Co wolno firmom sektora publicznego
Udział sektora publicznego, czyli państwowych przedsiębiorstw, w tworzeniu PKB wciąż wynosi w Polsce ok. 40 proc. Jest więc dwukrotnie wyższy niż w Afryce, czterokrotnie wyższy niż w Ameryce Południowej, osiem razy wyższy niż w krajach Unii Europejskiej oraz trzynaście razy wyższy niż w USA oraz krajach Dalekiego Wschodu. Istnienie tak rozległego sektora publicznego powoduje, że osiągamy mniej więcej o 2 proc. niższy wzrost gospodarczy, niż moglibyśmy, gdyby firmy państwowe sprywatyzowano (wedle danych Banku Światowego, tempo wzrostu w sektorze publicznym jest o 5 proc. mniejsze niż w prywatnym). Firmy państwowe nie muszą dbać o zyski, inwestują bez potrzeby i praktycznie poza kontrolą, bez problemów mogą zwiększać zatrudnienie i płace, łatwo popadają w długi i równie łatwo mogą liczyć na umorzenie zobowiązań wobec skarbu lub innych państwowych podmiotów. Jakby tego było mało, państwowe firmy posiadają ogromny nieefektywny majątek w postaci mieszkań zakładowych, ośrodków wczasowych, stołówek, terenów rekreacyjno-sportowych, część utrzymuje własne gospodarstwa rolne, inne - kluby sportowe. - Postanowiono zakonserwować formę spółek skarbu państwa, bo - jak mówią złośliwi - to ciepłe posadki dla polityków - tłumaczy Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
- Przedsiębiorstwa państwowe psują system demokratyczny. Kreują i ochraniają przywódców związkowych, którzy potem zaciekle walczą z państwem, kiedy tylko chce ono ograniczyć ich przywileje. Państwowe holdingi wspierane przez związkowe korporacje potrafią wpływać - i wpływają - na kształt ustaw gospodarczych, wymuszają ogromne dotacje z budżetu, potrafią też wymóc na rządzie spłatę ich zobowiązań, a przynajmniej uzyskać zgodę na ich nieregulowanie - mówi prof. Jan Macieja, ekonomista w PAN. Utrzymywanie rozbudowanego sektora publicznego de facto oznacza zgodę na niższe dochody budżetowe, wzrost deficytu (wskutek redukcji długów i różnego rodzaju dotacji), a zatem wyższą inflację. To ostatnie zjawisko powoduje zaś przejadanie oszczędności, czyli w praktyce uniemożliwia inwestowanie.
Własność publiczna, czyli niczyja
Pod koniec ubiegłego roku w rejestrze skarbu państwa figurowało ok. 2500 przedsiębiorstw państwowych. Minister skarbu państwa jest akcjonariuszem prawie 1800 spółek z udziałem majątku narodowego. Podlega mu też 78 przedsiębiorstw i banków państwowych, cztery agencje i dwie fundacje. Łącznie organa administracji centralnej i wojewodowie są właścicielami 2474 przedsiębiorstw państwowych, ośmiu agencji i funduszy oraz 37 fundacji. Nie sprywatyzowane lub częściowo sprywatyzowane przedsiębiorstwa są przy tym gigantami polskiej gospodarki: obejmują właściwie cały przemysł wydobywczy, energetykę, koleje, pocztę, hutnictwo, przemysł paliwowy.
Praktycznie nie wiadomo, kto jest właścicielem państwowej firmy. Formalnie jest nim podatnik, ale nie może on zbyć swojego udziału w tej firmie. Rząd - jako przedstawiciel podatników - nie może szczegółowo kontrolować poszczególnych zakładów (z opłakanym skutkiem starano się to robić w czasach PRL w ramach gospodarki centralnie sterowanej), toteż ogromną władzę mają zarządy przedsiębiorstw. Nadzór nad nimi sprawują minister skarbu oraz wojewodowie, dla których liczy się przede wszystkim interes polityczny. Minister rzadko chce się narazić załodze, związkowcom i zarządowi (tym rzadziej, im większą firmę nadzoruje), gdyż mogą oni wyprowadzić ludzi na ulice, co oczywiście osłabia pozycję ministra w rządzie. Doświadczenia poprzednich gabinetów pokazują też, że ministrowie często nie są zainteresowani prywatyzacją, gdyż ogranicza to ich imperium, czyli możliwości rozdawania posad z politycznego klucza. Paradoksalnie, minister traci nawet wtedy, gdy przedsiębiorstwo wypracowuje zysk: środki te wypływają przecież z jego resortu do ministerstwa finansów.
