W telenowelach oglądamy nasze marzenia o życiu
Jeśli ktoś na podstawie polskich seriali chciałby wyrobić sobie zdanie na temat Polaków, doszedłby do wniosku, że jesteśmy wręcz idealni: uczynni, serdeczni, wyrozumiali.
Seriale to jedna z niewielu telewizyjnych specjalności, które udają nam się bez zagranicznej licencji. Doceniają to widzowie. To dzięki nim takie tytuły, jak "Na dobre i na złe", "Klan", "Złotopolscy", "Plebania", "M jak miłość", należą do czołówki najchętniej oglądanych programów. Gorzej z sitcomami, czyli serialami komediowymi, które można poznać po wybuchach śmiechu puszczanych z taśmy ("Świat według Kiepskich", "Lokatorzy", "Kocham Klarę"). Mimo że cieszą się pewną popularnością, najczęściej posługują się zapożyczonymi pomysłami.
Co innego telenowele. Tu nie powinniśmy mieć kompleksów. Udało się nam uniknąć prymitywizmu i sztampy znanych z seriali brazylijskich, a także ciągnącego się w nieskończoność slalomu emocjonalnego, charakterystycznego dla najbardziej popularnych telenowel amerykańskich ("Moda na sukces"). Nasze telenowele są dobre, bo... polskie.
Głównym argumentem miłośników seriali, przekonujących pozostałych członków rodziny, iż warto poświęcić czas na oglądanie kolejnego odcinka, jest to, że są "takie prawdziwe", że pokazują normalne życie. Takie same argumenty padały w Londynie, gdy pytałem o fenomen wieloletniej popularności serialu BBC "Eastenders". Pokazuje życie prostych ludzi we wschodnim Londynie - mówiono mi - a aktorzy mówiący często dialektem doszli do mistrzostwa. "Eastenders" oglądają wszyscy: mieszkańcy East Endu i ci, którzy nigdy tam nie byli. Telewizyjna prawda o tych ludziach stała się uniwersalna i akceptowana zarówno przez jednych, jak i drugich.
Znam lekarza pasjami oglądającego "Na dobre i na złe". Zainteresowanie serialem tłumaczy względami zawodowymi. Gdy jednak pytam go poważnie, czy w rzeczywistości jest tak jak w telewizyjnym szpitalu, odpowiada: niestety nie, to świat idealny; marzę, żeby tak było w życiu... Grany przez Artura Żmijewskiego doktor Jakub - przystojny, inteligentny, dżentelmen w każdym calu i znakomity chirurg - podejmuje wyłącznie trafne decyzje zawodowe. Znany nam już od kilku ładnych lat jego starszy kolega po fachu doktor Lubicz z "Klanu" również jest bliski ideału - kiedy omal nie wplątał się w romans z pacjentką, widzowie zagrozili scenarzystom poważnymi represjami. Czym prędzej usunięto więc z jego drogi urokliwą kobietę, a doktor pozostał nietknięty w swej cnocie.
Czy nie jest zatem tak, że w ulubionych serialach oglą-damy nasze marzenia o życiu w Polsce? Patrzymy na świat poprawiony. Tu nic nie jest takie jak w rzeczywistości, ale takie, jakie być powinno. Może dlatego w naszych telenowelach - inaczej niż w amerykańskich - nie ma prawie wcale zdecydowanie negatywnych bohaterów. Po pierwszych odcinkach "Klanu" Izabeli Trojanowskiej (grającej Monikę Lubicz), kreowanej na polską Alexis, szybko zmieniono emploi. W kolejnych odcinkach piękna Monika odkrywała już przed nami mroczne tajemnice dzieciństwa.
