Premiera i jego rząd można pochwalić jedynie za kompromisowe propozycje wobec UE
Gdzie ci mężczyźni, wspaniali tacy? - śpiewała swego czasu Danuta Rinn. Z tym dramatycznym pytaniem chciałoby się zwrócić - tylko do kogo, chyba jedynie do losu?! - patrząc na poczynania nowego rządu. Tyle pewności siebie, przekonania o własnej kompetencji (z sadzeniem gruszek na wierzbie włącznie…), tyle buńczucznych zapowiedzi zmian - i co? Ano właśnie, nic. Kiedy trzeba przejść od destruktywnej opozycji - w której obecnie główna rządząca partia wykazała dużą klasę - do konstruktywnych propozycji, to okazuje się, że szuflady są puste.
Jest sprawą oczywistą, że nie oczekiwaliśmy po miesiącu projektów ustaw (poza projektem budżetu), ale chcielibyśmy widzieć zarysy sensownych, spójnych koncepcji, a tych właśnie nie widać. Słyszeliśmy - i nadal słyszymy - stanowczą krytykę koncepcji poprzedników (i to niezależnie od tego, czy były one dobre, czy złe!). Słyszymy rzucane ad hoc propozycje zmian - albo mało sensowne, albo wypowiadane bez świadomości rzeczywistej istoty problemu.
Wprawdzie Danutę Rinn interesowali wyłącznie mężczyźni, ale - powiedzmy sobie - orlic, sokolic i (chyba?) herosic też się w obecnym rządzie nie można dopatrzyć. Minister Łybacka dała koncert niespójności nie gorszy niż jej koledzy, wspaniali tacy. Unieważniła najpierw nowe matury, potem je częściowo przywróciła. Nie potrafiła albo nie chciała zadać sensownego pytania, czy wszędzie 30 proc. młodzieży nie umie matematyki. A ponieważ wiadomo, że nie wszędzie, powinna się zastanowić wpierw, co należałoby zrobić, aby podnieść poziom matematyki tam, gdzie uczy się jej kiepsko czy wręcz kompromitująco źle. Takie postawienie sprawy wywołałoby jednak konflikt z bazą polityczną SLD w szkolnictwie, czyli ZNP - armią miernych, biernych, ale wiernych, których trzeba by zmusić do większego wysiłku lub po prostu zwolnić.
Z tych samych powodów pozostały zawodowe szkoły ponadpodstawowe i technika. W wypadku matur zamiast przygotować młodzież do rosnącej konkurencji, postawiono na wygodną dla nauczycieli przeciętność. W wypadku szkół-wylęgarni bezrobotnych wzięły górę te same grupowe interesy. W obu wypadkach przegrała młodzież.
Minister zdrowia dał podobny koncert. Gwarantowane minimum ograniczyłoby dostęp biedniejszych do leków - stwierdził stanowczo, choć trudno byłoby znaleźć jakikolwiek sensowny argument wspierający tę tezę. Potem wymienił przygotowanie owego minimum jako jeden z priorytetów. Zapowiedział likwidację kas chorych, ale otoczywszy się partyjnymi kolegami z tychże kas, zaczyna zmieniać zdanie. Poza tym to, co zaproponował zamiast kas chorych, jest koncepcyjnym nonsensem. Scentralizowane lecznictwo państwowe przeżyło się wszędzie - wystarczy popatrzyć, co robią inni, zamożniejsi (na Zachodzie) i średniozamożni (w krajach transformacji), aby znaleźć rozwiązanie tego trudnego problemu.
Przechodząc do resortów związanych silniej z gospodarką, pominę wicepremiera Pola. Od utopijnego socjalisty nie oczekiwałem niczego sensownego i w związku z tym trudno mówić o jakimś rozczarowaniu. Pan wicepremier trafia w sedno tylko wtedy, kiedy jest ono dostatecznie duże (Wojciech Młynarski się kłania!). To samo dotyczy wicepremiera Kalinowskiego, który równie wysoko dzierży sztandar ekonomicznej ignorancji.