Podobny dylemat ma zresztą także wojewoda: jeśli przedsiębiorstwo jest rentowne i wypracowuje zysk, pieniądze te w postaci podatków wypływają z województwa do stolicy. Polityczny interes wojewody jako właściciela jest właściwie sprzeczny z ekonomicznym interesem państwa: wypracowanie zysków nie jest możliwe bez restrukturyzacji, co oznacza zwykle redukcję zatrudnienia, a zatem konflikt ze związkowcami i elektoratem. Rozżaleni ludzie nie będą przecież głosować na partię, z której wywodzi się wojewoda likwidujący ich miejsca pracy, więc ostatecznie także on nie ma szans na ponowne objęcie stanowiska.
Zarządzanie stratami
Wydawałoby się, że zyskami i poprawą efektywności w firmach państwowych powinien być zainteresowany zarząd. Nic z tego. Menedżerów interesuje tylko ograniczanie strat - najlepiej powolne, lecz sukcesywne. Dzięki temu zachowują posady i podwyższają swoje pobory (w większości państwowych firm płace zależą od wielkości zatrudnienia). Firma przynosząca zyski musiałaby być efektywna, przez co władza zarządu byłaby mocno ograniczona. Menedżerowie nie mogliby rozbudowywać firm, tworząc holdingi i konglomeraty, a tylko taka forma działalności pomnaża ich dochody i znaczenie, także polityczne. W strukturze holdingu liczy się zarząd, załoga, dostawcy i odbiorcy. I to oni przede wszystkim zarabiają.
Państwowe molochy tak właśnie w ostatnich latach ewoluowały. Wystarczy przypomnieć, jak zmieniała się struktura wielkich państwowych central handlu zagranicznego: wszystkie one obrastały spółkami córkami, zwiększały zatrudnienie, różnicowały zakres działalności. Cóż z tego, że w tym samym czasie spadały ich zyski i znacząco wzrastało zadłużenie. Im zadłużenie było większe, tym państwo miało więcej do stracenia, a zatem godziło się na redukcje wierzytelności i kolejne dotacje. - Na liście największych dłużników praktycznie nie ma firm prywatnych. Prywatny właściciel wie, że upadłość oznacza stratę pieniędzy. W przedsiębiorstwie państwowym tak nie jest. Tam najważniejsze są środki na wypłaty - nawet kosztem zakładu czy należności skarbu państwa - tłumaczy Rafał Zagórny, wiceminister finansów.
Względy społeczne
Co ciekawe, choć przynajmniej od połowy lat 90. spadała rentowność państwowych firm - z ponad 3 proc. w 1995 r. do ok. minus 1,6 proc. obecnie (rentowność netto firm prywatnych wynosi 1,7 proc.), upadały one bardzo rzadko. Decydują tzw. względy społeczne, czyli obawa polityków o utratę poparcia wyborców. - To polityczne interesy sprawiają, że wbrew elementarnej logice wolnego rynku dochody państwowych firm nie pochodzą z działalności gospodarczej, lecz z dotacji budżetowych, subwencji, wyprzedaży części majątku (często najbardziej wartościowych), dzierżawy pomieszczeń, środków transportu, maszyn - uważa prof. Jan Macieja. Dochody te są potem natychmiast przejadane, w 90 proc. przeznaczane są bowiem na płace.
Wydawałoby się, że pozyskiwane na zewnątrz środki powinny być przeznaczane na modernizację i inwestycje. Państwowe firmy mają bardzo niską wiarygodność kredytową, toteż banki nie chcą im pożyczać pieniędzy. Przedsiębiorstwa państwowe nie mogą emitować akcji, a na ich obligacje jest na rynku znikomy popyt. Efekt jest taki, że firmy te są najczęściej bankrutami utrzymywanymi przez podatników. To nie przeszkadza im jednak windować płac menedżerów. Z analizy Ministerstwa Finansów - obejmującej 1345 przedsiębiorstw - wynika, że tylko w III kwartale 1999 r. dopuszczalne (wynikające z porozumień komisji trójstronnej) wskaźniki podwyżek płac przekroczyło 266 firm, mimo że pogorszyły się ich wyniki finansowe. Kosztowało to podatników ponad 117 mln zł.