Ten sam fenomen kilka lat temu zadziwił polskich wydawców prasy. Gdy zaczęli czerpać z zagranicznych doświadczeń podobnych magazynów, okazało, że czytelnicy stanęli okoniem. Sprzeciwili się istnieniu w Polsce fotografujących z ukrycia paparazzich, nie chcieli czytać sensacyjnych wiadomości o zdradach i rozwodach ulubionych aktorów. Badania przynosiły zdumiewającą prawdę o nas: chcemy płacić tylko za dobre wiadomości o tych, których lubimy; złe przyjdą same.
Polskie telenowele polepszają więc świat, jak umieją. W moim ulubionym serialu "M jak miłość" (każdy z nas ma swój ulubiony, prawda?) przed oczami przesuwa się istny korowód polskich typów, niczym... w "Weselu" Wyspiańskiego, choć - oczywiście - toutes proportions gardées. Jest więc gospodarstwo rolne prowadzone przez starego rolnika i jego żonę oraz trójka dorosłych już dzieci. Jedna z córek jest w Warszawie sędziną. To postać szczerozłota, źle potraktowana przez życie, zasługująca na M (czyli miłość) jak mało kto. Druga córka chciałaby przerobić gospodarstwo na ośrodek agroturystyki, ale konkuruje ze swoim bratem. Ten ma powodzenie u dziewczyn, lecz nie wie, co zrobić z życiem, i na razie mieszka z rodzicami i młodą żoną, która owija go sobie wokół palca, i kto wie, czy nie zamierza podle wykorzystać.
Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego polskie seriale ogląda się tak dobrze: otóż są one bardzo dobrze zagrane. Poziom aktorstwa w naszych telenowelach to w porównaniu z wysiłkami brazylijskich i meksykańskich gwiazdeczek mistrzostwo świata. Dzieje się tak dlatego, że pracę w serialach znaleźli nasi najlepsi aktorzy (Teresa Lipowska, Witold Pyrkosz, Henryk Machalica, Katarzyna Łaniewska, Anna Ciepielewska, Joanna Żółkowska, Alina Janowska), a także młode gwiazdy (Dominika Ostałowska, Małgorzata Kożuchowska, Jolanta Fraszyńska, Artur Żmijewski, Małgorzata Foremniak). W ich postaciach nie ma irytującego schematyzmu, znanego z brazylijskich i amerykańskich telenowel, a niektóre sceny są znacznie bardziej dopracowane niż w polskich filmach kinowych.
Ten ostatni fenomen przez jakiś czas spędzał mi sen z powiek: dlaczego polscy aktorzy lepiej grają w serialach niż na wielkim ekranie? Wszędzie na świecie jest dokładnie odwrotnie! Przecież seriale kręci się pospiesznie i tanio, a do produkcji filmów fabularnych uruchamia się potężną machinę współpracowników. W czym tkwi tajemnica?
Myślę, że odpowiedź jest prostsza, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka: aktorzy grający w serialach mają więcej czasu na tworzenie roli, w ciągu wielu miesięcy mogą dopracować charaktery postaci, a pierwsze odcinki zastępują im zapewne próby sytuacyjne, których wszędzie - i przy produkcjach telewizyjnych, i kinowych - jest zawsze za mało. Są więc żywym dowodem na to, że praktyka czyni mistrza. A ponieważ w obsadach telenowel znaleźli się aktorzy, dla których w innych krajach pisano by scenariusze filmów kinowych, mamy polski fenomen przypominający ten sprzed lat, gdy nie można się było nadziwić mistrzostwu polskiego dubbingu. Nie było w tym jednak niczego dziwnego, jeśli przypomnę, że dubbingiem zajmowali się wówczas tacy aktorzy, jak Aleksandra Śląska czy Stanisław Brejdygant.
Świetni aktorzy, warunki pracy przypominające te w teatrze, postaci, które można pokochać. A do tego obraz życia, o jakim moglibyśmy sobie pomarzyć podczas świątecznego obiadu. Niby swojsko pachnący, a jednak jakiś taki dziwnie czysty, wypreparowany i zgrabnie podzielony na porcje. To akurat tyle, żeby go zaakceptować i uznać za prawdziwy, a jednocześnie nie pobrudzić sobie rąk ani myśli.
