Książka Świe(tlicko-Dy)duchowskiej nuży bezpłodnym atakowaniem bohaterów
Redaktor naczelny Torturowicz, piosenkarz poetycki Trumnałł, prozaik i felietonista Pilcher, krakowski krytyk Siara, skandalizująca pisarka Manuala Garbkowska - oto zaledwie kilka postaci zaludniających książkę "Katecheci i frustraci" autorstwa Marianny G. Świeduchowskiej. W życiu pozaliterackim objawia się nam ona pod nazwiskami Marcina Świetlickiego i Grzegorza Dyducha. Ta trójca nie zasługuje na pewno na miano świętej.
"Katecheci i frustraci" obciążeni są kilkoma grzechami, które nawet jeśli nie są śmiertelne, to z pewnością główne. Przede wszystkim książka ukazuje się zbyt późno. W intencji autorów książka, której akcja dzieje się w 1993 r., miała być pożegnaniem z legendą "bruLionu", z jego głównymi bohaterami. Zanim jednak Świe(tlicko-Dy)duchowska zdecydowała się udostępnić redaktorom Wydawnictwa Literackiego swój manuskrypt, życie samo określiło pozycję młodych poetów. Nazwiska głównych bohaterów nie są już tak nośne jak w pierwszej połowie lat 90., kiedy wielu się łudziło, że poetyckie pokolenie "bruLionu" zawładnie naszym parnasem. Paradoksalnie jedynym bohaterem książki, który zaistniał w masowej wyobraźni Polaków, jest jeden z autorów - rozreklamowany nie tylko tomikami poezji, ale także koncertami swojej grupy rockowej i prowadzeniem telewizyjnego "Pegaza".
Czy nam się to podoba, czy nie, powoływanie do życia fikcyjnej autorki to także sztuka - choć tylko marketingowa. Fikcyjne byty także potrzebują wsparcia. Tymczasem mistyfikowane wywiady ze Świeduchowską czy całkiem realne rozmowy ze Świetlickim jawnie dowodzą, że zabrakło konsekwencji w wykorzystaniu pomysłu wirtualnej pisarki. Zapowiadano jej przybycie na warszawską premierę książki połączoną z koncertem postpunkowych Świetlików (M. Świetlicki - śpiew, G. Dyduch - gitara basowa). Tłumaczenie z estrady, że Świeduchowska się nie pojawi, gdyż zachorowała, było żenujące. Panowie Świetlicki i Dyduch postanowili zgasić ducha prowokacji w najważniejszym momencie. Nieśmiertelni The Stranglers, bez których nie byłoby Świetlików, mieli chociaż tyle fantazji, by na scenę zaprosić londyńskie prostytutki.
Wytknięte braki skazałyby na niepamięć niejedną książkę. "Katechetów i frustratów" mimo wad kampanii promocyjnej trudno jednak zignorować. Strojąc się w piórka Młodej Polski (częste motta z Micińskiego) i zachodnioeuropejskiego neoromantyzmu (cytaty z Rilkego), kuszą nas gombrowiczowskim, "młodzieniaszkowym" stylem. To dziecięctwo literackie pobrzmiewa tu częstokroć. Fraza "Chciał spotkać kogokolwiek (...), ale kogokolwiek nigdzie nie było" jest jakby żywcem wzięta z "Kubusia Puchatka". Lakoniczne, chłopacko-naiwne zdania przywodzą na myśl Korczakowskiego "Kajtusia czarodzieja". Jeżeli dodamy do tego nieustanne odnoszenie się do prozy Pilcha (na przykład: "Każda przecież uroda jest w pewnych warunkach zaprzeczalna"), stwierdzimy, że książki zbyć milczeniem nie sposób.
Skoro zatem rzecz ma zadatki na coś więcej niż jedynie "galicyjską satyrę środowiskową", można zapytać, czy nie lepiej było wykorzystać talent do spłodzenia dzieła nieco bardziej uniwersalnego. W tej bowiem postaci książka Świetlickiego-Dyducha nuży bezpłodnym jak u kastrata atakowaniem bohaterów. Po kilkudziesięciu stronach lektury igraszki z nazwiskami mogą zmęczyć nie tylko adresatów kpin, ale nawet zwykłego czytelnika. Płyta kompaktowa dołączona do "Katechetów i frustratów" może być silniejszym magnesem dla odbiorcy niż planowany skandal towarzysko-literacki. Skandalu - wbrew oczekiwaniom autorów - nie będzie. Niemal wszyscy sportretowani w "Katechetach" ogłaszają, że się w ogóle nie obrazili, że ubawili się do łez, że żalu nie mają etc. W ten sposób pozbawiają autorów i wydawców szansy na najmniejszy choćby procesik. Na pytanie "Kto się boi Marianny G. Świeduchowskiej?" może paść tylko jedna odpowiedź. Niestety, nikt.
