25-letni Kamil M. z Krakowa i 24-letni Aleksander K. z Warszawy chcieli zdobyć najwyższy szczyt górnego Ałtaju w południowej Syberii - Biełuchę (4506 m n.p.m.). Wyprawę organizowali długo. 9 października wyszli z bazy. Miejscowi ostatni raz widzieli ich 13 października.
Akcję ratunkową rosyjskie służby rozpoczęły 25 października. Przez cztery dni prowadziliśmy ją na własny koszt - powiedział Walerij Miedwiediew ze Służby Poszukiwawczo-Ratunkowej Górnego Ałtaju. Gdy się okazało, że nie wiadomo, kto i czy w ogóle zapłaci za akcję (studenci nie byli ubezpieczeni), Rosjanie zaniechali poszukiwań z udziałem helikoptera. Za ich kontynuowanie zażądali 9 tys. dolarów. 20 proc. tej sumy zapłaciły rodziny zaginionych, a 80 proc. wyłożyło polskie MSZ. 16 listopada ratownicy wznowili działania. Bez skutku. - Warunki pogodowe uniemożliwiły dalszą akcję. Było zbyt dużo śniegu - mówi Bogusław Majewski, dyrektor Departamentu Systemu Informacyjnego MSZ.
Płacz i płać
Przez polskie media przetoczyła się fala oburzenia na pazerność Rosjan, którzy zażądali pieniędzy za ratowanie studentów. Tymczasem tak jest na całym świecie. Włosi, Austriacy, Niemcy, Amerykanie, Kanadyjczycy czy Francuzi też nie kiwną palcem, jeśli nie będą mieć pewności, że dostaną za to pieniądze. W większości krajów ratownictwo górskie jest bowiem odpłatne. We Francji bezpłatnej pomocy udziela tylko żandarmeria. Przeciętny koszt akcji ratowniczej wynosi 5 tys. dolarów. Na Słowacji poszkodowany obcokrajowiec musi zapłacić za przelot helikoptera ratowniczego (należącego do prywatnej spółki), który zwykle jest wynajmowany przez turystów.
Honorowy TOPR
Tylko w Polsce jest inaczej: ratownicy TOPR i GOPR finansowani są przez budżet państwa. TOPR działa jak na początku wieku, gdy powstało. "Ja, niżej podpisany (...) w obecności naczelnika straży ratunkowej (...) oraz świadka (...) dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów będę, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań naczelnika lub jego zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy (...)". Tak brzmi przyrzeczenie składane przez każdego ratownika TOPR. Ani słowa o pieniądzach.
Ratownicy często bywają wzywani bez uzasadnienia. Kilka lat temu między Bożym Narodzeniem a sylwestrem bezskutecznie przeczesywali zbocza i doliny Kasprowego Wierchu, zawiadomieni przez kobietę o zaginięciu męża. Mężczyzna tymczasem bawił się w Zakopanem. Za akcję nikt nie zapłacił. Innym razem ratownicy szukali dwojga młodych ludzi, którzy wyszli w góry. Złapała ich czeska policja w Pradze, gdy włamywali się do sklepu.
Bohaterowie bez pieniędzy
Ratownictwo górskie należy do najniebezpieczniejszych zajęć i wymaga ogromnych kwalifikacji. W wysokogórskich akcjach bierze udział co najmniej kilka osób, które pracują, często bez wypoczynku, przez kilkanaście i więcej godzin. Koszt akcji gwałtownie rośnie, gdy zostaje użyty w niej helikopter. Wówczas kilkugodzinne poszukiwania kosztują co najmniej kilkanaście tysięcy złotych. Tymczasem w 2000 r. TOPR na realizację zleconego zadania pod nazwą "ratowanie i poszukiwanie narciarzy i turystów w Tatrach i paśmie spisko-gubałowskim" otrzymał od Głównego Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu 1,32 mln zł oraz 340 tys. zł tzw. środków inwestycyjnych na zakup sprzętu ratowniczego, skuterów i modernizację obiektów. - Do tego dochodzą pieniądze od sponsorów i zdobyte przez nas. Zabezpieczamy imprezy sportowe, wyciągi narciarskie, wykonujemy ekspertyzy - mówi Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. Utrzymanie helikoptera pochłania największą część budżetu towarzystwa. W 1999 r. zabrakło pieniędzy na obowiązkowe ubezpieczenie. Rok później na początku listopada nie było pieniędzy na pensje ratowników. W GOPR sytuacja wygląda podobnie.
