdolną do bezgranicznego poświęcenia. Björk naturalna w każdym geście, jako niewidoma matka zawładnęła publicznością.
Intelektualistki lubią seks
Obok kobiet rzucających na kolana poświęceniem bez granic swoją pozycję pod skrzydłami X muzy ugruntowały też wyrafinowane intelektualistki jednako przyciągające i odpychające panów. Znamy je z filmów Bergmana, siłę ich oddziaływania przypomniała Liv Ullmann w "Wiarołomnych". Historia wielkiej namiętności, w której ofiarami są wszyscy, a której para kochanków nie wyrzekłaby się za nic w świecie, każe nam zastanowić się nad istotą winy i kary, wytyka nietolerancję. Zazdrościmy bohaterce intensywności doznań i odwagi, choć w realnym życiu wielu z nas powiesiłoby jej na piersiach szkarłatną literę.
Wyrafinowana intelektualnie (i seksualnie!) jest też bohaterka głośnej "Pianistki". Isabelle Huppert w tytułowej roli jednych drażni wyuzdaniem, innych porywa żarliwością w miłosnych uniesieniach. Jej seksualne upodobania biorą się ze specyficznej wrażliwości artystki, która osiągnęła taki poziom wyrafinowania, że przeciętność w innej sferze życia nie może jej wystarczać. Można jej nie lubić albo zachwycić się nią bez reszty. Trudno jednak zachować obojętność.
Bridget, czyli każda z nas
Nie ulega wątpliwości, że trudno dziś znaleźć w kinie miejsce dla bogiń w rodzaju Rity Hayworth. Nieźle poczynają sobie jednak zwyczajne panie - dalekie od ideału piękności, w dodatku z powikłanym życiem uczuciowym. Bridget Jones, która wypłynęła na fali sukcesów seriali "Ally MacBeal" i "Seks w wielkim mieście", idealnie wypełniła lukę w kinie. Po sukcesie adaptacji książki Helen Fielding czeka nas jej kontynuacja. Producenci już namawiają pisarkę do następnej powieści, by przerobić ją na popularne kino. Zasada "kuj żelazo, póki gorące" tutaj sprawdza się prawie zawsze.
Zastanawiające, że mimo wyraźnej emancypacji kina panowie wciąż rezerwują sobie wyłączne prawo do filmów akcji. Kompletnie nie sprawdziły się filmy z supermenkami w rodzaju "Żylety" z silikonową Pamelą Anderson czy nawet Lary Croft. Okazuje się, że być wirtualną i seksowną to za mało, by odnieść sukces. Remake "Aniołków Charliego" poza Ameryką też okazał się klapą. Męska tolerancja ma jednak swoje granice.
Warto jednak zauważyć, że twórcami 90 proc. filmów o cudownych, szalonych lub całkiem zwyczajnych kobietach są właśnie mężczyźni. Czy świadczy to - jak chcą niektórzy - o ich zniewieścieniu, widzowie muszą ocenić sami.
W "Amelii" Jeana-Pierre’a Jeuneta można się tylko zakochać. Najpierw na punkcie dziewczyny, która postanowiła uszczęśliwiać ludzi, oszalał Paryż. W ślad za nim poszła reszta świata. Trudno się temu dziwić. Każde ujęcie tego filmu to fascynująca mieszanka poezji i szaleństwa. "Tak zawładnąć widzem może tylko kobieta" - powiedział po obejrzeniu "Amelii" prezydent Jacques Chirac. W ciągu kilku tygodni po premierze film Jeuneta obejrzało aż 8 mln jego rodaków. Prezydent zażyczył sobie więc specjalnej projekcji w Pałacu Elizejskim. Francuska publiczność nazwała Amelię współczesną Alicją z Krainy Czarów, angielska dopatrzyła się podobieństwa do księżnej Diany, która opiekując się głodującymi dziećmi, próbowała czynić dobro. Niemcy, znani z niechęci do kina francuskojęzycznego, bilety na "Amelię" rezerwowali z wyprzedzeniem, Polacy urokowi Amelii poddali się z jeszcze większym zapałem - niektórzy komponują nawet piosenki i układają wiersze z podpisem "dostarczyć Amelii".
Czym urzeka nas bohaterka Jeuneta? Czaruje niewinnością i wiarą, że pomagając bliźnim, uszczęśliwi ludzkość. Udowadnia, że nie jest to wcale trudne. Potrzeba nam dzisiaj takiej wiary. Że naiwna? Bądźmy naiwni i dziecinni, jeśli w tak prosty sposób możemy się stać lepsi. Ktoś nazwał "Amelię" pigułką szczęścia. W świecie, w którym jedna zła wiadomość goni drugą, powinno się ją serwować w każdej aptece. I to bez recepty.
Słabe kobietki zamiast Jamesa Bonda
Myli się ten, kto myśli, że Amelia to jedyna kobieta, która w ostatniej dekadzie "wstrząsnęła kinem". Było ich więcej - zepchnęły panów w cień. I to bez znajomości sztuki walki. W latach 80. damską kampanię zainicjowały w Hollywood dwie zdobywczynie Oscarów - Meryl Streep i Glen Close. To był czas, gdy panie jawiły się na ekranie jako urocze dodatki do supermanów; tylko nieliczni reżyserzy pozwalali im przemawiać własnym głosem. Poparł je wtedy Ridley Scott, mistrz Jan-Jacques Annaud zza oceanu obiecywał, że odpowie kolejnym filmem francuskim. I odpowiedział, kręcąc "Kochanka", w którym szesnastoletnia Jane March uwodziła dwa razy od siebie starszego chińskiego inteligenta. Oparty na głośnej powieści Margaret Duras obraz Annauda był filmowym, ale i obyczajowym wydarzeniem. Nienasycona seksualnie nastoletnia femme fatale wprowadziła zamęt do męskiego świata na obu półkulach. W tym samym czasie na ekrany w Ameryce weszła "Thelma i Louise" Scotta z rewelacyjnymi rolami Susan Sarandon i Geeny Davis - emancypantkami zbuntowanymi przeciw jałowości życia. Obie dowodziły, że uroda może iść w parze z talentem. Był rok 1991 i było jasne, że kino zmienia swój dotychczasowy image.
