Rozmowa z FRANCISEM FUKUYAMĄ, amerykańskim politologiem
Maria Graczyk: - Gdzie leżą źródła aktywizacji opozycji antyglobalnej? Czy takie protesty, jak w Seattle lub Davos, mogą zmienić punkt widzenia zwolenników globalizacji?
Francis Fukuyama: - Od wielu lat przewidywano kontrreakcję, obywatelską opozycję wobec globalizacji, i zaskakujące jest, że dotychczas była ona tak słaba. Dopiero po Seattle można zauważyć realną opozycję. Liczba przeciwników globalizacji będzie z pewnością rosła. Jest to także proces dialektyczny - najpierw powstaje kontrreakcja, a potem formułowana jest odpowiedź na to zjawisko i następuje modyfikacja międzynarodowych instytucji. Wielu protestujących w Seattle narzekało, że nikt ich nie słucha, że międzynarodowe gremia nie są zainteresowane publicznymi dyskusjami. A to pomogłoby rozwiązać wiele problemów.
- Jakie są główne przeszkody w procesie globalizacji?
- Nie ma rozwiązań mogących zadowolić żądania zorganizowanej siły roboczej w państwach rozwiniętych. Problem polega bowiem na tym, że związkowcy bronią interesów pracowników w państwach bogatych kosztem ubogiej siły roboczej w krajach Trzeciego Świata. Nie wiadomo, czy podjęte na przykład przez WTO kroki usatysfakcjonują kraje rozwijające się i związki zawodowe, nie szkodząc globalizacji. To pytanie, które spędza sen z oczu przywódcom rozwiniętych państw świata.
- Większość tzw. antyglobalistów wywodzi się z ugrupowań lewicowych.
- Aż do czasu szczytu w Seattle nie zauważaliśmy, aby lewica cokolwiek robiła. Teraz znalazła i zdefiniowała wroga, którym jest dla niej globalizacja. Przedtem był to amerykański imperializm. Antyglobaliści nie mają jednak swojego Karola Marksa, który by zrozumiale wytłumaczył, dlaczego dzieje się źle. Na razie jest to więc rewolucja bez przywódcy.
- Komu globalizacja zagraża najbardziej?
- Proces ten może się okazać czynnikiem destabilizującym porządek społeczny. Swobodny przepływ kapitału i siły roboczej podkopuje zasady zachodnioeuropejskiego modelu państwa opiekuńczego i wielu tradycyjnych instytucji społecznych. Prowadzi to do kontrreakcji, takiej jak wzmocnienie populistycznej partii Haidera w Austrii czy Frontu Narodowego Le Pena we Francji. Rzeczywiście, ci politycy reprezentują ludzi dotkniętych przez globalizację - głównie kiepsko wykształconych robotników, których miejsca pracy są zagrożone przez napływających imigrantów i zwiększoną międzynarodową konkurencję na rynku pracy. To może przybrać niebezpieczny obrót. Istnieją jednak środki zaradcze, na przykład rządy starają się wspomagać przekwalifikowywanie tych ludzi, przygotować ich do wykonywania innych zawodów, ułatwiać im zdobycie nowych umiejętności.
- Jeszcze kilka lat temu mówiliśmy, że wiek XXI będzie należał do Azji, teraz wszystko wskazuje na to, że będzie to stulecie atlantyckie. Co mogłoby zagrozić dominacji Ameryki?
- "Wieki" zmieniają się mniej więcej co dziesięć lat. Amerykanie uważają, że wypracowali prawidłowy model osiągania sukcesu, tymczasem często niszczy on ich życie. Zapominają też powoli, co znaczy konkurencja. W latach 80. martwili się gospodarczą ekspansją Japonii, w wyniku czego byli zmuszeni zmienić metody zarządzania przedsiębiorstwami i przeprowadzić restrukturyzację. W polityce zagranicznej Stany Zjednoczone traktowane są często jak kaznodzieja, przypominający różnym państwom o przestrzeganiu praw człowieka, nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia, liberalizacji handlu.
- Pogłębia się różnica między amerykańskim a europejskim modelem gospodarczym. Czy zdominowana przez socjaldemokratów Europa może utracić konkurencyjność?
- Państwa europejskie znajdują się pod ogromną presją społeczną, gdyż starają się sprostać oczekiwaniom związanym z państwem opiekuńczym, zagwarantować jego powrót lub utrzymanie. Ograniczenia krajów zachodnioeuropejskich wynikają z "opiekuńczego" ustawodawstwa oraz wysokich oczekiwań społeczeństw, przyzwyczajonych do rozmaitych świadczeń, długich urlopów etc. Tymczasem Polska, Węgry i Republika Czeska nie mają tych tradycji, mogą się więc opowiedzieć za bardziej liberalnymi rozwiązaniami gospodarczymi.
