Gdyby Argentyna była firmą, komornik już teraz zająłby jej drogi, mosty i budynki publiczne
Bankructwo Argentyny to przede wszystkim kłopot światowego systemu bankowego
Suwerenne państwo może co prawda zbankrutować (zdarzało się to już wiele razy w historii), co jednak potem?
Jeśli przedsiębiorstwo pożycza pieniądze w banku, a następnie odmawia spłaty długów, sprawa jest prosta. Firma bankrutuje, znika z ewidencji gospodarczej, a syndyk masy upadłości do spółki z komornikiem spieniężają jej majątek i oddają wierzycielom tyle, ile się da odzyskać. Takiej metody nie można jednak zastosować w wypadku suwerennych państw, które nie są w stanie spłacić swoich długów.
Armia na komornika
Państwo jest wyjątkowo uciążliwym klientem wierzycieli. Bo, po pierwsze, państwa nie znikają z mapy z powodu takiego drobiazgu, jak nie spłacone długi. Po drugie, w praktyce państwa nie odpowiadają za swe zobowiązania całym majątkiem narodowym. Po trzecie, państwa mają armie i policje, więc biada komornikowi, który udałby się do Buenos Aires i usiłował siłą zajmować argentyński majątek państwowy w celu zabezpieczenia zwrotu długów. No i wreszcie, po czwarte, w odniesieniu do państw w całej rozciągłości stosuje się słynny argument Keynesa: "Jeśli jesteś winien bankowi tysiąc dolarów, to masz kłopot, ale jeśli jesteś winny milion, to kłopot ma bank". Niewypłacalność państw stanowi zazwyczaj tak duży problem, że nad jego rozwiązaniem - we wspólnym interesie - pracują razem dłużnicy, wierzyciele i międzynarodowe instytucje finansowe. Jeśli złożyć to wszystko razem, okazuje się, że w praktyce rządom pożycza się pieniądze na własne ryzyko, a sankcje wobec państwa, które odmawia honorowania długów, są nieznaczne.
Jak bankrutuje państwo
Rząd Argentyny, podobnie jak rządy większości krajów, wydawał w ostatnim dziesięcioleciu więcej pieniędzy, niż miał wpływów podatkowych. Różnicę, czyli znany nam wszystkim - aż za dobrze - deficyt budżetowy, musiał pokryć, pożyczając pieniądze od banków i prywatnych inwestorów. Emitował więc atrakcyjnie oprocentowane obligacje, które krajowi i zagraniczni inwestorzy chętnie kupowali. Jeśli jednak z roku na rok zwiększa się dług państwa, zwiększają się też koszty jego obsługi. Gdy skala deficytów (a w ślad za tym wzrost długu) jest znaczna, płatności odsetkowe stają się poważnym obciążeniem, powodując dalszy wzrost deficytu. A przecież długi trzeba również, od czasu do czasu, spłacać! Jeśli jest się wiarygodnym dłużnikiem, po prostu zaciąga się na rynku nowe zobowiązania, żeby spłacić stare (fachowo nazywa się to rolowaniem długu). Do tego jednak potrzebne jest zaufanie prywatnych inwestorów do rządu. Im większe jest to zaufanie, tym łatwiej zdobyć potrzebny kapitał. Im zaufanie jest mniejsze, tym zdobycie kapitału staje się trudniejsze i bardziej kosztowne. Koszt ten określony jest przez tzw. spread, czyli różnicę między oprocentowaniem obligacji sprzedawanych przez dany kraj a obligacji emitowanych przez rządy najbardziej finansowo wiarygodne (USA, Niemcy). Gwałtownie rosnący spread jest sygnałem, że wiarygodność kraju spada, równocześnie zaś gwoździem do trumny dla rządu, który musi coraz więcej środków przeznaczać na obsługę zadłużenia. Może wreszcie dojść do tego, że ryzyko związane z pożyczaniem pieniędzy danemu krajowi przekracza granice tolerancji inwestorów. Pół biedy jeszcze z inwestorami krajowymi, których można nawet zmusić do pożyczenia wbrew własnym interesom. Gorzej rzecz się ma z inwestorami zagranicznymi: jeśli nie będą mieli zaufania, po prostu nie pożyczą pieniędzy.
