Trzynaście miliardów forintów (około 60 mln dolarów) - na tyle wyceniono w 1998 r. manko węgierskiego Postabanku, jedynego wówczas państwowego banku w tym kraju.
Prywatyzacja przez nacjonalizację
To był dopiero początek największego skandalu w węgierskiej bankowości. Oficjalnie mówiono o potrzebie chronienia przynajmniej jednego banku pozostającego w rękach węgierskich, w rzeczywistości zaś chodziło o to, że Postabank stał się - jak w 1997 r. stwierdził jego prezes Gabor Princz - "bankiem specjalnym transformacji". Specjalność ta polegała na obchodzeniu przepisów i finansowaniu poza kontrolą interesów ugrupowań politycznych. Stąd pochodziły pieniądze na pokrycie deficytu partii, imprezy sportowe i kulturalne. Gdy nadużycia wyszły na jaw, Princz uciekł za granicę, a koszty trwającej kilka lat sanacji oceniano na 150-200 mld forintów! Polskie elity polityczne nie wyciągnęły żadnych wniosków z węgierskiej lekcji. Plan jest następujący: BGŻ weźmie sobie PSL, Bank Pocztowy zagospodaruje Unia Pracy, w PKO BP będzie rządzić państwo, czyli ci, którzy mają władzę.
Operacja plastyczna
Sektor bankowy zbudowano w Polsce właściwie od podstaw. Zrobiliśmy to dobrze, szybko i tanio (bo za pieniądze inwestorów zagranicznych). Od tej reguły są wyjątki. Dwa, a właściwie trzy - PKO BP, BGŻ i na dokładkę Bank Pocztowy. PKO BP i BGŻ dalej są państwowe, a ich restrukturyzacja kosztowała już skarb państwa 6 mld zł. Oba wymagają pilnego dokapitalizowania w wysokości 2,5-3 mld zł. Państwo takich pieniędzy nie ma. Politycy nie chcą się jednak pozbyć łupu. Dlatego chcą przeprowadzić operację plastyczną. Po tym liftingu banki te wprawdzie nadal nie będą mieć pieniędzy, ale będzie wyglądało tak, jakby miały. I co najważniejsze, pozostaną państwowe. Tymczasem w Estonii nie ma już państwowych banków, na Łotwie jest ich mniej niż 3 proc., w Chorwacji - około 6 proc., a na Węgrzech - 8,6 proc. My pozostaliśmy na poziomie 24 proc.
Łup PSL
Bank Gospodarki Żywnościowej był bankrutem, gdy w 1993 r. PSL przejął nad nim pełną kontrolę. Ponosił straty, a zobowiązania przekraczały wartość majątku o 1,5 mld zł. Dlatego jedną z pierwszych decyzji ówczesnej koalicji było jego dokapitalizowanie. Do 1996 r. BGŻ został zasilony 2,5 mld zł! Ciągle jednak jego kapitał był zbyt mały i Komisja Nadzoru Bankowego domagała się jego powiększenia. W tym celu po 1997 r. nowa koalicja rozpoczęła poszukiwania inwestora strategicznego. Poszukiwania te znacznie osłabły, gdy kontrolę nad bankiem przejęło SKL. Wtedy wymyślono, że BGŻ zostanie "sprywatyzowany" poprzez sprzedaż akcji skarbu państwa bankom spółdzielczym. Byłby to majstersztyk nie mający sobie równych. Osiągnięto by bowiem - i to nie wydając ani grosza - kilka celów: bank pozostałby polski, czym można by mile łechtać szerokie spektrum elektoratu - od PSL do Radia Maryja, schowano by pod sukno problem braku kapitału, a przy rozdrobnieniu akcji pełną kontrolę nad bankiem przejąłby zarząd. Zarząd z nominacji politycznej oczywiście.
Odbywające się na raty walne zgromadzenie akcjonariuszy już-już miało podjąć uchwałę o takim "powiększeniu" kapitału. Oprotestował ją jednak przedstawiciel skarbu państwa, czyli minister Wiesław Kaczmarek. Nie oznacza to jednak, że zamierza on bank sprywatyzować w normalny sposób. Należy raczej przypuszczać, że woli przejąć nad nim pełną kontrolę. Chociażby po to, aby mieć kiełbasę, którą mógłby machać politykom PSL.