W krytycznej sytuacji zarządów wielu spółek skarbu państwa paradoksalnie nie opuszcza dobre samopoczucie. Nadal utrzymują na przykład rozległe i niedochodowe nieruchomości oraz prawie pół miliona mieszkań zakładowych (dotychczas sprzedano ok. 120 tys.). Tylko Polskie Koleje Państwowe są właścicielem ponad 100 tys. mieszkań pracowniczych, przy czym czynsze lokatorów pokrywają jedynie 50-60 proc. kosztów utrzymania lokali. Wielu mieszkań zakładowych, szczególnie należących do kopalń i hut na Śląsku, nie sposób sprzedać, ponieważ firmy ratowały się, zaciągając kredyty pod ich hipoteki. Zadłużonych mieszkań nie chcą też kupować lokatorzy (nawet po preferencyjnych cenach).
Powszechne jest też sponsorowanie przez państwowe firmy drużyn sportowych. W czasach PRL i na początku lat 90. wydawano na to ogromne środki, często doprowadzając przedsiębiorstwa na skraj bankructwa. Najwięcej klubów sponsorowały kopalnie, między innymi w Zabrzu, Bytomiu, Gliwicach, Katowicach. Swój klub sportowy Stal, w tym drużynę piłkarską w pierwszej lidze, miała WSK Mielec (obecnie bankrut). WSK Rzeszów utrzymywała miejscową Stal, kombinat siarkowy w Tarnobrzegu - Siarkę, kombinat rolny w Dębicy - Igloopol. Deficytowe PKP utrzymywały przez lata dwa kluby - Lecha Poznań i Polonię Warszawa. Warszawska FSO dopłacała z kolei do futbolistów stołecznej Legii. Piłkarzy finansował nawet podwarszawski Ursus i to w okresie, gdy był już bankrutem.
Kluby piłkarskie nadal sponsorowane są na przykład przez kopalnię w Bełchatowie, Stomil w Olsztynie, Hutę Stalowa Wola. Pekaes SA (większościowy udział skarbu państwa) dotuje drużynę koszykówki Hoop Pekaes Pruszków. Właścicielem i głównym sponsorem drugoligowego GKS Górnik Łęczna jest kopalnia węgla kamiennego Bogdanka, zaś z sukcesów ekipy o dźwięcznej nazwie GKS Kazimierz-Płomień Sosnowiec cieszą się przede wszystkim główni sponsorzy, czyli kopalnia Kazimierz-Juliusz w Sosnowcu oraz elektrownia Łagisza.
Kapitał polityczny
Zgodnie z polskim prawem, zarządy przedsiębiorstw mają wolną rękę w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. Z raportu NIK przygotowanego w 1999 r. wynika, że Ministerstwo Skarbu Państwa nie dysponuje nawet komputerowym systemem gromadzenia danych na temat podległych mu spółek. Kontrolerzy NIK twierdzą, że odpowiedni departament ministerstwa nie otrzymuje bieżących informacji o stanie posiadania skarbu państwa, zmianach w strukturze własności spółek, nie mówiąc o ich sytuacji ekonomicznej. Bankrutom pozwala to ukrywać rzeczywistą kondycję, firmom dobrze prosperującym, na przykład KGHM Polska Miedź, TP SA, PSE, PZU SA, PKN, umożliwia angażowanie się w ryzykowne, choć politycznie opłacalne przedsięwzięcia. W ten sposób tworzy się kapitał polityczny.
Jest tajemnicą poliszynela, że przedsiębiorstwa z udziałem skarbu państwa wspomagają zarówno lokalną, jak i centralną politykę. W sztabach wyborczych krążą listy firm, które wydrukowały ulotki za darmo, zapłaciły za wiece, podróże czy koncerty firmowane przez polityków. Rzadko jesteśmy świadkami oficjalnego sponsoringu politycznego (jak w wypadku Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, która dotowała uroczystości z okazji dwudziestolecia Ruchu Młodej Polski). Większość firm i instytucji mających kontakt z pieniędzmi skarbu państwa zarzeka się, że nigdy nie uprawiała politycznego sponsoringu. - Polska polityka finansowana jest przez firmy z udziałem skarbu państwa - przyznaje tymczasem Wiesław Kaczmarek, poseł SLD, były minister gospodarki.
