Minister kultury Andrzej Celiński zapowiedział likwidację Komitetu Kinematografii i stwierdził, że reżyserzy o uznanych nazwiskach od tej pory pieniędzy na swoje filmy muszą szukać w firmach komercyjnych. Na ministerialne wsparcie mogą liczyć już tylko debiutanci oraz twórcy filmów krótkometrażowych i dokumentalnych. Starzy mistrzowie, dotknięci do żywego, przepowiadają śmierć polskiego kina. Czyżby nie zauważyli, że już dzisiaj jest ono bez życia?
Jeszcze nie tak dawno nasze filmy wywoływały polemiki kulturowe i artystyczne. O polskiej szkole filmowej głośno było w świecie, a nazwiska naszych reżyserów wpisywano do encyklopedii. Andrzej Munk, Andrzej Wajda, Jerzy Wojciech Has, Jerzy Kawalerowicz są w nich do dziś. Inna rzecz, jakie dzieła dopisują dzisiaj do swoich biografii ci z nich, którzy żyją. Kiedyś bywaliśmy jednak dumni z polskich filmów. Nie tylko z nagród i honorów na ważnych zagranicznych festiwalach, ale także całkiem zwyczajnie - w swoim kinie, gdzie oglądamy kolejne premiery ze świata.
Nigdy nie zapomnę uczucia, jakie przepełniało mnie w warszawskim kinie Relax tuż po zakończeniu premierowej projekcji "Ziemi obiecanej". Chyba można je nazwać uniesieniem. Złożyły się na nie: świadomość doniosłości artystycznej filmu, satysfakcja estetyczna, emocje związane z przedstawionymi wątkami symbolicznie określającymi sprzeczne elementy polskiej mentalności. Tyle tego wszystkiego! Aż chciałoby się powiedzieć: tak dużo i tak świetnie! To nie było dawno - zaledwie ćwierć wieku temu.
Bez przebaczenia
Dziś premierom polskich filmów najczęściej towarzyszy zażenowanie. Czasem także wściekłość. Przyznaję, że należę do tej grupy widzów, którą trafia szlag na widok filmowego brakoróbstwa. Nie wybaczam twórcom niedbalstwa na planie, aktorom - pospiesznego improwizowania z pominięciem mozolnych prób i analizy roli, producentom - wydawania zbyt wielu pieniędzy na reklamę zamiast na cyzelowanie szczegółów, reżyserom - braku wizjonerskiej wyobraźni. Nie wybaczam, bo efektem takiej postawy jest powstawanie złych lub bardzo złych filmów. Tylko takich! Bez szans na arcydzieło.
Podręcznikowym tego przykładem jest rzecz najnowsza - ekranizacja opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, czyli "Wiedźmin" w reżyserii Marka Brodzkiego. Wyparli się go fani literackiego pierwowzoru (na stronach internetowych ogłosili właśnie śmierć nadziei na przyzwoite sfilmowanie prozy Sapkowskiego). "Wiedźmina", jak wiele innych polskich superprodukcji, poprzedziła intensywna kampania medialna. Michała Żebrowskiego, odtwórcę tytułowej roli, pokazywano na okładkach kolorowych pism w stosownej charakteryzacji, z długimi białymi włosami, a relacje z planu filmowego przepełnione były odpowiednio dawkowaną sensacją: powstaje pierwszy polski film fantasy. Na próżno. "Wiedźmin" okazał się tworem seryjnym, zdawkowym i podrzędnym artystycznie. Styl wizualny, którym operuje, nie odbiega od znanego nam z ekranizacji przygód pana Kleksa. Gra aktorów jest zgodna ze standardem teatralnych popołudniówek prezentujących adaptacje lektur szkolnych w ramach tzw. teatru młodego widza, scenariusz zaś rozpisano tak, by schemat postaci idealnie pasował do... "Ogniem i mieczem". Patrząc na Ewę Wiśniewską, Michała Żebrowskiego i Zbigniewa Zamachowskiego, miałem wrażenie déjť vu. Oszalałbym pewnie w kinie z kretesem, gdyby mnie nie ocuciła jedyna istotna, ale - jak się okazało - kluczowa różnica obsadowa: Izabellę Scorupco zastąpiła Agata Buzek. Nie dziwię się, że wielbiciele Sapkowskiego protestują i nie mogą się dopatrzyć w filmie znanych sobie elementów: "Wiedźmina" zrealizowano z pominięciem żyjącego autora, za to czerpiąc z doświadczeń innych kolegów, zdobytych przy ekranizacjach prozy Henryka Sienkiewicza. Fatalny błąd w sztuce.