Zdumiewający przypadek stanowi minister gospodarki. Jego jasnego optymizmu nie mąci żadna troska wynikająca z wiedzy o wielce skomplikowanych sprawach, o których się wypowiada. A to w jednej ustawie chce rozwiązać wszystkie problemy trapiące naszą skrępowaną rozlicznymi regulacjami przedsiębiorczość. A to zapowiada tanie kredyty, jak gdyby nie było oczywiste nawet dla świeżo upieczonego ministra gospodarki, że tanie kredyty oznaczają duże subsydia w budżecie państwa, bo banki różnią się nieco od towarzystw dobroczynności.
Nawet wicepremier Belka zawiódł tych, którzy liczyli na więcej odwagi i systemowego podejścia w budżetowych zmaganiach. Przed wyborami widać było w jego wypowiedziach znacznie większą skłonność do cięć wydatków mających charakter systemowy, a nie do łataniny. Pan wicepremier grozi, że jeśli jego budżet nie zostanie przyjęty, to poda się do dymisji. Tylko dlaczego nie miałby zostać przyjęty, skoro opiera się głównie na kalkulacjach politycznych: przede wszystkim zwiększa dochody, bardzo niewiele natomiast zmniejsza wydatki. Wysoki poziom redystrybucyjności pozostaje, zagrożenie dla wzrostu oszczędności wzrasta, perspektywy przyspieszenia w latach 2003-2004 odpowiednio maleją.
W dodatku pan wicepremier - profesor ekonomii! - bezsensownie dołączył do chóru polityków SLD gromiących banki za to, że robią to, co do nich w kapitalistycznej gospodarce rynkowej należy, to znaczy chronią pieniądze swoich klientów. Jak takie bzdury mówią byli pezetpeerowscy aparatczycy, patrzący na banki jak na państwowego księgowego, który pilnuje planowych wydatków, to nie cieszy, rzecz jasna, ale i niespecjalnie dziwi. Ale profesor ekonomii, który zapomina, w jakim systemie gospodarczym żyje?!
Premier Miller, o którym pisali panegiryści (także ci utytułowani), że tak wiele nauczył się od upadku komunizmu, również "dał plamę" w tej kwestii (w kilku innych zresztą też). Premiera i jego rząd można pochwalić jedynie za owe kompromisowe propozycje wobec Unii Europejskiej, wskazujące na akceptację nadrzędności interesu Polski wobec interesów sektorowych i chęć przełamania zaistniałego impasu. Kiedy jednak już coś zostało sensownie przedstawione ze strategicznego punktu widzenia, to zostało spaprane marketingowo. I minister Cimoszewicz, i pani minister Hübner są tutaj jednakowo odpowiedzialni za nieumiejętność "sprzedania" w kraju tego ważnego kroku.
Na tym niezbyt atrakcyjnym tle wcale dobrze wypada minister pracy. Na niedawnej pierwszej konferencji prasowej prof. Hausner i jego współpracownicy zasygnalizowali swoje zamierzenia, z których kilka przynajmniej dotyczyło niezbędnych zmian w systemie ubezpieczeń i pomocy społecznej. W wypowiedziach teamu ministra pracy nie brakowało też propozycji o charakterze łataniny, ad hoc zacieśniania kręgu beneficjentów i obniżania poziomu świadczeń. Proporcje te były jednak bardziej korzystne dla systemowych zabiegów.
Powyższy, niezbyt pochlebny przegląd kandydatów i kandydatek na orły, sokoły, herosy nie daje powodów do optymizmu. Najbliższych czterech lat nie da się przeżyć, nic nie robiąc. Bez sensownych, spójnych propozycji zmian w wielu dziedzinach życia gospodarczego i społecznego nie przyspieszymy. Cele dotyczące wzrostu gospodarczego wyznaczone w założeniach budżetu przez rząd na lata 2003-2004 pozostaną poza zasięgiem możliwości gospodarki o wysokich podatkach, przeregulowanej i z przerośniętym (oraz demotywującym) państwem opiekuńczym.
Więcej możesz przeczytać w 50/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.