Państwowe być może tuczy, ale na pewno nie państwo, czyli podatników. I choć państwowe firmy może kontrolować wiele instytucji, w tym NIK, okazuje się, że w rzeczywistości jest to wielka szara strefa, w której kwitnie korupcja i króluje ekonomiczny absurd, czyli troska o płace i koszty, a nie o zyski i inwestycje.
- Przedsiębiorstwa państwowe psują system demokratyczny. Kreują i ochraniają przywódców związkowych, którzy potem zaciekle walczą z państwem, kiedy tylko chce ono ograniczyć ich przywileje. Państwowe holdingi wspierane przez związkowe korporacje potrafią wpływać - i wpływają - na kształt ustaw gospodarczych, wymuszają ogromne dotacje z budżetu, potrafią też wymóc na rządzie spłatę ich zobowiązań, a przynajmniej uzyskać zgodę na ich nieregulowanie - mówi prof. Jan Macieja, ekonomista w PAN. Utrzymywanie rozbudowanego sektora publicznego de facto oznacza zgodę na niższe dochody budżetowe, wzrost deficytu (wskutek redukcji długów i różnego rodzaju dotacji), a zatem wyższą inflację. To ostatnie zjawisko powoduje zaś przejadanie oszczędności, czyli w praktyce uniemożliwia inwestowanie.
Własność publiczna, czyli niczyja
Pod koniec ubiegłego roku w rejestrze skarbu państwa figurowało ok. 2500 przedsiębiorstw państwowych. Minister skarbu państwa jest akcjonariuszem prawie 1800 spółek z udziałem majątku narodowego. Podlega mu też 78 przedsiębiorstw i banków państwowych, cztery agencje i dwie fundacje. Łącznie organa administracji centralnej i wojewodowie są właścicielami 2474 przedsiębiorstw państwowych, ośmiu agencji i funduszy oraz 37 fundacji. Nie sprywatyzowane lub częściowo sprywatyzowane przedsiębiorstwa są przy tym gigantami polskiej gospodarki: obejmują właściwie cały przemysł wydobywczy, energetykę, koleje, pocztę, hutnictwo, przemysł paliwowy.
Praktycznie nie wiadomo, kto jest właścicielem państwowej firmy. Formalnie jest nim podatnik, ale nie może on zbyć swojego udziału w tej firmie. Rząd - jako przedstawiciel podatników - nie może szczegółowo kontrolować poszczególnych zakładów (z opłakanym skutkiem starano się to robić w czasach PRL w ramach gospodarki centralnie sterowanej), toteż ogromną władzę mają zarządy przedsiębiorstw. Nadzór nad nimi sprawują minister skarbu oraz wojewodowie, dla których liczy się przede wszystkim interes polityczny. Minister rzadko chce się narazić załodze, związkowcom i zarządowi (tym rzadziej, im większą firmę nadzoruje), gdyż mogą oni wyprowadzić ludzi na ulice, co oczywiście osłabia pozycję ministra w rządzie. Doświadczenia poprzednich gabinetów pokazują też, że ministrowie często nie są zainteresowani prywatyzacją, gdyż ogranicza to ich imperium, czyli możliwości rozdawania posad z politycznego klucza. Paradoksalnie, minister traci nawet wtedy, gdy przedsiębiorstwo wypracowuje zysk: środki te wypływają przecież z jego resortu do ministerstwa finansów.
Podobny dylemat ma zresztą także wojewoda: jeśli przedsiębiorstwo jest rentowne i wypracowuje zysk, pieniądze te w postaci podatków wypływają z województwa do stolicy. Polityczny interes wojewody jako właściciela jest właściwie sprzeczny z ekonomicznym interesem państwa: wypracowanie zysków nie jest możliwe bez restrukturyzacji, co oznacza zwykle redukcję zatrudnienia, a zatem konflikt ze związkowcami i elektoratem. Rozżaleni ludzie nie będą przecież głosować na partię, z której wywodzi się wojewoda likwidujący ich miejsca pracy, więc ostatecznie także on nie ma szans na ponowne objęcie stanowiska.