Zakalec prosto w brzuch
Porażka "Wiedźmina" nie jest jednak szczególnie spektakularna. Mimo wszystko nie wytoczono podczas promocji najcięższych armat, nie dopuszczono się też bezczelności i nie zaproponowano filmu do nagrody Oscara. To wszystko działo się za to niedawno podczas siłowego wpychania w brzuch polskiej publiczności kinowego zakalca, jakim okazała się ekranizacja "Quo vadis". Aby mieć pewność sukcesu, producenci posunęli się do argumentu ostatecznego: posłużyli się osobą Jana Pawła II. Rzeczywiście, tego jeszcze nie było! Pierwszy, zamiast krytyków, o filmie wypowiedział się papież. To prawda - powściągliwie i kurtuazyjnie, ale jednak. Z papieskim błogosławieństwem można było ruszyć na podbój kin. Widzowie, oglądając potem aktorów przebranych w rzymskie tuniki, wygłaszających drewnianymi głosami dialogi o tym, kto kogo "miłuje", wciąż jeszcze mieli przed oczami ich rozmodlone twarze wpatrzone w papieża. Monstrualny piętrowy anachronizm, jakim okazało się "Quo vadis", potrzebował oprawy.
W "Quo vadis" widać dokładnie te same grzechy współczesnego filmu polskiego co w "Wiedźminie": nieumiejętność konstruowania wartkiej akcji, toporne szkolne dialogi, brak dbałości o szczegóły, niewystarczającą liczbę prób, przez co postacie są ledwie naszkicowane, płaskie i schematyczne. Tego nie potrafię wybaczyć! Mój najgorętszy sprzeciw wywołuje widok źle grających dobrych aktorów. To grzech największy, zawiniony przede wszystkim przez reżyserów, nie potrafiących nimi pokierować. Przez to, że nie wiedzą, jakich wskazówek im udzielić, nie mogą zmobilizować ich do największego wysiłku. Winę za ten grzech ponoszą także producenci, którzy niesłusznie koncentrują się na wyszarpywaniu grosza od sponsorów i organizowaniu promocji, zaniedbując twórczy udział w kreatywnej części ich misji: nie stają się partnerami dla reżyserów, nie potrafią ich solidnie pogonić do roboty ani powiedzieć odważnie: "To jest złe. Musimy zacząć od początku".
Polski przemysł filmowy ma kondycję stolarza partacza, nie umiejącego zrobić stołu tak, by stał równo i się nie chybotał: zawsze któraś noga okazuje się wyłamana. Przy tym nasz partacz ma w swoim katalogu wszystkie obowiązujące i modne designy, tyle że nie potrafi ich solidnie wykonać.
Myślę, że jednym z głównych powodów załamania pozycji kina polskiego po 1989 r. okazało się zapatrzenie naszych twórców w Hollywood i obowiązujące tam reguły rynkowe. Nastawiono się na nowe zasady ekonomiczne produkowania filmów, zapominając o pracy u podstaw - doskonaleniu rzemiosła i pielęgnowaniu artystów. Uwierzono, że gotówka jest więcej warta niż mozolne szlifowanie talentu. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze dlatego, że aby gotówka miała aż tak zdecydowaną moc sprawczą, musi być bardzo duża. W polskim kinie występuje co najwyżej mała lub średnio mała. Po drugie - zapomniano o mentalności. Mentalność Polaków sprawia, że efekty pracy twórczej najczęściej bywają odwrotnie proporcjonalne do inkasowanej gaży. Być może dzieje się to nieświadomie, a być może artysta dostający dużo pieniędzy przestaje sam siebie traktować jak artystę i zachowuje się jak zwykły rzemieślnik. A że z rzemiosłem zawsze u nas było krucho - jego brak nadrabialiśmy improwizacją oraz siłą ducha - efekt łatwo przewidzieć: nie ma ani sztuki, ani rzemiosła.