Przełamując stereotypy
Krzysztof Kieślowski, mając już na koncie wszystkie możliwe nagrody za "Trzy kolory", na pytanie, w jakim kierunku pójdzie kino XXI wieku, odpowiadał: "To będzie kino kobiet". Odszedł w 1996 r., pozostawiając po sobie tryptyk, którego sukces był możliwy dzięki wielkim kreacjom kobiecym - Juliette Binoche w nagrodzonym Złotym Lwem w Wenecji "Niebieskim" oraz Irene Jacob w nominowanym do Oscara "Czerwonym". To kobiety w ostatnich filmach Kieślowskiego udowadniały, że "miłość silniejsza jest od wolności" ("Niebieski"), że mając do wyboru racje rozumu i serca, warto się poddać dyktatowi tego ostatniego ("Czerwony"). Lars von Trier dołączył do tych zalet zdolność do wielkiego poświęcenia i odwagę łamania uświęconych reguł. "Przełamując fale", najgłośniejszy z jego filmów, był przed pięcioma laty wydarzeniem nie mniejszym niż dziś "Amelia" Jeuneta. Grana przez Emily Watson naiwna Bess zaprzeczała tradycyjnemu pojmowaniu moralności, ponosząc ofiarę, która w oczach większości z nas jest jedynie grzechem. W imię miłości do sparaliżowanego męża i na jego prośbę uprawiała seks z obcymi mężczyznami, w ten szokujący sposób przywracając mu pamięć wspólnej bliskości.
I choć brzmi to dziwacznie, zachowywała do końca wewnętrzną czystość, wierząc, że Bóg sprzyja jej uczynkom. Co jeszcze dziwniejsze, dokonała cudu, ocalając męża. "Tylko kobieta mogła sprawić, że - wbrew logice - akceptujemy jej postępowanie" - pisano po premierze filmu. Trzy lata później Trier nakręcił "Tańcząc w ciemnościach". Nagrodzono go Złotą Palmą w Cannes. Talent obsadzonej w głównej roli Björk potwierdziła nagroda dla najlepszej aktorki. Raz jeszcze współtwórca Dogmy na pierwszym planie umieścił nietuzinkową kobietę, zdolną do bezgranicznego poświęcenia. Björk naturalna w każdym geście, jako niewidoma matka zawładnęła publicznością.
Intelektualistki lubią seks
Obok kobiet rzucających na kolana poświęceniem bez granic swoją pozycję pod skrzydłami X muzy ugruntowały też wyrafinowane intelektualistki jednako przyciągające i odpychające panów. Znamy je z filmów Bergmana, siłę ich oddziaływania przypomniała Liv Ullmann w "Wiarołomnych". Historia wielkiej namiętności, w której ofiarami są wszyscy, a której para kochanków nie wyrzekłaby się za nic w świecie, każe nam zastanowić się nad istotą winy i kary, wytyka nietolerancję. Zazdrościmy bohaterce intensywności doznań i odwagi, choć w realnym życiu wielu z nas powiesiłoby jej na piersiach szkarłatną literę.
Wyrafinowana intelektualnie (i seksualnie!) jest też bohaterka głośnej "Pianistki". Isabelle Huppert w tytułowej roli jednych drażni wyuzdaniem, innych porywa żarliwością w miłosnych uniesieniach. Jej seksualne upodobania biorą się ze specyficznej wrażliwości artystki, która osiągnęła taki poziom wyrafinowania, że przeciętność w innej sferze życia nie może jej wystarczać. Można jej nie lubić albo zachwycić się nią bez reszty. Trudno jednak zachować obojętność.
Bridget, czyli każda z nas
Nie ulega wątpliwości, że trudno dziś znaleźć w kinie miejsce dla bogiń w rodzaju Rity Hayworth. Nieźle poczynają sobie jednak zwyczajne panie - dalekie od ideału piękności, w dodatku z powikłanym życiem uczuciowym. Bridget Jones, która wypłynęła na fali sukcesów seriali "Ally MacBeal" i "Seks w wielkim mieście", idealnie wypełniła lukę w kinie. Po sukcesie adaptacji książki Helen Fielding czeka nas jej kontynuacja. Producenci już namawiają pisarkę do następnej powieści, by przerobić ją na popularne kino. Zasada "kuj żelazo, póki gorące" tutaj sprawdza się prawie zawsze.
Zastanawiające, że mimo wyraźnej emancypacji kina panowie wciąż rezerwują sobie wyłączne prawo do filmów akcji. Kompletnie nie sprawdziły się filmy z supermenkami w rodzaju "Żylety" z silikonową Pamelą Anderson czy nawet Lary Croft. Okazuje się, że być wirtualną i seksowną to za mało, by odnieść sukces. Remake "Aniołków Charliego" poza Ameryką też okazał się klapą. Męska tolerancja ma jednak swoje granice.
Warto jednak zauważyć, że twórcami 90 proc. filmów o cudownych, szalonych lub całkiem zwyczajnych kobietach są właśnie mężczyźni. Czy świadczy to - jak chcą niektórzy - o ich zniewieścieniu, widzowie muszą ocenić sami.
Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.