Prawdę o rodzinie Thomasa Manna zna dziś tylko "dzieciątko", ukochana córka pisarza
"Człowiek człowiekowi wciąż bliższy jest aniżeli anioł" - powiedział kiedyś Gotthold Lessing. Mogę założyć, że niemieckiego filozofa do tej refleksji przywiodły spotkania z ludźmi niezwyczajnymi. Na przykład tymi, którzy sercem i czynem już za życia unosili się w niebiańskie przestworza. Zazwyczaj o takich ludziach mówimy, że bije od nich trudne do sprecyzowania światło, że są jak nie z tej ziemi, że ich życie pełne jest niezrozumiałych pasji, ekstrawagancji i konsekwencji.
W niemieckich mediach furorę robi saga o losach Thomasa Manna i jego rodziny. W tym precyzyjnie zrealizowanym fabularyzowanym dokumencie rolę komentatora i biograficznego przewodnika odgrywa Elisabeth Mann Borgese - ostatnie z żyjących i zarazem najukochańsze dziecko Thomasa Manna. Kilka dni temu wystąpiła jako gość honorowy w programie stacji ARD "Boulvard Bio". Szczupła, drobna, z chłopięcą fryzurą i zaskakująco filuternym spojrzeniem jak na 84-letnią panią. Kiedy weszła do studia, siedzący już w nim wybitny aktor Klaus Maria Brandauer zerwał się z miejsca i pocałował ją w rękę. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro to właśnie na jej cześć ojciec napisał poe-mat "Pieśń o dzieciątku". To ona jako jedyna z całej rodziny miała prawo siadać na jego miejscu przy stole. Tylko jej szczebiot mógł się roznosić po domu, gdy ojciec tworzył. Dziś ta wiekowa dama, poruszona filmowym scenariuszem, zdecydowała się na wyjście z ukrycia. Poza nią nie ma już nikogo, kto potrafiłby prawdziwie opowiedzieć o tym, co przydarzyło się w rodzinie Manna. Chociaż jest z nią pewien kłopot. Elisabeth Mann Borgese to osoba niezwykle tolerancyjna i liberalna w postrzeganiu świata, również własnej rodziny. Nie szokują jej samobójstwa braci, homoseksualne inklinacje ojca, narkotyki, erotyczna swoboda. Kiedy więc odpowiada na pytanie, nie ocenia, a stara się jedynie zrozumieć, dlaczego było tak, a nie inaczej. Na koniec prawie zawsze zaczyna się śmiać. I właśnie ten jej śmiech, śmiech małej dziewczynki, która owijała sobie ojca wokół palca, ma dziś zgoła terapeutyczne działanie. Grzechy zostały nie tylko odpuszczone, ale i w jakimś sensie wytłumaczone.
"Dzieciątko", bo tak nazywał swą córkę Mann, od wielu lat mieszka w Halifaksie w Kanadzie. Jest profesorem specjalizującym się w prawie morskim, wydała kilkanaście prac naukowych i do dziś prowadzi zajęcia ze studentami. Elisabeth Mann owdowiała po czternastu latach małżeństwa ze starszym od siebie prawie o czterdzieści lat historykiem Giuseppe Borgese. Czy nie przerażała jej aż taka duża różnica wieku? "Ależ skąd! Rówieśnicy nigdy mnie nie interesowali. Lubiłam tylko tych mężczyzn, od których mogłam się czegoś nauczyć". Zanim jednak "dzieciątko" wyprowadziło się z domu, Mann w swoich dziennikach pisał: "Przejmujący, przy wyprostowanej postawie, wyraz wysiłku na pięciomiesięcznej twarzyczce, bardzo przypominający starych ludzi. Kiedy dzieciątko siedzi, wydaje się dużo mniejsze i słabsze. Nosiłem je dzisiaj po pokoju i pokazywałem różne przedmioty".
Nie odrywam wzroku - podobnie zresztą jak pozostali w telewizyjnym studiu - od tej pogodnej i błyskotliwej pani. Była ukochaną córką ojca i odzwajemniała jego uczucia. Co w tym nadzwyczajnego? Kiedy w 1929 r. w ich amerykańskim domu zadzwonił telefon z wiadomością, że ojcu przyznano Nagrodę Nobla, nikt nie miał wątpliwości, że z tą nowiną może pójść do niego tylko "dzieciątko". Tato, tato - filigranowa dziewczynka szarpała leżącego w wielkim łożu pisarza - dostałeś Nagrodę Nobla. Czy nie była wówczas - jako posłaniec dobrej nowiny - prawdziwym aniołem?
Kiedy zaczęła dorastać, Mann zapisał: "Zmartwienie i troska z powodu Medi i jej konfliktu między szkołą a muzyką. Z gorzkim rozczarowaniem obserwuję rozwój dziecka w niedobrym kierunku". I nieco dalej: "Nowe trudności z upartą Medi przy okazji wizyty u lekarza". Czy to wówczas, gdy coraz częściej broniła swego zdania, usłyszała od niego: "No cóż, kobiety są dobrą, ale jednak drugą klasą"? Szybko stała się samodzielna. Zaczęła robić naukową karierę. Urodziła dwie córki. Dziś mieszka w malowniczym domu nad rzeką, z pięcioma psami, które.... uczy pisać i grać na specjalnie do tego celu skonstruowanym komputerze i fortepianie. To jej największa pasja. Wyraźnie ożywia się, gdy opowiada o jednym ze swoich psów, który potrafi lewą łapą wystukać siedemnaście liter i ułożyć dwa słowa: dobry pies. Dwa z jej psów są szczególnie uzdolnione muzycznie. Grają frazy z Mozarta, Bacha i Bartoka. Tego wszystkiego mogliśmy się dowiedzieć dopiero teraz, gdy po latach milczenia Elisabeth Borgese postanowiła jeszcze raz przyznać: tak, jestem córką Thomasa Manna. Jeszcze tu czy już tam?