Bank chrześcijańskiej unii
Od wielu lat istnieje w Polsce bank, o którym mało kto wie. To związany z Pocztą Polską Bank Pocztowy. Ze względu na gęstą sieć i nawyk załatwiania płatności na poczcie jest to - po wejściu solidnego inwestora - potencjalny kolos rynku detalicznego. Czując zyski nosem, ZChN, które przez ostatnie cztery lata było "właścicielem" Poczty Polskiej, może i zdradziłoby swoje narodowe ideały i doprowadziło do prywatyzacji banku. Ważne było jednak to, że ożywienie takiego banku mogłoby zaszkodzić BGŻ i PKO BP; w samej Warszawie jest wszakże ponad 500 oddziałów pocztowych, które stałyby się również punktami bankowymi. Toteż nowa władza ma w tej sprawie nowe pomysły. Nie musi ich wszak zrealizować. W ramach reprywatyzacji państwa "właścicielem" Poczty Polskiej staje się bowiem Unia Pracy.
Prawdziwą perłą jest jednak PKO BP. Na ten największy polski bank chętkę ma zawsze największe ugrupowanie polityczne. I tu jest kłopot. Tak naprawdę PKO BP istnieje nie dzięki sile kapitału, lecz dzięki sile tradycji (ponad cztery miliony rachunków detalicznych). Kapitału w banku jest bardzo mało. Fundusze własne to niecałe 3 mld zł przy sumie bilansowej 80 mld zł. Ponadto w 1998 r. bank zamknął bilans stratą w wysokości 1,3 mld zł i musi realizować program naprawczy.
Także w wypadku PKO BP rząd AWS wymyślił koncepcję antyprywatyzacji. Zakładała ona, że państwo zachowa 50 proc. akcji plus jedną, 30 proc. akcji sprzeda w ofercie publicznej, a 15 proc. przekaże pracownikom. W drugim etapie planowano emisję nowych akcji (9,99 proc. kapitału), skierowaną do inwestorów instytucjonalnych, z zastrzeżeniem, że żaden akcjonariusz nie może zgromadzić więcej niż 2 proc. akcji.
Słabym punktem planu jest jedynie to, że raczej trudno znaleźć frajerów, którzy wyłożą pieniądze, rezygnując z prawa współdecydowania. Nie to jednak było powodem decyzji ministra Kaczmarka o zaniechaniu przetargu na doradcę prywatyzacyjnego PKO BP. Pan minister raczej nie zamierza banku w ogóle prywatyzować (sensowną koncepcją była partnerska prywatyzacja z udziałem jednego z zachodnich banków oszczędnościowych), bo każda, nawet ułomna prywatyzacja oznacza jakąś kontrolę nad poczynaniami władz państwowych. Zapewne PKO BP sprywatyzujemy wypróbowaną metodą nacjonalizacji, czyli zamieniając udział skarbu państwa na akcje firm państwowych. Wiesław Kaczmarek lansuje koncepcję połączenia PKO BP z Bankiem Pocztowym.
Jak zatem widać, nowa koncepcja już jest. Prywatyzujemy BGŻ, sprzedając jego akcje PKO BP i Bankowi Pocztowemu. Następnie prywatyzujemy PKO BP, sprzedając jego akcje BGŻ i Bankowi Pocztowemu. I wreszcie prywatyzujemy Bank Pocztowy, sprzedając jego akcje PKO BP i BGŻ. W ten sposób powstanie jeden wielki koncern bankowy - Polski Bank Polityczny.
Po co jednak politykom własny bank? Z dwóch powodów. Pierwszy, mniej ważny, to możliwość pozyskiwania pieniędzy potrzebnych do realizacji pewnych pomysłów gospodarczych. Mając taki bank, można na przykład uzyskać tańsze pożyczki dla budżetu, przerzucić na banki koszty subwencjonowania górnictwa, hutnictwa, rolnictwa czy jakiegokolwiek innego "nictwa". Taka działalność, zwana w ekonomii metodą wyznaczania zwycięzcy rywalizacji rynkowej, otwiera także inne możliwości. A dlaczego owym zwycięzcą nie ma być firma, którą kieruje szwagier teścia brata wujenki? Przecież decyzję o tym, kto wygra, podejmować będzie zięć stryjka siostry świekry. Jak widać, przejęcie kontroli nad bankiem państwowym oznacza prawo do korzystania z dwóch atrybutów własności: prawa do decydowania i prawa do przejmowania korzyści.
Oczywiste jest, że taka sytuacja tworzy znakomite podglebie dla "doniesień Leppera". Przy czym niekoniecznie muszą to być oskarżenia bezzasadne. Przypomnę tutaj tylko, że wspomnianą strategię już raz zastosowano. Za poprzednich rządów obecnej koalicji na tej zasadzie utworzona została Międzynarodowa Korporacja Gwarancyjna, która była właścicielem Polskiego Funduszu Gwarancyjnego, który był właścicielem Chemii Polskiej, która była właścicielem Międzynarodowej Korporacji Gwarancyjnej. I kilkaset milionów państwowych pieniędzy - jak mawia młodzież - "poszło się...".