Zarządzanie stratami
Wydawałoby się, że zyskami i poprawą efektywności w firmach państwowych powinien być zainteresowany zarząd. Nic z tego. Menedżerów interesuje tylko ograniczanie strat - najlepiej powolne, lecz sukcesywne. Dzięki temu zachowują posady i podwyższają swoje pobory (w większości państwowych firm płace zależą od wielkości zatrudnienia). Firma przynosząca zyski musiałaby być efektywna, przez co władza zarządu byłaby mocno ograniczona. Menedżerowie nie mogliby rozbudowywać firm, tworząc holdingi i konglomeraty, a tylko taka forma działalności pomnaża ich dochody i znaczenie, także polityczne. W strukturze holdingu liczy się zarząd, załoga, dostawcy i odbiorcy. I to oni przede wszystkim zarabiają.
Państwowe molochy tak właśnie w ostatnich latach ewoluowały. Wystarczy przypomnieć, jak zmieniała się struktura wielkich państwowych central handlu zagranicznego: wszystkie one obrastały spółkami córkami, zwiększały zatrudnienie, różnicowały zakres działalności. Cóż z tego, że w tym samym czasie spadały ich zyski i znacząco wzrastało zadłużenie. Im zadłużenie było większe, tym państwo miało więcej do stracenia, a zatem godziło się na redukcje wierzytelności i kolejne dotacje. - Na liście największych dłużników praktycznie nie ma firm prywatnych. Prywatny właściciel wie, że upadłość oznacza stratę pieniędzy. W przedsiębiorstwie państwowym tak nie jest. Tam najważniejsze są środki na wypłaty - nawet kosztem zakładu czy należności skarbu państwa - tłumaczy Rafał Zagórny, wiceminister finansów.
Względy społeczne
Co ciekawe, choć przynajmniej od połowy lat 90. spadała rentowność państwowych firm - z ponad 3 proc. w 1995 r. do ok. minus 1,6 proc. obecnie (rentowność netto firm prywatnych wynosi 1,7 proc.), upadały one bardzo rzadko. Decydują tzw. względy społeczne, czyli obawa polityków o utratę poparcia wyborców. - To polityczne interesy sprawiają, że wbrew elementarnej logice wolnego rynku dochody państwowych firm nie pochodzą z działalności gospodarczej, lecz z dotacji budżetowych, subwencji, wyprzedaży części majątku (często najbardziej wartościowych), dzierżawy pomieszczeń, środków transportu, maszyn - uważa prof. Jan Macieja. Dochody te są potem natychmiast przejadane, w 90 proc. przeznaczane są bowiem na płace.
Wydawałoby się, że pozyskiwane na zewnątrz środki powinny być przeznaczane na modernizację i inwestycje. Państwowe firmy mają bardzo niską wiarygodność kredytową, toteż banki nie chcą im pożyczać pieniędzy. Przedsiębiorstwa państwowe nie mogą emitować akcji, a na ich obligacje jest na rynku znikomy popyt. Efekt jest taki, że firmy te są najczęściej bankrutami utrzymywanymi przez podatników. To nie przeszkadza im jednak windować płac menedżerów. Z analizy Ministerstwa Finansów - obejmującej 1345 przedsiębiorstw - wynika, że tylko w III kwartale 1999 r. dopuszczalne (wynikające z porozumień komisji trójstronnej) wskaźniki podwyżek płac przekroczyło 266 firm, mimo że pogorszyły się ich wyniki finansowe. Kosztowało to podatników ponad 117 mln zł.
W krytycznej sytuacji zarządów wielu spółek skarbu państwa paradoksalnie nie opuszcza dobre samopoczucie. Nadal utrzymują na przykład rozległe i niedochodowe nieruchomości oraz prawie pół miliona mieszkań zakładowych (dotychczas sprzedano ok. 120 tys.). Tylko Polskie Koleje Państwowe są właścicielem ponad 100 tys. mieszkań pracowniczych, przy czym czynsze lokatorów pokrywają jedynie 50-60 proc. kosztów utrzymania lokali. Wielu mieszkań zakładowych, szczególnie należących do kopalń i hut na Śląsku, nie sposób sprzedać, ponieważ firmy ratowały się, zaciągając kredyty pod ich hipoteki. Zadłużonych mieszkań nie chcą też kupować lokatorzy (nawet po preferencyjnych cenach).
