Bridget stała się kultową bohaterką przede wszystkim dzięki swojej szczerości. Nie jest doskonała, ma wiele wad
Kto się boi Bridget Jones?" - pod takim zgoła histerycznym hasłem odbyło się jedno ze spotkań w ramach warszawskiego Festiwalu Literackiego "Warszawa pisarzy". Jak się okazało, przybyłe na spotkanie czytelniczki nie tylko nie boją się panny Jones, ale wręcz ją uwielbiają. Za całokształt: za bałaganiarstwo, za niepunktualność, za niebieską zupę, za nie najlepiej ulokowane uczucia, za cellulitis i za normalność. Zwłaszcza ta stanowi znak rozpoznawczy jej fanek na całym świecie. Jestem, jaka jestem, mimo że każdego dnia staram się być lepsza. Jestem, jaka jestem, chociaż staram się być sobą. Zdziwiłam się więc, że - zdaniem niektórych dyskutantek - taka filozofia życia może Bogu ducha winne czytelniczki sprowadzić na manowce, a szare komórki przerobić im na kogel-mogel. Sprawić, że ponownie staną się panienkami na wydaniu, które każdego dnia wiszą na męskim ramieniu, zamiast się usamodzielniać.
Dlaczego tak uważają? Dlatego, że - jak stwierdziła jedna z "prelegentek" - książkowa bohaterka nie została stworzona przez Helen Fielding z autentycznej potrzeby serca, lecz ze społecznej rachuby i wyrachowania, za którymi z dużym prawdopodobieństwem stoją mężczyźni, chcący po raz kolejny spacyfikować kobiecy świat. Niegodziwcy. W tej perspektywie obsesyjna chęć ułożenia sobie przez Bridget życia z mężczyzną ma być antidotum na rosnące wokół nas szeregi samotnych kobiet, samotnych matek i sfrustrowanych w swojej samotności ich koleżanek. Cóż z tego, że samodzielnych i robiących karierę. Bridget, wyjdź za mąż, ródź dzieci i zostań w domu. Bądź posłuszna, a tylko wówczas świat wróci do normy. Patriarchalnej. Taka diagnoza to uproszczenie. Nie mówiąc o tym, że Bridget nie wzięła się z kapelusza, lecz z pisanych latami przez Fielding felietonów, których była bohaterką. "Żyjemy w nieustannym stresie, musimy mieć najmodniejsze auta, najmodniejsze fryzury, najmodniejsze tapety na ścianach, a do tego wszystkiego musimy uważać, żeby nasze pończochy pasowały do sztućców, którymi akurat kroimy najmodniejszą w tym sezonie jagnięcinę" - powiedziała w jednym z wywiadów pisarka.
Bridget ma takiego życia dość - nie szkodzi, że czasami tylko intuicyjnie. I to jest rzeczywisty problem, który zmusza nas do patrzenia na Bridget jak na rozpiętego pod szkłem mikroskopu motyla. Wypreparowuje się go wówczas i analizuje po kawałeczku, zapominając, w jakim otoczeniu został schwytany. Zamiast robić wszystko, żeby nie stracić jej zainteresowania równouprawnieniem i "wypuścić" na wolność, bezsensownie oskarża się ją o zdradę feministycznych ideałów. A przecież dziś jest inaczej niż sto, pięćdziesiąt, a nawet dziesięć lat temu. To teraz mamy do czynienia ze społeczną bohaterką, dla której bez mężczyzny na ponury poranek i mężczyzny na ekscytujący wieczór (może być ten sam) nie ma stuprocentowej radości życia. Dlatego pewnie nie natrafiłam - poza głosami rodzimych feministek - na krytyczne pokrzykiwania, które dotyczyłyby antyfeministycznej postawy panny Bridget. Dlatego spekulacje, że jej zapiski to jedno wielkie udawanie i że ona sama bawi się naszym kosztem, wydają mi się groteskowe. Przecież Bridget stała się kultową bohaterką przede wszystkim dzięki swojej szczerości. Nie jest doskonała, ma wiele wad, i dlatego tak łatwo się z nią identyfikować. Coś w tym jednak jest, że gdy mężczyźni utożsamiają się z agentem 007 albo z instruktorem od bicepsów, to jakoś nikomu to nie przeszkadza. Nie prowokuje do pytań w rodzaju: kto się boi Jamesa Bonda? Po co więc dzielić włos na czworo, skoro nawet fanki Bridget nie mają na to najmniejszej ochoty.
Przyjmijmy do wiadomości, że w każdej z nas jest coś z Bridget, co wcale nie oznacza, że w imię pokoleniowej unifikacji powinnyśmy zrezygnować z indywidualnego rysu. Kiedy poczujemy, że na własną miarę i własne marzenia wpisujemy się w feministyczne przykazania, to postarajmy się być jedynymi w swoim rodzaju. W amerykańskim miesięczniku "Vanity Fair" wydrukowano instruktaż, jak się stać inną od innych i mieć to "coś": niech nikt do końca nie wie, z czego się utrzymujesz, niech nikt nie wie, z czego utrzymuje się twój to-warzysz życia, pierwszy lifting zrób sobie po trzydziestce, a nogi wykorzystuj w takim samym stopniu jak rozum. Najbardziej powinna cię przerażać myśl, że być może gdzieś koło pięćdziesiątki spostrzeżesz, że nie zrobiłaś tego, na czym ci najbardziej w życiu zależało. Zrób wszystko, żeby tak się nie stało. Szczęście - jako pojęcie względne - przenieś w inne rewiry. Nie jest nim już samotny wieczór na aksamitnej kanapie w twoim ulubionym kolorze burgunda, ale satysfakcjonujący związek z mężczyzną, chociaż kolejność zależy tylko od ciebie. Twoim kluczem do szczęśliwości powinna być wiara w to, że możesz zmienić wszystko, co ci się nie podoba. Tobie, a nie rozpiętemu pod mikroskopem motylowi. Żeby się nim nie stać, musisz nieustannie czegoś pragnąć, a na pytanie, kto się boi Bridget Jones, stanowczo odpowiadać: Z pewnością nie ja!