To był dopiero początek największego skandalu w węgierskiej bankowości. Oficjalnie mówiono o potrzebie chronienia przynajmniej jednego banku pozostającego w rękach węgierskich, w rzeczywistości zaś chodziło o to, że Postabank stał się - jak w 1997 r. stwierdził jego prezes Gabor Princz - "bankiem specjalnym transformacji". Specjalność ta polegała na obchodzeniu przepisów i finansowaniu poza kontrolą interesów ugrupowań politycznych. Stąd pochodziły pieniądze na pokrycie deficytu partii, imprezy sportowe i kulturalne. Gdy nadużycia wyszły na jaw, Princz uciekł za granicę, a koszty trwającej kilka lat sanacji oceniano na 150-200 mld forintów! Polskie elity polityczne nie wyciągnęły żadnych wniosków z węgierskiej lekcji. Plan jest następujący: BGŻ weźmie sobie PSL, Bank Pocztowy zagospodaruje Unia Pracy, w PKO BP będzie rządzić państwo, czyli ci, którzy mają władzę.
Operacja plastyczna
Sektor bankowy zbudowano w Polsce właściwie od podstaw. Zrobiliśmy to dobrze, szybko i tanio (bo za pieniądze inwestorów zagranicznych). Od tej reguły są wyjątki. Dwa, a właściwie trzy - PKO BP, BGŻ i na dokładkę Bank Pocztowy. PKO BP i BGŻ dalej są państwowe, a ich restrukturyzacja kosztowała już skarb państwa 6 mld zł. Oba wymagają pilnego dokapitalizowania w wysokości 2,5-3 mld zł. Państwo takich pieniędzy nie ma. Politycy nie chcą się jednak pozbyć łupu. Dlatego chcą przeprowadzić operację plastyczną. Po tym liftingu banki te wprawdzie nadal nie będą mieć pieniędzy, ale będzie wyglądało tak, jakby miały. I co najważniejsze, pozostaną państwowe. Tymczasem w Estonii nie ma już państwowych banków, na Łotwie jest ich mniej niż 3 proc., w Chorwacji - około 6 proc., a na Węgrzech - 8,6 proc. My pozostaliśmy na poziomie 24 proc.
Łup PSL
Bank Gospodarki Żywnościowej był bankrutem, gdy w 1993 r. PSL przejął nad nim pełną kontrolę. Ponosił straty, a zobowiązania przekraczały wartość majątku o 1,5 mld zł. Dlatego jedną z pierwszych decyzji ówczesnej koalicji było jego dokapitalizowanie. Do 1996 r. BGŻ został zasilony 2,5 mld zł! Ciągle jednak jego kapitał był zbyt mały i Komisja Nadzoru Bankowego domagała się jego powiększenia. W tym celu po 1997 r. nowa koalicja rozpoczęła poszukiwania inwestora strategicznego. Poszukiwania te znacznie osłabły, gdy kontrolę nad bankiem przejęło SKL. Wtedy wymyślono, że BGŻ zostanie "sprywatyzowany" poprzez sprzedaż akcji skarbu państwa bankom spółdzielczym. Byłby to majstersztyk nie mający sobie równych. Osiągnięto by bowiem - i to nie wydając ani grosza - kilka celów: bank pozostałby polski, czym można by mile łechtać szerokie spektrum elektoratu - od PSL do Radia Maryja, schowano by pod sukno problem braku kapitału, a przy rozdrobnieniu akcji pełną kontrolę nad bankiem przejąłby zarząd. Zarząd z nominacji politycznej oczywiście.
Odbywające się na raty walne zgromadzenie akcjonariuszy już-już miało podjąć uchwałę o takim "powiększeniu" kapitału. Oprotestował ją jednak przedstawiciel skarbu państwa, czyli minister Wiesław Kaczmarek. Nie oznacza to jednak, że zamierza on bank sprywatyzować w normalny sposób. Należy raczej przypuszczać, że woli przejąć nad nim pełną kontrolę. Chociażby po to, aby mieć kiełbasę, którą mógłby machać politykom PSL.
Bank chrześcijańskiej unii
Od wielu lat istnieje w Polsce bank, o którym mało kto wie. To związany z Pocztą Polską Bank Pocztowy. Ze względu na gęstą sieć i nawyk załatwiania płatności na poczcie jest to - po wejściu solidnego inwestora - potencjalny kolos rynku detalicznego. Czując zyski nosem, ZChN, które przez ostatnie cztery lata było "właścicielem" Poczty Polskiej, może i zdradziłoby swoje narodowe ideały i doprowadziło do prywatyzacji banku. Ważne było jednak to, że ożywienie takiego banku mogłoby zaszkodzić BGŻ i PKO BP; w samej Warszawie jest wszakże ponad 500 oddziałów pocztowych, które stałyby się również punktami bankowymi. Toteż nowa władza ma w tej sprawie nowe pomysły. Nie musi ich wszak zrealizować. W ramach reprywatyzacji państwa "właścicielem" Poczty Polskiej staje się bowiem Unia Pracy.