Powszechne jest też sponsorowanie przez państwowe firmy drużyn sportowych. W czasach PRL i na początku lat 90. wydawano na to ogromne środki, często doprowadzając przedsiębiorstwa na skraj bankructwa. Najwięcej klubów sponsorowały kopalnie, między innymi w Zabrzu, Bytomiu, Gliwicach, Katowicach. Swój klub sportowy Stal, w tym drużynę piłkarską w pierwszej lidze, miała WSK Mielec (obecnie bankrut). WSK Rzeszów utrzymywała miejscową Stal, kombinat siarkowy w Tarnobrzegu - Siarkę, kombinat rolny w Dębicy - Igloopol. Deficytowe PKP utrzymywały przez lata dwa kluby - Lecha Poznań i Polonię Warszawa. Warszawska FSO dopłacała z kolei do futbolistów stołecznej Legii. Piłkarzy finansował nawet podwarszawski Ursus i to w okresie, gdy był już bankrutem.
Kluby piłkarskie nadal sponsorowane są na przykład przez kopalnię w Bełchatowie, Stomil w Olsztynie, Hutę Stalowa Wola. Pekaes SA (większościowy udział skarbu państwa) dotuje drużynę koszykówki Hoop Pekaes Pruszków. Właścicielem i głównym sponsorem drugoligowego GKS Górnik Łęczna jest kopalnia węgla kamiennego Bogdanka, zaś z sukcesów ekipy o dźwięcznej nazwie GKS Kazimierz-Płomień Sosnowiec cieszą się przede wszystkim główni sponsorzy, czyli kopalnia Kazimierz-Juliusz w Sosnowcu oraz elektrownia Łagisza.
Kapitał polityczny
Zgodnie z polskim prawem, zarządy przedsiębiorstw mają wolną rękę w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. Z raportu NIK przygotowanego w 1999 r. wynika, że Ministerstwo Skarbu Państwa nie dysponuje nawet komputerowym systemem gromadzenia danych na temat podległych mu spółek. Kontrolerzy NIK twierdzą, że odpowiedni departament ministerstwa nie otrzymuje bieżących informacji o stanie posiadania skarbu państwa, zmianach w strukturze własności spółek, nie mówiąc o ich sytuacji ekonomicznej. Bankrutom pozwala to ukrywać rzeczywistą kondycję, firmom dobrze prosperującym, na przykład KGHM Polska Miedź, TP SA, PSE, PZU SA, PKN, umożliwia angażowanie się w ryzykowne, choć politycznie opłacalne przedsięwzięcia. W ten sposób tworzy się kapitał polityczny.
Jest tajemnicą poliszynela, że przedsiębiorstwa z udziałem skarbu państwa wspomagają zarówno lokalną, jak i centralną politykę. W sztabach wyborczych krążą listy firm, które wydrukowały ulotki za darmo, zapłaciły za wiece, podróże czy koncerty firmowane przez polityków. Rzadko jesteśmy świadkami oficjalnego sponsoringu politycznego (jak w wypadku Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, która dotowała uroczystości z okazji dwudziestolecia Ruchu Młodej Polski). Większość firm i instytucji mających kontakt z pieniędzmi skarbu państwa zarzeka się, że nigdy nie uprawiała politycznego sponsoringu. - Polska polityka finansowana jest przez firmy z udziałem skarbu państwa - przyznaje tymczasem Wiesław Kaczmarek, poseł SLD, były minister gospodarki.
Państwowe być może tuczy, ale na pewno nie państwo, czyli podatników. I choć państwowe firmy może kontrolować wiele instytucji, w tym NIK, okazuje się, że w rzeczywistości jest to wielka szara strefa, w której kwitnie korupcja i króluje ekonomiczny absurd, czyli troska o płace i koszty, a nie o zyski i inwestycje.
Więcej możesz przeczytać w 15/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.