Uczmy się od sąsiadów
Jedynym polskim reżyserem, który na czas zorientował się w sytuacji i wyciągnął z niej wnioski, był Krzysztof Kieślowski. Precyzyjnie umieścił się w nurcie inteligenckiego kina europejskiego, jedynym, w którym mamy szansę nie tylko na sukces, ale i na dokonanie czegoś artystycznie interesującego. Gdy dziś oglądam francuską "Amelię", francusko-angielską "Intymność", austriacko-francuską "Pianistkę", a wcześniej duńskie "Tańcząc w ciemnościach", nie mam wątpliwości: takie filmy powinny powstawać w Polsce! Wtedy nie byłoby mowy o mizerii polskiej kinematografii.
Dwa miesiące temu odbył się w Gdyni kolejny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Rozdano nagrody. Dużo nagród. Za dużo. Niektóre z nich przyznano pracom ledwie poprawnym. W wielu kategoriach określających dyscypliny rzemiosła filmowego powinniśmy zamiast nagród wywieszać tabliczki z napisem: "Nieczynne". Dziwię się, że nie powstały jeszcze związki zawodowe aktorów, scenarzystów, montażystów itd., domagające się od producentów zagwarantowania właściwych warunków do pracy twórczej, a od swoich członków - mistrzostwa w zawodzie, chroniącego ich i ich profesję od kompromitacji. Sytuacja wymaga działania, a najpierw - publicznego nazwania problemów, które blokują rozwój polskiego kina. Od nowej ustawy o kinematografii poczynając.
Mam więc nadzieję, że jedyną reakcją na to wołanie nie będą protesty organizacji filmowców, wskazujących, że gdzieś na przedmieściach światowego kina jeszcze nas DOPUSZCZONO do konkursu albo WYRÓŻNIONO. Prawda brzmi żałośnie. Żadne szanujące się kino na świecie nie wprowadzi dziś na afisz polskiego filmu. Tak jak w żadnym salonie nikt nie postawi stołu z powyłamywanymi nogami.
Jeszcze nie tak dawno nasze filmy wywoływały polemiki kulturowe i artystyczne. O polskiej szkole filmowej głośno było w świecie, a nazwiska naszych reżyserów wpisywano do encyklopedii. Andrzej Munk, Andrzej Wajda, Jerzy Wojciech Has, Jerzy Kawalerowicz są w nich do dziś. Inna rzecz, jakie dzieła dopisują dzisiaj do swoich biografii ci z nich, którzy żyją. Kiedyś bywaliśmy jednak dumni z polskich filmów. Nie tylko z nagród i honorów na ważnych zagranicznych festiwalach, ale także całkiem zwyczajnie - w swoim kinie, gdzie oglądamy kolejne premiery ze świata.
Nigdy nie zapomnę uczucia, jakie przepełniało mnie w warszawskim kinie Relax tuż po zakończeniu premierowej projekcji "Ziemi obiecanej". Chyba można je nazwać uniesieniem. Złożyły się na nie: świadomość doniosłości artystycznej filmu, satysfakcja estetyczna, emocje związane z przedstawionymi wątkami symbolicznie określającymi sprzeczne elementy polskiej mentalności. Tyle tego wszystkiego! Aż chciałoby się powiedzieć: tak dużo i tak świetnie! To nie było dawno - zaledwie ćwierć wieku temu.
Bez przebaczenia
Dziś premierom polskich filmów najczęściej towarzyszy zażenowanie. Czasem także wściekłość. Przyznaję, że należę do tej grupy widzów, którą trafia szlag na widok filmowego brakoróbstwa. Nie wybaczam twórcom niedbalstwa na planie, aktorom - pospiesznego improwizowania z pominięciem mozolnych prób i analizy roli, producentom - wydawania zbyt wielu pieniędzy na reklamę zamiast na cyzelowanie szczegółów, reżyserom - braku wizjonerskiej wyobraźni. Nie wybaczam, bo efektem takiej postawy jest powstawanie złych lub bardzo złych filmów. Tylko takich! Bez szans na arcydzieło.