Prawdziwą perłą jest jednak PKO BP. Na ten największy polski bank chętkę ma zawsze największe ugrupowanie polityczne. I tu jest kłopot. Tak naprawdę PKO BP istnieje nie dzięki sile kapitału, lecz dzięki sile tradycji (ponad cztery miliony rachunków detalicznych). Kapitału w banku jest bardzo mało. Fundusze własne to niecałe 3 mld zł przy sumie bilansowej 80 mld zł. Ponadto w 1998 r. bank zamknął bilans stratą w wysokości 1,3 mld zł i musi realizować program naprawczy.
Także w wypadku PKO BP rząd AWS wymyślił koncepcję antyprywatyzacji. Zakładała ona, że państwo zachowa 50 proc. akcji plus jedną, 30 proc. akcji sprzeda w ofercie publicznej, a 15 proc. przekaże pracownikom. W drugim etapie planowano emisję nowych akcji (9,99 proc. kapitału), skierowaną do inwestorów instytucjonalnych, z zastrzeżeniem, że żaden akcjonariusz nie może zgromadzić więcej niż 2 proc. akcji.
Słabym punktem planu jest jedynie to, że raczej trudno znaleźć frajerów, którzy wyłożą pieniądze, rezygnując z prawa współdecydowania. Nie to jednak było powodem decyzji ministra Kaczmarka o zaniechaniu przetargu na doradcę prywatyzacyjnego PKO BP. Pan minister raczej nie zamierza banku w ogóle prywatyzować (sensowną koncepcją była partnerska prywatyzacja z udziałem jednego z zachodnich banków oszczędnościowych), bo każda, nawet ułomna prywatyzacja oznacza jakąś kontrolę nad poczynaniami władz państwowych. Zapewne PKO BP sprywatyzujemy wypróbowaną metodą nacjonalizacji, czyli zamieniając udział skarbu państwa na akcje firm państwowych. Wiesław Kaczmarek lansuje koncepcję połączenia PKO BP z Bankiem Pocztowym.
Jak zatem widać, nowa koncepcja już jest. Prywatyzujemy BGŻ, sprzedając jego akcje PKO BP i Bankowi Pocztowemu. Następnie prywatyzujemy PKO BP, sprzedając jego akcje BGŻ i Bankowi Pocztowemu. I wreszcie prywatyzujemy Bank Pocztowy, sprzedając jego akcje PKO BP i BGŻ. W ten sposób powstanie jeden wielki koncern bankowy - Polski Bank Polityczny.
Po co jednak politykom własny bank? Z dwóch powodów. Pierwszy, mniej ważny, to możliwość pozyskiwania pieniędzy potrzebnych do realizacji pewnych pomysłów gospodarczych. Mając taki bank, można na przykład uzyskać tańsze pożyczki dla budżetu, przerzucić na banki koszty subwencjonowania górnictwa, hutnictwa, rolnictwa czy jakiegokolwiek innego "nictwa". Taka działalność, zwana w ekonomii metodą wyznaczania zwycięzcy rywalizacji rynkowej, otwiera także inne możliwości. A dlaczego owym zwycięzcą nie ma być firma, którą kieruje szwagier teścia brata wujenki? Przecież decyzję o tym, kto wygra, podejmować będzie zięć stryjka siostry świekry. Jak widać, przejęcie kontroli nad bankiem państwowym oznacza prawo do korzystania z dwóch atrybutów własności: prawa do decydowania i prawa do przejmowania korzyści.
Oczywiste jest, że taka sytuacja tworzy znakomite podglebie dla "doniesień Leppera". Przy czym niekoniecznie muszą to być oskarżenia bezzasadne. Przypomnę tutaj tylko, że wspomnianą strategię już raz zastosowano. Za poprzednich rządów obecnej koalicji na tej zasadzie utworzona została Międzynarodowa Korporacja Gwarancyjna, która była właścicielem Polskiego Funduszu Gwarancyjnego, który był właścicielem Chemii Polskiej, która była właścicielem Międzynarodowej Korporacji Gwarancyjnej. I kilkaset milionów państwowych pieniędzy - jak mawia młodzież - "poszło się...".
Więcej możesz przeczytać w 2/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.