Dlaczego tak uważają? Dlatego, że - jak stwierdziła jedna z "prelegentek" - książkowa bohaterka nie została stworzona przez Helen Fielding z autentycznej potrzeby serca, lecz ze społecznej rachuby i wyrachowania, za którymi z dużym prawdopodobieństwem stoją mężczyźni, chcący po raz kolejny spacyfikować kobiecy świat. Niegodziwcy. W tej perspektywie obsesyjna chęć ułożenia sobie przez Bridget życia z mężczyzną ma być antidotum na rosnące wokół nas szeregi samotnych kobiet, samotnych matek i sfrustrowanych w swojej samotności ich koleżanek. Cóż z tego, że samodzielnych i robiących karierę. Bridget, wyjdź za mąż, ródź dzieci i zostań w domu. Bądź posłuszna, a tylko wówczas świat wróci do normy. Patriarchalnej. Taka diagnoza to uproszczenie. Nie mówiąc o tym, że Bridget nie wzięła się z kapelusza, lecz z pisanych latami przez Fielding felietonów, których była bohaterką. "Żyjemy w nieustannym stresie, musimy mieć najmodniejsze auta, najmodniejsze fryzury, najmodniejsze tapety na ścianach, a do tego wszystkiego musimy uważać, żeby nasze pończochy pasowały do sztućców, którymi akurat kroimy najmodniejszą w tym sezonie jagnięcinę" - powiedziała w jednym z wywiadów pisarka.
Bridget ma takiego życia dość - nie szkodzi, że czasami tylko intuicyjnie. I to jest rzeczywisty problem, który zmusza nas do patrzenia na Bridget jak na rozpiętego pod szkłem mikroskopu motyla. Wypreparowuje się go wówczas i analizuje po kawałeczku, zapominając, w jakim otoczeniu został schwytany. Zamiast robić wszystko, żeby nie stracić jej zainteresowania równouprawnieniem i "wypuścić" na wolność, bezsensownie oskarża się ją o zdradę feministycznych ideałów. A przecież dziś jest inaczej niż sto, pięćdziesiąt, a nawet dziesięć lat temu. To teraz mamy do czynienia ze społeczną bohaterką, dla której bez mężczyzny na ponury poranek i mężczyzny na ekscytujący wieczór (może być ten sam) nie ma stuprocentowej radości życia. Dlatego pewnie nie natrafiłam - poza głosami rodzimych feministek - na krytyczne pokrzykiwania, które dotyczyłyby antyfeministycznej postawy panny Bridget. Dlatego spekulacje, że jej zapiski to jedno wielkie udawanie i że ona sama bawi się naszym kosztem, wydają mi się groteskowe. Przecież Bridget stała się kultową bohaterką przede wszystkim dzięki swojej szczerości. Nie jest doskonała, ma wiele wad, i dlatego tak łatwo się z nią identyfikować. Coś w tym jednak jest, że gdy mężczyźni utożsamiają się z agentem 007 albo z instruktorem od bicepsów, to jakoś nikomu to nie przeszkadza. Nie prowokuje do pytań w rodzaju: kto się boi Jamesa Bonda? Po co więc dzielić włos na czworo, skoro nawet fanki Bridget nie mają na to najmniejszej ochoty.
Przyjmijmy do wiadomości, że w każdej z nas jest coś z Bridget, co wcale nie oznacza, że w imię pokoleniowej unifikacji powinnyśmy zrezygnować z indywidualnego rysu. Kiedy poczujemy, że na własną miarę i własne marzenia wpisujemy się w feministyczne przykazania, to postarajmy się być jedynymi w swoim rodzaju. W amerykańskim miesięczniku "Vanity Fair" wydrukowano instruktaż, jak się stać inną od innych i mieć to "coś": niech nikt do końca nie wie, z czego się utrzymujesz, niech nikt nie wie, z czego utrzymuje się twój to-warzysz życia, pierwszy lifting zrób sobie po trzydziestce, a nogi wykorzystuj w takim samym stopniu jak rozum. Najbardziej powinna cię przerażać myśl, że być może gdzieś koło pięćdziesiątki spostrzeżesz, że nie zrobiłaś tego, na czym ci najbardziej w życiu zależało. Zrób wszystko, żeby tak się nie stało. Szczęście - jako pojęcie względne - przenieś w inne rewiry. Nie jest nim już samotny wieczór na aksamitnej kanapie w twoim ulubionym kolorze burgunda, ale satysfakcjonujący związek z mężczyzną, chociaż kolejność zależy tylko od ciebie. Twoim kluczem do szczęśliwości powinna być wiara w to, że możesz zmienić wszystko, co ci się nie podoba. Tobie, a nie rozpiętemu pod mikroskopem motylowi. Żeby się nim nie stać, musisz nieustannie czegoś pragnąć, a na pytanie, kto się boi Bridget Jones, stanowczo odpowiadać: Z pewnością nie ja!
Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.