- W swojej ostatniej książce "Wielkie zerwanie" dużo uwagi poświęcił pan także innym ograniczeniom, na przykład nadmiernemu indywidualizmowi czy zbyt rozbudowanym prawom mniejszości.
- Coraz mocniej dają o sobie znać problemy społeczne i moralne, gdyż wynikający z nowoczesnego kapitalizmu i liberalnego modelu społeczeństwa indywidualizm zdaje się wymykać spod kontroli - ludzie przestają przestrzegać reguł, rośnie liczba przestępstw, upadają rodziny, ludzie tracą do siebie zaufanie. Są to problemy, z którymi współczesne społeczeństwa muszą sobie jakoś poradzić. Oprócz podstaw politycznego i gospodarczego funkcjonowania muszą stworzyć dla siebie także podstawy moralne. Moim zdaniem, odbudowa moralna będzie procesem naturalnym, wymaga jednak czasu.
- Wieszcząc "koniec historii", optymistycznie ogłaszał pan zwycięstwo liberalnej demokracji. Wydarzenia w Rosji i kryzys azjatycki zdają się przeczyć tej tezie. Nie obawia się pan, że państwa demokratyczne pozostaną w mniejszości?
- Prawie całkowicie demokratyczna jest już Ameryka Łacińska, stopniowo demokratyzuje się Azja. W ostatnim czasie demokracja stała się zjawiskiem uniwersalnym, nie jest już ograniczona jedynie do Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej. Nawet w świecie islamu przyszłe pokolenie przyniesie liberalizację.
- Nie martwią pana możliwe negatywne skutki rewolucji technologicznej, na przykład w dziedzinie biotechnologii?
- Swoją następną książkę chcę poświęcić właśnie biotechnologii. Okazuje się, że koniec historii nie może nastąpić bez końca nauki.
- Polemizuje pan więc z własną tezą sprzed dziesięciu lat.
- Tak, to prawda. Zawsze zaznaczałem jednak, że "Koniec historii" był raczej stawianiem pytania, a nie definitywnym oświadczeniem.
- Kim jest dzisiaj "ostatni człowiek"?
- To mieszkaniec współczesnego państwa opiekuńczego, nie umiejący walczyć o swoje, sprostać nowym wyzwaniom czy konkurencji; ten typ występuje częściej w Europie niż w Ameryce. Domem zbudowanym dla "ostatniego człowieka" jest Unia Europejska.
Francis Fukuyama: - Od wielu lat przewidywano kontrreakcję, obywatelską opozycję wobec globalizacji, i zaskakujące jest, że dotychczas była ona tak słaba. Dopiero po Seattle można zauważyć realną opozycję. Liczba przeciwników globalizacji będzie z pewnością rosła. Jest to także proces dialektyczny - najpierw powstaje kontrreakcja, a potem formułowana jest odpowiedź na to zjawisko i następuje modyfikacja międzynarodowych instytucji. Wielu protestujących w Seattle narzekało, że nikt ich nie słucha, że międzynarodowe gremia nie są zainteresowane publicznymi dyskusjami. A to pomogłoby rozwiązać wiele problemów.
- Jakie są główne przeszkody w procesie globalizacji?
- Nie ma rozwiązań mogących zadowolić żądania zorganizowanej siły roboczej w państwach rozwiniętych. Problem polega bowiem na tym, że związkowcy bronią interesów pracowników w państwach bogatych kosztem ubogiej siły roboczej w krajach Trzeciego Świata. Nie wiadomo, czy podjęte na przykład przez WTO kroki usatysfakcjonują kraje rozwijające się i związki zawodowe, nie szkodząc globalizacji. To pytanie, które spędza sen z oczu przywódcom rozwiniętych państw świata.
- Większość tzw. antyglobalistów wywodzi się z ugrupowań lewicowych.
- Aż do czasu szczytu w Seattle nie zauważaliśmy, aby lewica cokolwiek robiła. Teraz znalazła i zdefiniowała wroga, którym jest dla niej globalizacja. Przedtem był to amerykański imperializm. Antyglobaliści nie mają jednak swojego Karola Marksa, który by zrozumiale wytłumaczył, dlaczego dzieje się źle. Na razie jest to więc rewolucja bez przywódcy.
- Komu globalizacja zagraża najbardziej?