Podręcznikowym tego przykładem jest rzecz najnowsza - ekranizacja opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, czyli "Wiedźmin" w reżyserii Marka Brodzkiego. Wyparli się go fani literackiego pierwowzoru (na stronach internetowych ogłosili właśnie śmierć nadziei na przyzwoite sfilmowanie prozy Sapkowskiego). "Wiedźmina", jak wiele innych polskich superprodukcji, poprzedziła intensywna kampania medialna. Michała Żebrowskiego, odtwórcę tytułowej roli, pokazywano na okładkach kolorowych pism w stosownej charakteryzacji, z długimi białymi włosami, a relacje z planu filmowego przepełnione były odpowiednio dawkowaną sensacją: powstaje pierwszy polski film fantasy. Na próżno. "Wiedźmin" okazał się tworem seryjnym, zdawkowym i podrzędnym artystycznie. Styl wizualny, którym operuje, nie odbiega od znanego nam z ekranizacji przygód pana Kleksa. Gra aktorów jest zgodna ze standardem teatralnych popołudniówek prezentujących adaptacje lektur szkolnych w ramach tzw. teatru młodego widza, scenariusz zaś rozpisano tak, by schemat postaci idealnie pasował do... "Ogniem i mieczem". Patrząc na Ewę Wiśniewską, Michała Żebrowskiego i Zbigniewa Zamachowskiego, miałem wrażenie déjť vu. Oszalałbym pewnie w kinie z kretesem, gdyby mnie nie ocuciła jedyna istotna, ale - jak się okazało - kluczowa różnica obsadowa: Izabellę Scorupco zastąpiła Agata Buzek. Nie dziwię się, że wielbiciele Sapkowskiego protestują i nie mogą się dopatrzyć w filmie znanych sobie elementów: "Wiedźmina" zrealizowano z pominięciem żyjącego autora, za to czerpiąc z doświadczeń innych kolegów, zdobytych przy ekranizacjach prozy Henryka Sienkiewicza. Fatalny błąd w sztuce.
Zakalec prosto w brzuch
Porażka "Wiedźmina" nie jest jednak szczególnie spektakularna. Mimo wszystko nie wytoczono podczas promocji najcięższych armat, nie dopuszczono się też bezczelności i nie zaproponowano filmu do nagrody Oscara. To wszystko działo się za to niedawno podczas siłowego wpychania w brzuch polskiej publiczności kinowego zakalca, jakim okazała się ekranizacja "Quo vadis". Aby mieć pewność sukcesu, producenci posunęli się do argumentu ostatecznego: posłużyli się osobą Jana Pawła II. Rzeczywiście, tego jeszcze nie było! Pierwszy, zamiast krytyków, o filmie wypowiedział się papież. To prawda - powściągliwie i kurtuazyjnie, ale jednak. Z papieskim błogosławieństwem można było ruszyć na podbój kin. Widzowie, oglądając potem aktorów przebranych w rzymskie tuniki, wygłaszających drewnianymi głosami dialogi o tym, kto kogo "miłuje", wciąż jeszcze mieli przed oczami ich rozmodlone twarze wpatrzone w papieża. Monstrualny piętrowy anachronizm, jakim okazało się "Quo vadis", potrzebował oprawy.
W "Quo vadis" widać dokładnie te same grzechy współczesnego filmu polskiego co w "Wiedźminie": nieumiejętność konstruowania wartkiej akcji, toporne szkolne dialogi, brak dbałości o szczegóły, niewystarczającą liczbę prób, przez co postacie są ledwie naszkicowane, płaskie i schematyczne. Tego nie potrafię wybaczyć! Mój najgorętszy sprzeciw wywołuje widok źle grających dobrych aktorów. To grzech największy, zawiniony przede wszystkim przez reżyserów, nie potrafiących nimi pokierować. Przez to, że nie wiedzą, jakich wskazówek im udzielić, nie mogą zmobilizować ich do największego wysiłku. Winę za ten grzech ponoszą także producenci, którzy niesłusznie koncentrują się na wyszarpywaniu grosza od sponsorów i organizowaniu promocji, zaniedbując twórczy udział w kreatywnej części ich misji: nie stają się partnerami dla reżyserów, nie potrafią ich solidnie pogonić do roboty ani powiedzieć odważnie: "To jest złe. Musimy zacząć od początku".