Jak Argentyna stała się bankrutem
Aby zachować wiarygodność, rząd argentyński powinien był z czasem zmniejszyć skalę deficytu i jednocześnie wygospodarować pieniądze na to, by rzetelnie i terminowo spłacać odsetki od długów. Uniknąłby w ten sposób wzrostu wskaźnika spread i mógłby wyjść z pułapki zadłużenia. Nie zdołał tego zrobić głównie dlatego, że w argentyńskim zdecentralizowanym systemie finansów publicznych rząd nie był zdolny narzucić dyscypliny wydatkowej lokalnym władzom samorządowym. Dług rósł więc jak śniegowa kula, aż w końcu sięgnął astronomicznej - jak na możliwości argentyńskiej gospodarki - kwoty 130 mld dolarów. Argentyna utraciła wiarygodność jako kredytobiorca, nie jest więc już w stanie pożyczyć pieniędzy na rynkach światowych za żadną cenę. Dalej jest już tylko bankructwo.
Bankrut częściowy
Czy bankructwo państwa to śmierć gospodarki? Z pewnością nie. Po pierwsze, zbankrutować można w różnym stopniu. Częściowym bankrutem była w latach 80. Polska, która zaprzestała obsługi zadłużenia wobec zachodnich rządów. Częściowym bankrutem okazała się też w 1998 r. Rosja, gdy odmówiła inwestorom spłaty należnych odsetek, oferując za to przymusową wymianę wysoko oprocentowanych obligacji na znacznie mniej atrakcyjne. Państwa rzadko odmawiają spłat swoich zobowiązań w walucie krajowej; zazwyczaj bankructwo wiąże się z brakiem dewiz na obsługę i wykup pożyczek zagranicznych. Oczywiście, im mniejsza skala bankructwa, tym mniej groźne konsekwencje.
Po drugie, sankcje, które dotykają bankruta, nie są aż tak bolesne, by doprowadzić gospodarkę do śmierci. W wypadku skrajnym możliwe są oczywiście próby zajmowania przez komornika zagranicznego majątku danego kraju (np. państwowych samolotów lub ambasad), ale szanse powodzenia takich działań są mizerne, a zyski groszowe. Jedyną naprawdę groźną i bolesną karą, z jaką musi się liczyć bankrut, jest odcięcie od światowych rynków finansowych. Krajowi, który nie obsługuje swego zadłużenia, nikt nie udzieli nowych kredytów, a eksporterzy wysyłający doń towary będą się domagać zapłaty z góry. Ponieważ bankructwo (i pełne, i częściowe) wiąże się niemal zawsze z ostrym kryzysem gospodarczym, los kraju i społeczeństwa naprawdę nie jest do pozazdroszczenia.
Rating, MFW, a potem bankructwo
Jakie są drogi wyjścia z pułapki? Po pierwsze, w ogóle w nią nie wchodzić. Na świecie istnieją specjalne instytucje, których zadaniem jest ocena możliwości spłaty zadłużenia przez kraje chcące pożyczyć pieniądze na rynkach finansowych. Są to tzw. agencje ratingowe (rating to ocena zdolności kraju do spłaty długu), m.in. Moody’s i Standard and Poor’s. Przy uważnej ocenie i wzięciu sobie do serca jej wyników przez inwestorów zbliżający się dramat powinien zostać wcześnie dostrzeżony, a kraj zmuszony do zawrócenia z niebezpiecznej ścieżki.
Po drugie, jeśli do sytuacji kryzysowej doszło, są na świecie instytucje, których zadaniem jest pomoc krajom w potrzebie. Główną rolę odgrywa tu Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wspiera on kraj znajdujący się na progu bankructwa ratunkowym kredytem, równocześnie jednak wymusza na nim takie działania, które odwrócą niebezpieczny trend (zazwyczaj oznacza to najbardziej niepopularne z działań - oszczędności budżetowe). Z pomocy MFW korzystało w przeszłości wiele krajów. Jest szansa, że jeśli wspólnie uzgodniony program gospodarczy zaakceptuje Turcja, nie dojdzie tam do katastrofy. Niestety, programu takiego nie zdołała uzgodnić Argentyna.
Po trzecie, jeśli nie pomoże Międzynarodowy Fundusz Walutowy, następuje bankructwo, a kraj ponosi ciężką karę za finansową niefrasobliwość. Ponieważ jednak krajowi zależy na tym, by za wszelką cenę przestać być finansowym pariasem i wrócić na rynek, a inwestorzy są zainteresowani odzyskaniem choć części utopionych pieniędzy, zazwyczaj rozpoczynają się negocjacje. Państwo bankrut zobowiązuje się uzdrowić gospodarkę i spłacić część zadłużenia, a wierzyciele godzą się na formalne spisanie na straty części długu i na udzielenie nowych kredytów. W ten sposób wszystko wraca do normy. Przynajmniej do następnego kryzysu.