Redaktor naczelny Torturowicz, piosenkarz poetycki Trumnałł, prozaik i felietonista Pilcher, krakowski krytyk Siara, skandalizująca pisarka Manuala Garbkowska - oto zaledwie kilka postaci zaludniających książkę "Katecheci i frustraci" autorstwa Marianny G. Świeduchowskiej. W życiu pozaliterackim objawia się nam ona pod nazwiskami Marcina Świetlickiego i Grzegorza Dyducha. Ta trójca nie zasługuje na pewno na miano świętej.
"Katecheci i frustraci" obciążeni są kilkoma grzechami, które nawet jeśli nie są śmiertelne, to z pewnością główne. Przede wszystkim książka ukazuje się zbyt późno. W intencji autorów książka, której akcja dzieje się w 1993 r., miała być pożegnaniem z legendą "bruLionu", z jego głównymi bohaterami. Zanim jednak Świe(tlicko-Dy)duchowska zdecydowała się udostępnić redaktorom Wydawnictwa Literackiego swój manuskrypt, życie samo określiło pozycję młodych poetów. Nazwiska głównych bohaterów nie są już tak nośne jak w pierwszej połowie lat 90., kiedy wielu się łudziło, że poetyckie pokolenie "bruLionu" zawładnie naszym parnasem. Paradoksalnie jedynym bohaterem książki, który zaistniał w masowej wyobraźni Polaków, jest jeden z autorów - rozreklamowany nie tylko tomikami poezji, ale także koncertami swojej grupy rockowej i prowadzeniem telewizyjnego "Pegaza".
Czy nam się to podoba, czy nie, powoływanie do życia fikcyjnej autorki to także sztuka - choć tylko marketingowa. Fikcyjne byty także potrzebują wsparcia. Tymczasem mistyfikowane wywiady ze Świeduchowską czy całkiem realne rozmowy ze Świetlickim jawnie dowodzą, że zabrakło konsekwencji w wykorzystaniu pomysłu wirtualnej pisarki. Zapowiadano jej przybycie na warszawską premierę książki połączoną z koncertem postpunkowych Świetlików (M. Świetlicki - śpiew, G. Dyduch - gitara basowa). Tłumaczenie z estrady, że Świeduchowska się nie pojawi, gdyż zachorowała, było żenujące. Panowie Świetlicki i Dyduch postanowili zgasić ducha prowokacji w najważniejszym momencie. Nieśmiertelni The Stranglers, bez których nie byłoby Świetlików, mieli chociaż tyle fantazji, by na scenę zaprosić londyńskie prostytutki.
Wytknięte braki skazałyby na niepamięć niejedną książkę. "Katechetów i frustratów" mimo wad kampanii promocyjnej trudno jednak zignorować. Strojąc się w piórka Młodej Polski (częste motta z Micińskiego) i zachodnioeuropejskiego neoromantyzmu (cytaty z Rilkego), kuszą nas gombrowiczowskim, "młodzieniaszkowym" stylem. To dziecięctwo literackie pobrzmiewa tu częstokroć. Fraza "Chciał spotkać kogokolwiek (...), ale kogokolwiek nigdzie nie było" jest jakby żywcem wzięta z "Kubusia Puchatka". Lakoniczne, chłopacko-naiwne zdania przywodzą na myśl Korczakowskiego "Kajtusia czarodzieja". Jeżeli dodamy do tego nieustanne odnoszenie się do prozy Pilcha (na przykład: "Każda przecież uroda jest w pewnych warunkach zaprzeczalna"), stwierdzimy, że książki zbyć milczeniem nie sposób.
Skoro zatem rzecz ma zadatki na coś więcej niż jedynie "galicyjską satyrę środowiskową", można zapytać, czy nie lepiej było wykorzystać talent do spłodzenia dzieła nieco bardziej uniwersalnego. W tej bowiem postaci książka Świetlickiego-Dyducha nuży bezpłodnym jak u kastrata atakowaniem bohaterów. Po kilkudziesięciu stronach lektury igraszki z nazwiskami mogą zmęczyć nie tylko adresatów kpin, ale nawet zwykłego czytelnika. Płyta kompaktowa dołączona do "Katechetów i frustratów" może być silniejszym magnesem dla odbiorcy niż planowany skandal towarzysko-literacki. Skandalu - wbrew oczekiwaniom autorów - nie będzie. Niemal wszyscy sportretowani w "Katechetach" ogłaszają, że się w ogóle nie obrazili, że ubawili się do łez, że żalu nie mają etc. W ten sposób pozbawiają autorów i wydawców szansy na najmniejszy choćby procesik. Na pytanie "Kto się boi Marianny G. Świeduchowskiej?" może paść tylko jedna odpowiedź. Niestety, nikt.
Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.