Polski przemysł filmowy ma kondycję stolarza partacza, nie umiejącego zrobić stołu tak, by stał równo i się nie chybotał: zawsze któraś noga okazuje się wyłamana. Przy tym nasz partacz ma w swoim katalogu wszystkie obowiązujące i modne designy, tyle że nie potrafi ich solidnie wykonać.
Myślę, że jednym z głównych powodów załamania pozycji kina polskiego po 1989 r. okazało się zapatrzenie naszych twórców w Hollywood i obowiązujące tam reguły rynkowe. Nastawiono się na nowe zasady ekonomiczne produkowania filmów, zapominając o pracy u podstaw - doskonaleniu rzemiosła i pielęgnowaniu artystów. Uwierzono, że gotówka jest więcej warta niż mozolne szlifowanie talentu. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze dlatego, że aby gotówka miała aż tak zdecydowaną moc sprawczą, musi być bardzo duża. W polskim kinie występuje co najwyżej mała lub średnio mała. Po drugie - zapomniano o mentalności. Mentalność Polaków sprawia, że efekty pracy twórczej najczęściej bywają odwrotnie proporcjonalne do inkasowanej gaży. Być może dzieje się to nieświadomie, a być może artysta dostający dużo pieniędzy przestaje sam siebie traktować jak artystę i zachowuje się jak zwykły rzemieślnik. A że z rzemiosłem zawsze u nas było krucho - jego brak nadrabialiśmy improwizacją oraz siłą ducha - efekt łatwo przewidzieć: nie ma ani sztuki, ani rzemiosła.
Uczmy się od sąsiadów
Jedynym polskim reżyserem, który na czas zorientował się w sytuacji i wyciągnął z niej wnioski, był Krzysztof Kieślowski. Precyzyjnie umieścił się w nurcie inteligenckiego kina europejskiego, jedynym, w którym mamy szansę nie tylko na sukces, ale i na dokonanie czegoś artystycznie interesującego. Gdy dziś oglądam francuską "Amelię", francusko-angielską "Intymność", austriacko-francuską "Pianistkę", a wcześniej duńskie "Tańcząc w ciemnościach", nie mam wątpliwości: takie filmy powinny powstawać w Polsce! Wtedy nie byłoby mowy o mizerii polskiej kinematografii.
Dwa miesiące temu odbył się w Gdyni kolejny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Rozdano nagrody. Dużo nagród. Za dużo. Niektóre z nich przyznano pracom ledwie poprawnym. W wielu kategoriach określających dyscypliny rzemiosła filmowego powinniśmy zamiast nagród wywieszać tabliczki z napisem: "Nieczynne". Dziwię się, że nie powstały jeszcze związki zawodowe aktorów, scenarzystów, montażystów itd., domagające się od producentów zagwarantowania właściwych warunków do pracy twórczej, a od swoich członków - mistrzostwa w zawodzie, chroniącego ich i ich profesję od kompromitacji. Sytuacja wymaga działania, a najpierw - publicznego nazwania problemów, które blokują rozwój polskiego kina. Od nowej ustawy o kinematografii poczynając.
Mam więc nadzieję, że jedyną reakcją na to wołanie nie będą protesty organizacji filmowców, wskazujących, że gdzieś na przedmieściach światowego kina jeszcze nas DOPUSZCZONO do konkursu albo WYRÓŻNIONO. Prawda brzmi żałośnie. Żadne szanujące się kino na świecie nie wprowadzi dziś na afisz polskiego filmu. Tak jak w żadnym salonie nikt nie postawi stołu z powyłamywanymi nogami.
Więcej możesz przeczytać w 48/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.