Suwerenne państwo może co prawda zbankrutować (zdarzało się to już wiele razy w historii), co jednak potem?
Jeśli przedsiębiorstwo pożycza pieniądze w banku, a następnie odmawia spłaty długów, sprawa jest prosta. Firma bankrutuje, znika z ewidencji gospodarczej, a syndyk masy upadłości do spółki z komornikiem spieniężają jej majątek i oddają wierzycielom tyle, ile się da odzyskać. Takiej metody nie można jednak zastosować w wypadku suwerennych państw, które nie są w stanie spłacić swoich długów.
Armia na komornika
Państwo jest wyjątkowo uciążliwym klientem wierzycieli. Bo, po pierwsze, państwa nie znikają z mapy z powodu takiego drobiazgu, jak nie spłacone długi. Po drugie, w praktyce państwa nie odpowiadają za swe zobowiązania całym majątkiem narodowym. Po trzecie, państwa mają armie i policje, więc biada komornikowi, który udałby się do Buenos Aires i usiłował siłą zajmować argentyński majątek państwowy w celu zabezpieczenia zwrotu długów. No i wreszcie, po czwarte, w odniesieniu do państw w całej rozciągłości stosuje się słynny argument Keynesa: "Jeśli jesteś winien bankowi tysiąc dolarów, to masz kłopot, ale jeśli jesteś winny milion, to kłopot ma bank". Niewypłacalność państw stanowi zazwyczaj tak duży problem, że nad jego rozwiązaniem - we wspólnym interesie - pracują razem dłużnicy, wierzyciele i międzynarodowe instytucje finansowe. Jeśli złożyć to wszystko razem, okazuje się, że w praktyce rządom pożycza się pieniądze na własne ryzyko, a sankcje wobec państwa, które odmawia honorowania długów, są nieznaczne.
Jak bankrutuje państwo
Rząd Argentyny, podobnie jak rządy większości krajów, wydawał w ostatnim dziesięcioleciu więcej pieniędzy, niż miał wpływów podatkowych. Różnicę, czyli znany nam wszystkim - aż za dobrze - deficyt budżetowy, musiał pokryć, pożyczając pieniądze od banków i prywatnych inwestorów. Emitował więc atrakcyjnie oprocentowane obligacje, które krajowi i zagraniczni inwestorzy chętnie kupowali. Jeśli jednak z roku na rok zwiększa się dług państwa, zwiększają się też koszty jego obsługi. Gdy skala deficytów (a w ślad za tym wzrost długu) jest znaczna, płatności odsetkowe stają się poważnym obciążeniem, powodując dalszy wzrost deficytu. A przecież długi trzeba również, od czasu do czasu, spłacać! Jeśli jest się wiarygodnym dłużnikiem, po prostu zaciąga się na rynku nowe zobowiązania, żeby spłacić stare (fachowo nazywa się to rolowaniem długu). Do tego jednak potrzebne jest zaufanie prywatnych inwestorów do rządu. Im większe jest to zaufanie, tym łatwiej zdobyć potrzebny kapitał. Im zaufanie jest mniejsze, tym zdobycie kapitału staje się trudniejsze i bardziej kosztowne. Koszt ten określony jest przez tzw. spread, czyli różnicę między oprocentowaniem obligacji sprzedawanych przez dany kraj a obligacji emitowanych przez rządy najbardziej finansowo wiarygodne (USA, Niemcy). Gwałtownie rosnący spread jest sygnałem, że wiarygodność kraju spada, równocześnie zaś gwoździem do trumny dla rządu, który musi coraz więcej środków przeznaczać na obsługę zadłużenia. Może wreszcie dojść do tego, że ryzyko związane z pożyczaniem pieniędzy danemu krajowi przekracza granice tolerancji inwestorów. Pół biedy jeszcze z inwestorami krajowymi, których można nawet zmusić do pożyczenia wbrew własnym interesom. Gorzej rzecz się ma z inwestorami zagranicznymi: jeśli nie będą mieli zaufania, po prostu nie pożyczą pieniędzy.