Pensje ratowników są bardzo niskie - około tysiąca złotych brutto. Mimo to pracownicy GOPR i TOPR nigdy nie upominali się o podwyżki. Żaden nie przerwałby też akcji z przyczyn finansowych.
Drodzy i lekkomyślni
Za podziwianie Tatr dyrekcja Tatrzańskiego Parku Narodowego pobiera opłaty - w ubiegłym sezonie letnim trzy złote od dorosłej osoby, a poza sezonem dwa złote. Każdego roku góry te odwiedzają trzy, cztery miliony turystów. Do kasy TPN trafia mniej więcej 10 mln zł. Na zaspokojenie potrzeb TOPR wystarczyłoby już 20 proc. tej kwoty. Ratownictwo nie dostaje jednak z niej ani grosza. TPN jest jednostką budżetową, co - zdaniem wicedyrektora Stanisława Czubernata - wyklucza możliwość wspierania pogotowia górskiego. Dlaczego więc wzorem innych parków narodowych TPN nie utrzymuje własnej służby ratowniczej? Według Czubernata, nie ma takiej potrzeby. Jest przecież TOPR finansowany przez ogół podatników. Nie ma też prawnej możliwości wliczenia w cenę biletów do TPN ubezpieczenia od kosztów akcji ratowniczej czy w ogóle od następstw nieszczęśliwych zdarzeń. Nic za to nie stoi na przeszkodzie, by Witowska Wspólnota Leśna, w której jurysdykcji znajduje się spora część Tatr Zachodnich i która pobiera opłaty za wstęp na swoje tereny, przeznaczała część swoich dochodów na finansowanie ratownictwa. Tak się jednak nie dzieje.
Co najmniej 80 proc. wypadków w górach jest spowodowanych lekkomyślnością. Każdy turysta, amator wspinaczki, narciarz powinien w swoje hobby wkalkulować ryzyko co najmniej takie, jakie ponoszą kierowcy. Kto chce chodzić po górach, powinien się ubezpieczyć. PZU prowadzi ubezpieczenia dla turystów wybierających się w góry, ale nikt ich nie wykupuje, bo każdy wie, że w razie potrzeby za darmo pomoże mu biedny TOPR, finansowany z biednego budżetu biednego państwa, czyli przez biednych polskich podatników.
Akcję ratunkową rosyjskie służby rozpoczęły 25 października. Przez cztery dni prowadziliśmy ją na własny koszt - powiedział Walerij Miedwiediew ze Służby Poszukiwawczo-Ratunkowej Górnego Ałtaju. Gdy się okazało, że nie wiadomo, kto i czy w ogóle zapłaci za akcję (studenci nie byli ubezpieczeni), Rosjanie zaniechali poszukiwań z udziałem helikoptera. Za ich kontynuowanie zażądali 9 tys. dolarów. 20 proc. tej sumy zapłaciły rodziny zaginionych, a 80 proc. wyłożyło polskie MSZ. 16 listopada ratownicy wznowili działania. Bez skutku. - Warunki pogodowe uniemożliwiły dalszą akcję. Było zbyt dużo śniegu - mówi Bogusław Majewski, dyrektor Departamentu Systemu Informacyjnego MSZ.
Płacz i płać
Przez polskie media przetoczyła się fala oburzenia na pazerność Rosjan, którzy zażądali pieniędzy za ratowanie studentów. Tymczasem tak jest na całym świecie. Włosi, Austriacy, Niemcy, Amerykanie, Kanadyjczycy czy Francuzi też nie kiwną palcem, jeśli nie będą mieć pewności, że dostaną za to pieniądze. W większości krajów ratownictwo górskie jest bowiem odpłatne. We Francji bezpłatnej pomocy udziela tylko żandarmeria. Przeciętny koszt akcji ratowniczej wynosi 5 tys. dolarów. Na Słowacji poszkodowany obcokrajowiec musi zapłacić za przelot helikoptera ratowniczego (należącego do prywatnej spółki), który zwykle jest wynajmowany przez turystów.
Honorowy TOPR
Tylko w Polsce jest inaczej: ratownicy TOPR i GOPR finansowani są przez budżet państwa. TOPR działa jak na początku wieku, gdy powstało. "Ja, niżej podpisany (...) w obecności naczelnika straży ratunkowej (...) oraz świadka (...) dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów będę, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań naczelnika lub jego zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy (...)". Tak brzmi przyrzeczenie składane przez każdego ratownika TOPR. Ani słowa o pieniądzach.