Seriale to jedna z niewielu telewizyjnych specjalności, które udają nam się bez zagranicznej licencji. Doceniają to widzowie. To dzięki nim takie tytuły, jak "Na dobre i na złe", "Klan", "Złotopolscy", "Plebania", "M jak miłość", należą do czołówki najchętniej oglądanych programów. Gorzej z sitcomami, czyli serialami komediowymi, które można poznać po wybuchach śmiechu puszczanych z taśmy ("Świat według Kiepskich", "Lokatorzy", "Kocham Klarę"). Mimo że cieszą się pewną popularnością, najczęściej posługują się zapożyczonymi pomysłami.
Co innego telenowele. Tu nie powinniśmy mieć kompleksów. Udało się nam uniknąć prymitywizmu i sztampy znanych z seriali brazylijskich, a także ciągnącego się w nieskończoność slalomu emocjonalnego, charakterystycznego dla najbardziej popularnych telenowel amerykańskich ("Moda na sukces"). Nasze telenowele są dobre, bo... polskie.
Głównym argumentem miłośników seriali, przekonujących pozostałych członków rodziny, iż warto poświęcić czas na oglądanie kolejnego odcinka, jest to, że są "takie prawdziwe", że pokazują normalne życie. Takie same argumenty padały w Londynie, gdy pytałem o fenomen wieloletniej popularności serialu BBC "Eastenders". Pokazuje życie prostych ludzi we wschodnim Londynie - mówiono mi - a aktorzy mówiący często dialektem doszli do mistrzostwa. "Eastenders" oglądają wszyscy: mieszkańcy East Endu i ci, którzy nigdy tam nie byli. Telewizyjna prawda o tych ludziach stała się uniwersalna i akceptowana zarówno przez jednych, jak i drugich.
Znam lekarza pasjami oglądającego "Na dobre i na złe". Zainteresowanie serialem tłumaczy względami zawodowymi. Gdy jednak pytam go poważnie, czy w rzeczywistości jest tak jak w telewizyjnym szpitalu, odpowiada: niestety nie, to świat idealny; marzę, żeby tak było w życiu... Grany przez Artura Żmijewskiego doktor Jakub - przystojny, inteligentny, dżentelmen w każdym calu i znakomity chirurg - podejmuje wyłącznie trafne decyzje zawodowe. Znany nam już od kilku ładnych lat jego starszy kolega po fachu doktor Lubicz z "Klanu" również jest bliski ideału - kiedy omal nie wplątał się w romans z pacjentką, widzowie zagrozili scenarzystom poważnymi represjami. Czym prędzej usunięto więc z jego drogi urokliwą kobietę, a doktor pozostał nietknięty w swej cnocie.
Czy nie jest zatem tak, że w ulubionych serialach oglą-damy nasze marzenia o życiu w Polsce? Patrzymy na świat poprawiony. Tu nic nie jest takie jak w rzeczywistości, ale takie, jakie być powinno. Może dlatego w naszych telenowelach - inaczej niż w amerykańskich - nie ma prawie wcale zdecydowanie negatywnych bohaterów. Po pierwszych odcinkach "Klanu" Izabeli Trojanowskiej (grającej Monikę Lubicz), kreowanej na polską Alexis, szybko zmieniono emploi. W kolejnych odcinkach piękna Monika odkrywała już przed nami mroczne tajemnice dzieciństwa.
Ten sam fenomen kilka lat temu zadziwił polskich wydawców prasy. Gdy zaczęli czerpać z zagranicznych doświadczeń podobnych magazynów, okazało, że czytelnicy stanęli okoniem. Sprzeciwili się istnieniu w Polsce fotografujących z ukrycia paparazzich, nie chcieli czytać sensacyjnych wiadomości o zdradach i rozwodach ulubionych aktorów. Badania przynosiły zdumiewającą prawdę o nas: chcemy płacić tylko za dobre wiadomości o tych, których lubimy; złe przyjdą same.