Jak Argentyna stała się bankrutem
Aby zachować wiarygodność, rząd argentyński powinien był z czasem zmniejszyć skalę deficytu i jednocześnie wygospodarować pieniądze na to, by rzetelnie i terminowo spłacać odsetki od długów. Uniknąłby w ten sposób wzrostu wskaźnika spread i mógłby wyjść z pułapki zadłużenia. Nie zdołał tego zrobić głównie dlatego, że w argentyńskim zdecentralizowanym systemie finansów publicznych rząd nie był zdolny narzucić dyscypliny wydatkowej lokalnym władzom samorządowym. Dług rósł więc jak śniegowa kula, aż w końcu sięgnął astronomicznej - jak na możliwości argentyńskiej gospodarki - kwoty 130 mld dolarów. Argentyna utraciła wiarygodność jako kredytobiorca, nie jest więc już w stanie pożyczyć pieniędzy na rynkach światowych za żadną cenę. Dalej jest już tylko bankructwo.
Bankrut częściowy
Czy bankructwo państwa to śmierć gospodarki? Z pewnością nie. Po pierwsze, zbankrutować można w różnym stopniu. Częściowym bankrutem była w latach 80. Polska, która zaprzestała obsługi zadłużenia wobec zachodnich rządów. Częściowym bankrutem okazała się też w 1998 r. Rosja, gdy odmówiła inwestorom spłaty należnych odsetek, oferując za to przymusową wymianę wysoko oprocentowanych obligacji na znacznie mniej atrakcyjne. Państwa rzadko odmawiają spłat swoich zobowiązań w walucie krajowej; zazwyczaj bankructwo wiąże się z brakiem dewiz na obsługę i wykup pożyczek zagranicznych. Oczywiście, im mniejsza skala bankructwa, tym mniej groźne konsekwencje.
Po drugie, sankcje, które dotykają bankruta, nie są aż tak bolesne, by doprowadzić gospodarkę do śmierci. W wypadku skrajnym możliwe są oczywiście próby zajmowania przez komornika zagranicznego majątku danego kraju (np. państwowych samolotów lub ambasad), ale szanse powodzenia takich działań są mizerne, a zyski groszowe. Jedyną naprawdę groźną i bolesną karą, z jaką musi się liczyć bankrut, jest odcięcie od światowych rynków finansowych. Krajowi, który nie obsługuje swego zadłużenia, nikt nie udzieli nowych kredytów, a eksporterzy wysyłający doń towary będą się domagać zapłaty z góry. Ponieważ bankructwo (i pełne, i częściowe) wiąże się niemal zawsze z ostrym kryzysem gospodarczym, los kraju i społeczeństwa naprawdę nie jest do pozazdroszczenia.
Rating, MFW, a potem bankructwo
Jakie są drogi wyjścia z pułapki? Po pierwsze, w ogóle w nią nie wchodzić. Na świecie istnieją specjalne instytucje, których zadaniem jest ocena możliwości spłaty zadłużenia przez kraje chcące pożyczyć pieniądze na rynkach finansowych. Są to tzw. agencje ratingowe (rating to ocena zdolności kraju do spłaty długu), m.in. Moody’s i Standard and Poor’s. Przy uważnej ocenie i wzięciu sobie do serca jej wyników przez inwestorów zbliżający się dramat powinien zostać wcześnie dostrzeżony, a kraj zmuszony do zawrócenia z niebezpiecznej ścieżki.
Po drugie, jeśli do sytuacji kryzysowej doszło, są na świecie instytucje, których zadaniem jest pomoc krajom w potrzebie. Główną rolę odgrywa tu Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wspiera on kraj znajdujący się na progu bankructwa ratunkowym kredytem, równocześnie jednak wymusza na nim takie działania, które odwrócą niebezpieczny trend (zazwyczaj oznacza to najbardziej niepopularne z działań - oszczędności budżetowe). Z pomocy MFW korzystało w przeszłości wiele krajów. Jest szansa, że jeśli wspólnie uzgodniony program gospodarczy zaakceptuje Turcja, nie dojdzie tam do katastrofy. Niestety, programu takiego nie zdołała uzgodnić Argentyna.
Po trzecie, jeśli nie pomoże Międzynarodowy Fundusz Walutowy, następuje bankructwo, a kraj ponosi ciężką karę za finansową niefrasobliwość. Ponieważ jednak krajowi zależy na tym, by za wszelką cenę przestać być finansowym pariasem i wrócić na rynek, a inwestorzy są zainteresowani odzyskaniem choć części utopionych pieniędzy, zazwyczaj rozpoczynają się negocjacje. Państwo bankrut zobowiązuje się uzdrowić gospodarkę i spłacić część zadłużenia, a wierzyciele godzą się na formalne spisanie na straty części długu i na udzielenie nowych kredytów. W ten sposób wszystko wraca do normy. Przynajmniej do następnego kryzysu.
Więcej możesz przeczytać w 2/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.