Ratownicy często bywają wzywani bez uzasadnienia. Kilka lat temu między Bożym Narodzeniem a sylwestrem bezskutecznie przeczesywali zbocza i doliny Kasprowego Wierchu, zawiadomieni przez kobietę o zaginięciu męża. Mężczyzna tymczasem bawił się w Zakopanem. Za akcję nikt nie zapłacił. Innym razem ratownicy szukali dwojga młodych ludzi, którzy wyszli w góry. Złapała ich czeska policja w Pradze, gdy włamywali się do sklepu.
Bohaterowie bez pieniędzy
Ratownictwo górskie należy do najniebezpieczniejszych zajęć i wymaga ogromnych kwalifikacji. W wysokogórskich akcjach bierze udział co najmniej kilka osób, które pracują, często bez wypoczynku, przez kilkanaście i więcej godzin. Koszt akcji gwałtownie rośnie, gdy zostaje użyty w niej helikopter. Wówczas kilkugodzinne poszukiwania kosztują co najmniej kilkanaście tysięcy złotych. Tymczasem w 2000 r. TOPR na realizację zleconego zadania pod nazwą "ratowanie i poszukiwanie narciarzy i turystów w Tatrach i paśmie spisko-gubałowskim" otrzymał od Głównego Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu 1,32 mln zł oraz 340 tys. zł tzw. środków inwestycyjnych na zakup sprzętu ratowniczego, skuterów i modernizację obiektów. - Do tego dochodzą pieniądze od sponsorów i zdobyte przez nas. Zabezpieczamy imprezy sportowe, wyciągi narciarskie, wykonujemy ekspertyzy - mówi Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. Utrzymanie helikoptera pochłania największą część budżetu towarzystwa. W 1999 r. zabrakło pieniędzy na obowiązkowe ubezpieczenie. Rok później na początku listopada nie było pieniędzy na pensje ratowników. W GOPR sytuacja wygląda podobnie.
Pensje ratowników są bardzo niskie - około tysiąca złotych brutto. Mimo to pracownicy GOPR i TOPR nigdy nie upominali się o podwyżki. Żaden nie przerwałby też akcji z przyczyn finansowych.
Drodzy i lekkomyślni
Za podziwianie Tatr dyrekcja Tatrzańskiego Parku Narodowego pobiera opłaty - w ubiegłym sezonie letnim trzy złote od dorosłej osoby, a poza sezonem dwa złote. Każdego roku góry te odwiedzają trzy, cztery miliony turystów. Do kasy TPN trafia mniej więcej 10 mln zł. Na zaspokojenie potrzeb TOPR wystarczyłoby już 20 proc. tej kwoty. Ratownictwo nie dostaje jednak z niej ani grosza. TPN jest jednostką budżetową, co - zdaniem wicedyrektora Stanisława Czubernata - wyklucza możliwość wspierania pogotowia górskiego. Dlaczego więc wzorem innych parków narodowych TPN nie utrzymuje własnej służby ratowniczej? Według Czubernata, nie ma takiej potrzeby. Jest przecież TOPR finansowany przez ogół podatników. Nie ma też prawnej możliwości wliczenia w cenę biletów do TPN ubezpieczenia od kosztów akcji ratowniczej czy w ogóle od następstw nieszczęśliwych zdarzeń. Nic za to nie stoi na przeszkodzie, by Witowska Wspólnota Leśna, w której jurysdykcji znajduje się spora część Tatr Zachodnich i która pobiera opłaty za wstęp na swoje tereny, przeznaczała część swoich dochodów na finansowanie ratownictwa. Tak się jednak nie dzieje.
Co najmniej 80 proc. wypadków w górach jest spowodowanych lekkomyślnością. Każdy turysta, amator wspinaczki, narciarz powinien w swoje hobby wkalkulować ryzyko co najmniej takie, jakie ponoszą kierowcy. Kto chce chodzić po górach, powinien się ubezpieczyć. PZU prowadzi ubezpieczenia dla turystów wybierających się w góry, ale nikt ich nie wykupuje, bo każdy wie, że w razie potrzeby za darmo pomoże mu biedny TOPR, finansowany z biednego budżetu biednego państwa, czyli przez biednych polskich podatników.
Więcej możesz przeczytać w 48/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.