Polskie telenowele polepszają więc świat, jak umieją. W moim ulubionym serialu "M jak miłość" (każdy z nas ma swój ulubiony, prawda?) przed oczami przesuwa się istny korowód polskich typów, niczym... w "Weselu" Wyspiańskiego, choć - oczywiście - toutes proportions gardées. Jest więc gospodarstwo rolne prowadzone przez starego rolnika i jego żonę oraz trójka dorosłych już dzieci. Jedna z córek jest w Warszawie sędziną. To postać szczerozłota, źle potraktowana przez życie, zasługująca na M (czyli miłość) jak mało kto. Druga córka chciałaby przerobić gospodarstwo na ośrodek agroturystyki, ale konkuruje ze swoim bratem. Ten ma powodzenie u dziewczyn, lecz nie wie, co zrobić z życiem, i na razie mieszka z rodzicami i młodą żoną, która owija go sobie wokół palca, i kto wie, czy nie zamierza podle wykorzystać.
Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego polskie seriale ogląda się tak dobrze: otóż są one bardzo dobrze zagrane. Poziom aktorstwa w naszych telenowelach to w porównaniu z wysiłkami brazylijskich i meksykańskich gwiazdeczek mistrzostwo świata. Dzieje się tak dlatego, że pracę w serialach znaleźli nasi najlepsi aktorzy (Teresa Lipowska, Witold Pyrkosz, Henryk Machalica, Katarzyna Łaniewska, Anna Ciepielewska, Joanna Żółkowska, Alina Janowska), a także młode gwiazdy (Dominika Ostałowska, Małgorzata Kożuchowska, Jolanta Fraszyńska, Artur Żmijewski, Małgorzata Foremniak). W ich postaciach nie ma irytującego schematyzmu, znanego z brazylijskich i amerykańskich telenowel, a niektóre sceny są znacznie bardziej dopracowane niż w polskich filmach kinowych.
Ten ostatni fenomen przez jakiś czas spędzał mi sen z powiek: dlaczego polscy aktorzy lepiej grają w serialach niż na wielkim ekranie? Wszędzie na świecie jest dokładnie odwrotnie! Przecież seriale kręci się pospiesznie i tanio, a do produkcji filmów fabularnych uruchamia się potężną machinę współpracowników. W czym tkwi tajemnica?
Myślę, że odpowiedź jest prostsza, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka: aktorzy grający w serialach mają więcej czasu na tworzenie roli, w ciągu wielu miesięcy mogą dopracować charaktery postaci, a pierwsze odcinki zastępują im zapewne próby sytuacyjne, których wszędzie - i przy produkcjach telewizyjnych, i kinowych - jest zawsze za mało. Są więc żywym dowodem na to, że praktyka czyni mistrza. A ponieważ w obsadach telenowel znaleźli się aktorzy, dla których w innych krajach pisano by scenariusze filmów kinowych, mamy polski fenomen przypominający ten sprzed lat, gdy nie można się było nadziwić mistrzostwu polskiego dubbingu. Nie było w tym jednak niczego dziwnego, jeśli przypomnę, że dubbingiem zajmowali się wówczas tacy aktorzy, jak Aleksandra Śląska czy Stanisław Brejdygant.
Świetni aktorzy, warunki pracy przypominające te w teatrze, postaci, które można pokochać. A do tego obraz życia, o jakim moglibyśmy sobie pomarzyć podczas świątecznego obiadu. Niby swojsko pachnący, a jednak jakiś taki dziwnie czysty, wypreparowany i zgrabnie podzielony na porcje. To akurat tyle, żeby go zaakceptować i uznać za prawdziwy, a jednocześnie nie pobrudzić sobie rąk ani myśli.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.