W niemieckich mediach furorę robi saga o losach Thomasa Manna i jego rodziny. W tym precyzyjnie zrealizowanym fabularyzowanym dokumencie rolę komentatora i biograficznego przewodnika odgrywa Elisabeth Mann Borgese - ostatnie z żyjących i zarazem najukochańsze dziecko Thomasa Manna. Kilka dni temu wystąpiła jako gość honorowy w programie stacji ARD "Boulvard Bio". Szczupła, drobna, z chłopięcą fryzurą i zaskakująco filuternym spojrzeniem jak na 84-letnią panią. Kiedy weszła do studia, siedzący już w nim wybitny aktor Klaus Maria Brandauer zerwał się z miejsca i pocałował ją w rękę. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro to właśnie na jej cześć ojciec napisał poe-mat "Pieśń o dzieciątku". To ona jako jedyna z całej rodziny miała prawo siadać na jego miejscu przy stole. Tylko jej szczebiot mógł się roznosić po domu, gdy ojciec tworzył. Dziś ta wiekowa dama, poruszona filmowym scenariuszem, zdecydowała się na wyjście z ukrycia. Poza nią nie ma już nikogo, kto potrafiłby prawdziwie opowiedzieć o tym, co przydarzyło się w rodzinie Manna. Chociaż jest z nią pewien kłopot. Elisabeth Mann Borgese to osoba niezwykle tolerancyjna i liberalna w postrzeganiu świata, również własnej rodziny. Nie szokują jej samobójstwa braci, homoseksualne inklinacje ojca, narkotyki, erotyczna swoboda. Kiedy więc odpowiada na pytanie, nie ocenia, a stara się jedynie zrozumieć, dlaczego było tak, a nie inaczej. Na koniec prawie zawsze zaczyna się śmiać. I właśnie ten jej śmiech, śmiech małej dziewczynki, która owijała sobie ojca wokół palca, ma dziś zgoła terapeutyczne działanie. Grzechy zostały nie tylko odpuszczone, ale i w jakimś sensie wytłumaczone.
"Dzieciątko", bo tak nazywał swą córkę Mann, od wielu lat mieszka w Halifaksie w Kanadzie. Jest profesorem specjalizującym się w prawie morskim, wydała kilkanaście prac naukowych i do dziś prowadzi zajęcia ze studentami. Elisabeth Mann owdowiała po czternastu latach małżeństwa ze starszym od siebie prawie o czterdzieści lat historykiem Giuseppe Borgese. Czy nie przerażała jej aż taka duża różnica wieku? "Ależ skąd! Rówieśnicy nigdy mnie nie interesowali. Lubiłam tylko tych mężczyzn, od których mogłam się czegoś nauczyć". Zanim jednak "dzieciątko" wyprowadziło się z domu, Mann w swoich dziennikach pisał: "Przejmujący, przy wyprostowanej postawie, wyraz wysiłku na pięciomiesięcznej twarzyczce, bardzo przypominający starych ludzi. Kiedy dzieciątko siedzi, wydaje się dużo mniejsze i słabsze. Nosiłem je dzisiaj po pokoju i pokazywałem różne przedmioty".
Nie odrywam wzroku - podobnie zresztą jak pozostali w telewizyjnym studiu - od tej pogodnej i błyskotliwej pani. Była ukochaną córką ojca i odzwajemniała jego uczucia. Co w tym nadzwyczajnego? Kiedy w 1929 r. w ich amerykańskim domu zadzwonił telefon z wiadomością, że ojcu przyznano Nagrodę Nobla, nikt nie miał wątpliwości, że z tą nowiną może pójść do niego tylko "dzieciątko". Tato, tato - filigranowa dziewczynka szarpała leżącego w wielkim łożu pisarza - dostałeś Nagrodę Nobla. Czy nie była wówczas - jako posłaniec dobrej nowiny - prawdziwym aniołem?
Kiedy zaczęła dorastać, Mann zapisał: "Zmartwienie i troska z powodu Medi i jej konfliktu między szkołą a muzyką. Z gorzkim rozczarowaniem obserwuję rozwój dziecka w niedobrym kierunku". I nieco dalej: "Nowe trudności z upartą Medi przy okazji wizyty u lekarza". Czy to wówczas, gdy coraz częściej broniła swego zdania, usłyszała od niego: "No cóż, kobiety są dobrą, ale jednak drugą klasą"? Szybko stała się samodzielna. Zaczęła robić naukową karierę. Urodziła dwie córki. Dziś mieszka w malowniczym domu nad rzeką, z pięcioma psami, które.... uczy pisać i grać na specjalnie do tego celu skonstruowanym komputerze i fortepianie. To jej największa pasja. Wyraźnie ożywia się, gdy opowiada o jednym ze swoich psów, który potrafi lewą łapą wystukać siedemnaście liter i ułożyć dwa słowa: dobry pies. Dwa z jej psów są szczególnie uzdolnione muzycznie. Grają frazy z Mozarta, Bacha i Bartoka. Tego wszystkiego mogliśmy się dowiedzieć dopiero teraz, gdy po latach milczenia Elisabeth Borgese postanowiła jeszcze raz przyznać: tak, jestem córką Thomasa Manna. Jeszcze tu czy już tam?
Więcej możesz przeczytać w 1/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.