- Proces ten może się okazać czynnikiem destabilizującym porządek społeczny. Swobodny przepływ kapitału i siły roboczej podkopuje zasady zachodnioeuropejskiego modelu państwa opiekuńczego i wielu tradycyjnych instytucji społecznych. Prowadzi to do kontrreakcji, takiej jak wzmocnienie populistycznej partii Haidera w Austrii czy Frontu Narodowego Le Pena we Francji. Rzeczywiście, ci politycy reprezentują ludzi dotkniętych przez globalizację - głównie kiepsko wykształconych robotników, których miejsca pracy są zagrożone przez napływających imigrantów i zwiększoną międzynarodową konkurencję na rynku pracy. To może przybrać niebezpieczny obrót. Istnieją jednak środki zaradcze, na przykład rządy starają się wspomagać przekwalifikowywanie tych ludzi, przygotować ich do wykonywania innych zawodów, ułatwiać im zdobycie nowych umiejętności.
- Jeszcze kilka lat temu mówiliśmy, że wiek XXI będzie należał do Azji, teraz wszystko wskazuje na to, że będzie to stulecie atlantyckie. Co mogłoby zagrozić dominacji Ameryki?
- "Wieki" zmieniają się mniej więcej co dziesięć lat. Amerykanie uważają, że wypracowali prawidłowy model osiągania sukcesu, tymczasem często niszczy on ich życie. Zapominają też powoli, co znaczy konkurencja. W latach 80. martwili się gospodarczą ekspansją Japonii, w wyniku czego byli zmuszeni zmienić metody zarządzania przedsiębiorstwami i przeprowadzić restrukturyzację. W polityce zagranicznej Stany Zjednoczone traktowane są często jak kaznodzieja, przypominający różnym państwom o przestrzeganiu praw człowieka, nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia, liberalizacji handlu.
- Pogłębia się różnica między amerykańskim a europejskim modelem gospodarczym. Czy zdominowana przez socjaldemokratów Europa może utracić konkurencyjność?
- Państwa europejskie znajdują się pod ogromną presją społeczną, gdyż starają się sprostać oczekiwaniom związanym z państwem opiekuńczym, zagwarantować jego powrót lub utrzymanie. Ograniczenia krajów zachodnioeuropejskich wynikają z "opiekuńczego" ustawodawstwa oraz wysokich oczekiwań społeczeństw, przyzwyczajonych do rozmaitych świadczeń, długich urlopów etc. Tymczasem Polska, Węgry i Republika Czeska nie mają tych tradycji, mogą się więc opowiedzieć za bardziej liberalnymi rozwiązaniami gospodarczymi.
- W swojej ostatniej książce "Wielkie zerwanie" dużo uwagi poświęcił pan także innym ograniczeniom, na przykład nadmiernemu indywidualizmowi czy zbyt rozbudowanym prawom mniejszości.
- Coraz mocniej dają o sobie znać problemy społeczne i moralne, gdyż wynikający z nowoczesnego kapitalizmu i liberalnego modelu społeczeństwa indywidualizm zdaje się wymykać spod kontroli - ludzie przestają przestrzegać reguł, rośnie liczba przestępstw, upadają rodziny, ludzie tracą do siebie zaufanie. Są to problemy, z którymi współczesne społeczeństwa muszą sobie jakoś poradzić. Oprócz podstaw politycznego i gospodarczego funkcjonowania muszą stworzyć dla siebie także podstawy moralne. Moim zdaniem, odbudowa moralna będzie procesem naturalnym, wymaga jednak czasu.
- Wieszcząc "koniec historii", optymistycznie ogłaszał pan zwycięstwo liberalnej demokracji. Wydarzenia w Rosji i kryzys azjatycki zdają się przeczyć tej tezie. Nie obawia się pan, że państwa demokratyczne pozostaną w mniejszości?
- Prawie całkowicie demokratyczna jest już Ameryka Łacińska, stopniowo demokratyzuje się Azja. W ostatnim czasie demokracja stała się zjawiskiem uniwersalnym, nie jest już ograniczona jedynie do Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej. Nawet w świecie islamu przyszłe pokolenie przyniesie liberalizację.
- Nie martwią pana możliwe negatywne skutki rewolucji technologicznej, na przykład w dziedzinie biotechnologii?
- Swoją następną książkę chcę poświęcić właśnie biotechnologii. Okazuje się, że koniec historii nie może nastąpić bez końca nauki.
- Polemizuje pan więc z własną tezą sprzed dziesięciu lat.
- Tak, to prawda. Zawsze zaznaczałem jednak, że "Koniec historii" był raczej stawianiem pytania, a nie definitywnym oświadczeniem.
- Kim jest dzisiaj "ostatni człowiek"?
- To mieszkaniec współczesnego państwa opiekuńczego, nie umiejący walczyć o swoje, sprostać nowym wyzwaniom czy konkurencji; ten typ występuje częściej w Europie niż w Ameryce. Domem zbudowanym dla "ostatniego człowieka" jest Unia Europejska.
Więcej możesz przeczytać w 15/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.